
"Nie spodziewałem się". "Wielkie zaskoczenie". "Karol Wojtyła w Marvelu? Niesamowite!". Jak pan myśli, dlaczego wszyscy są tak zadziwieni pana występem w serialu "Hawkeye"? Przecież od lat gra pan za granicą, też w amerykańskich produkcjach.
Sporo się nad tym zastanawiałem, bo to ogromne zaskoczenie widzów i dziennikarzy jest czymś, co mnie samego chyba najbardziej zaskoczyło. Moje wcześniejsze, często większe, zagraniczne role przechodziły bez echa, aż tu nagle… Kurczę, strasznie ciężko jest zaczynać rozmowę od narzekania, ale...
Najnowsze wiadomości, poruszające historie, ciekawi ludzie - to wszystko znajdziesz na Gazeta.pl
Marudzenie jest właściwie polską cechą narodową. Myślę więc, że możemy inauguracyjnie pomarudzić.
Zgoda. Skoro tu, w Los Angeles, już mocno zacząłem tęsknić za Polską, to chwila zatopienia się w naszej narodowej cesze dobrze mi zrobi. Ponarzekajmy zatem. Mam na koncie taką swoją małą kolekcję rozczarowań.
Pierwsze? Druga część filmu o papieżu. Grałem umierającego Jana Pawła II. Wyzwanie dla aktora, dla człowieka, dla Polaka, z każdej strony duża odpowiedzialność. We Włoszech pierwsza część filmu debiutowała w telewizji dwa tygodnie po śmierci Ojca Świętego. Oglądalność była wyższa niż ta w o rok późniejszym finale mistrzostw świata, kiedy Włochy wygrały z Francją. Nie muszę chyba tłumaczyć, jak wielki to sukces w kraju, w którym piłka nożna jest religią. Rok później, w 2006 roku, druga część, czyli "Papież, który pozostał człowiekiem", doczekała się wielkiej premiery w auli Pawła VI, z przedmową wzruszonego Benedykta XVI. Udzieliłem wywiadów do telewizji z każdej grupy językowej na świecie, ale na miejscu nie było żadnego telewizyjnego dziennikarza z Polski. TVP było przekonane, że to TVN kupi ten film, a TVN – że TVP.
Ciekawe. Przecież skojarzenie Adamczyk = papież wydaje się wręcz automatyczne w kraju nad Wisłą.
I być może to ugruntowane skojarzenie jest właśnie kolejnym powodem, dla którego rola w serialu Marvela dostała tak silny medialno-dziennikarski wiatr w żagle. Ja się cieszę, że dzięki temu mogę przypomnieć o rolach, które trafiły w tej sprawie na flautę.
Mnich Severinus u boku Johna Turturro w "Imieniu róży" może nie miał okazji zaskoczyć widzów, bo to także rola w sutannie. Ale Siergiej Nikulow z "For All Mankind" dla Apple+ – już tak. A jednak dopiero teraz, przy okazji marvelowskiego szumu, mam okazję mówić o tej roli.
"For All Mankind" to jest taka alternatywna wersja historii: co by było, gdyby Rosjanie pierwsi wylądowali na Księżycu? Postęp techniczny by się pewnie nie zatrzymał, Amerykanie nie odpuściliby wyścigu o pierwszeństwo w przesuwaniu granic kosmosu, może nawet nie rozpadłby się Związek Radziecki? Świetny, godny polecenia serial science fiction, w którym to fiction jest bardzo prawdopodobne. Siergiej to ciekawa, złożona, tajemnicza postać. Dla mnie to była przyjemność grania po angielsku z rosyjskim akcentem, eksplorowania tego, jak człowiek zmienia się na przestrzeni lat pod wpływem życiowych doświadczeń.
Dodajmy, że "For All Mankind", abstrahując od wysokiego artystycznego poziomu, miało też kilka dni zdjęciowych w Polsce, a to zawsze powinna być dla prasy gratka!
Z powodu pandemii zatrzymano zdjęcia. Pozostałem w Los Angeles, licząc na to, że może już za tydzień, może za dwa... Ten stan niewiadomej trwał bardzo długo i w końcu wróciłem z USA do Polski, zacząłem grać w serialu "Kowalscy kontra Kowalscy". Wtedy Amerykanie się obudzili po rocznej przerwie, że chcą kończyć zdjęcia. Z mojej strony to było niemożliwe, miałem zobowiązania. Przekonałem amerykańską produkcję, żeby ostatnie dni zdjęciowe zrealizować w Warszawie. I czułem ogromną dumę, że moi koledzy z polskich ekip nagle znaleźli się na planie Apple TV. Warszawa zagrała Moskwę, mojego Siergieja widać, jak rozmawia przez telefon, na tle słynnego budynku Komitetu Centralnego w stolicy.
Amerykanie byli niezwykle zachwyceni profesjonalizmem polskiej ekipy: scenografią, kostiumami, jakością zdjęć Tomasza Naumiuka, które wysłaliśmy. Pokazaliśmy, że potrafimy nie gorzej niż oni. Teraz, w tych kolejnych sezonach, pytają: "A będziesz w Warszawie? Jak będziesz w Warszawie, to my ci napiszemy tak, żebyś przez telefon rozmawiał".
No i serial ma premierę, pański telefon się urywa, gratulacje, propozycje wywiadów...
Mhm, jakby to ująć? Pozostała mi ogromna radość z entuzjastycznych komentarzy internautów, którzy odkrywali mój udział, po prostu oglądając serial. Myślę, że zauważenie polskiego aktora w wielomilionowej produkcji robi o wiele większe wrażenie, kiedy się tego nie spodziewamy. Sam miałem tego typu przeżycie, oglądając "Child 44", w którym emocjonującą scenę zagrała Agnieszka Grochowska, czy podziwiając główną rolę Agaty Buzek w filmie "Koliber" z Jasonem Stathamem.
Mam jednak nadzieję, że czytelnicy, których w tym momencie zachęciłem do oglądania "For All Mankind", i bez tego zaskoczenia będą mieli frajdę. To według prestiżowego pisma "The Rolling Stones" najlepszy serial 2021 roku, nominowany do Critics Choice Awards w kategorii najlepszego scenariusza serialowego. Dwa sezony są dostępne w Apple TV. W przyszłym roku premiera trzeciego. Siergiej nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, więc trzymam kciuki za jego udział także w przyszłorocznych zdjęciach.
Zatem do serialu "Hawkeye" wchodziłem nauczony doświadczeniem, że w Polsce – OK, doceniamy sukcesy, ale raczej te, które się zdarzą tu, na miejscu. Tym bardziej że mój Tomas to przecież niewielka rola, choć niezwykle przyjemna, dla rodaków ciekawa także przez polskie wtręty! Kiedy wyszedł zwiastun, w którym przez ułamek sekundy pojawiła się moja twarz, wybuchła jakaś euforia narodowa. Młodzi ludzie na TikToku, jakieś memy, żartobliwe propozycje, żeby przy każdej premierze kolejnego odcinka zbiorowo odśpiewywać hymn Polski. Dla mnie to było kompletne zaskoczenie. Być może jestem z tego pokolenia, które nie rozumie skali fenomenu Marvela?
Myślę, że dochodzimy do sedna sprawy.
Dziś już dociera do mnie, co to znaczy "fanatyczny fan Marvela". Widzę to tutaj, w Stanach. Amerykanie, którzy daliby się pokroić, żeby dostać lajka od Rennera [Jeremy Renner gra tytułowego Hawkeye – przyp. red.], są dumni, kiedy jakiś tam aktor z Polski da im serduszko pod postem. Ba, szerują i się chwalą jak wariaci. To jest jakiś digitalny rodzaj sukcesu, dla niektórych – sposób na życie. Więc uniwersum Marvela pewnie zrobiło swoje.
Na pewno też zaskoczyło widzów, że to ja akurat gram tego gościa – gangusa, dobrodusznego prostaka. Tutaj ktoś w bardzo pozytywnej recenzji nazwał go lovable idiot, bo on i jego koledzy z gangu są przez tę swoją głupotę uroczy, ale także bardzo niebezpieczni. Jakkolwiek by było, jesteśmy wrogami Hawkeya, to zobowiązuje!
Podobnego prostaka zagrałem już dawno temu we Włoszech, po włosku, w teatralnych "Emigrantach" Sławomira Mrożka ("Gli Emmigranti"). Już tę rolę, można powiedzieć, grałem wielokrotnie, wygłupiając się, żartując. A teraz miałem okazję pokazać ją światu.
Proszę wybaczyć, że tak wprost, ale mam wrażenie, że Adamczyk w Polsce to nie jest bogate CV, tylko takie dobro narodowe. Aktor zredukowany do kilku bardzo widzialnych występów. Amant, co go kochają starsze panie, taki uroczy, szarmancki! Ról, które wywracały stereotyp, w tej narracji nie ma, mimo że przecież dopiero co grał pan megazbira u Vegi w "Small World". I dlatego zewsząd słychać: "No proszę, nie spodziewaliśmy się tego!".
Myślę, że ma pani rację. Gdyby nie wielka marvelowska tuba, to pewnie bym się już pogodził z tym, że swojego wizerunku nie zmienię. Przecież ja bez przerwy gram inne role niż Chopin, papież i playboy! Pamiętam taką starszą panią, która podeszła do mnie kiedyś z pretensją, że po papieżu gram nazistę [chodzi o występ w serialu "Czas honoru" – przyp. red.]. "Jak pan może w ogóle grać inne role?" – "Bo to jest mój zawód, nie mogę grać cały czas papieża, proszę pani". Mam takie przeczucie, że wiele osób uważa podobnie, ludzie czasami nie do końca wyłapują granicę między postacią a rzeczywistością.
Gdy zagrałem w amerykańskim serialu "Madam Secretary" prezydenta Polski, to prawicowa prasa wraz z armią trolli zjechała mnie za granie polityka, który nie chce przyjąć uchodźców. A jednak rzeczywistość doścignęła wyobraźnię scenarzystów, na których wtedy wieszano psy. A ja na swój sposób starałem się ocieplić wizerunek Polski – tamten mój prezydent przynajmniej dobrze mówił po angielsku...
Na szczęście widownia składa się z różnych pokoleń. Są pokolenia, które pamiętają mnie z dawien dawna, są takie, dla których jestem głosem Zygzaka McQueena z "Aut", i wreszcie są ci, którzy dopiero w "Hawkeyeu" odkryli Adamczyka.
Ależ oni teraz będą mieli "bekę". "Ej, a wiesz, że ten typ od Tomasa to kiedyś grał Chopina?"
Będą zaskoczeni w drugą stronę. Świetne jest w tym zawodzie dostawać szansę na ciągłe wychodzenie z szufladek. Jedyne obciążenie stanowi fakt, że producenci rzadko w tej sprawie myślą otwarcie. Sprawdził się w danej roli? Powtórzmy to jeszcze raz – skoro film przyniósł pieniądze. Nagle się okazuje, że my cały czas gramy te same role, tylko w różnych filmach.
A my, dziennikarze, z was, aktorów, z tego powodu się śmiejemy.
Stawałem na rzęsach, żeby odróżnić od siebie tych coraz bardziej podstarzałych playboyów, w których rokrocznie obsadzano mnie w komediach romantycznych. Najczęściej schemat był podobny: skłamał, nie wiedział, jak powiedzieć, że skłamał, w kolejnych scenach brnął w to kłamstwo, by w końcu w ostatniej scenie wyjawić prawdę. A potem żyli długo i szczęśliwie.
Mimo przewidywalnej fabuły zawsze istniała szansa, by faktycznie kogoś rozśmieszyć. I miałem z tego rozśmieszania ogromną satysfakcję. Przecież filmowcy kręcą takie filmy, na które przychodzą widzowie, na które jest rynek. Jeżeli jest zapotrzebowanie, łatwo znaleźć inwestorów, wyprodukować i zarobić.
Przez chwilę myślałem, że pandemia zmieni kinematografię, że teraz będziemy oglądać filmy artystyczne, niszowe kino, że małe kina studyjne się uratują. Tymczasem na ratunek polskiej kinematografii przychodzą "Dziewczyny z Dubaju", wielki frekwencyjny hit. Sami nogami głosujemy za tym, jakie filmy będą nam puszczać w kinach. Tak jak sami głosujemy na to, kto nami będzie rządził. Decyduje nasza zbiorowość, masa. Uroki demokracji.
Pan, gwiazda, pojechał daleko w nowe, gdzie dla reżyserów castingu nie jest pan pierwszym, doskonale znanym wyborem. Myślę sobie, że trzeba mieć odwagę, ale też duży głód aktorstwa, żeby zrobić coś takiego.
Dzięki temu głodowi grywałem w etiudach studenckich czy podejmowałem się niewielkich ról w artystycznym kinie. Dzięki epizodowi w brytyjskim filmie Rafała Kapelińskiego "Kobieta w nocy" mogę na przykład powiedzieć, że miałem w tym roku swój film na festiwalu w Gdyni. To właśnie – mimo że pokutuje powiedzenie "Adamczyk gra we wszystkim" – rzadka moja przyjemność.
Głód wyzwań starałem się więc zaspokajać targowaniem się o rozbudowanie ról, które mi proponowano. Pamiętam występ u Maćka Pieprzycy w "Jestem mordercą". W pierwszym założeniu to była postać naczelnika milicji mająca jedną funkcję: popędzanie śledztwa – taki bat komuny wiszący nad głównym bohaterem. Maciek był otwarty na pomysły. Rola się rozbudowała, miałem przyjemność zagrania sceny po rosyjsku.
Ostatni mój epizod w filmie "W jak morderstwo" Piotra Mularuka to dla mnie kolejna scena obcojęzyczna do kolekcji – tym razem po arabsku. Z kolei Patryk Vega przekonał mnie szansą zmiany wizerunku, rolami, w jakich w Polsce mnie nie widziano. W "Small World" gram po polsku, rosyjsku i angielsku. Moja postać uczy się tych języków przez kilkanaście lat. Wyjeżdża do Rosji, nie znając rosyjskiego, po pięciu latach mówi biegle. Wyjeżdża do Anglii, nie znając angielskiego, po trzech latach mówi biegle z brytyjską naleciałością w swoim akcencie. Potem wyjeżdża do Tajlandii, a akcent powoli się amerykanizuje, by wtopić mojego bohatera w mieszkającą tam społeczność anglojęzyczną. Dla mnie taka praca nad rolą jest fascynująca. Kręcą mnie wyzwania, kiedy trzeba się od początku uczyć, żeby coś nowego odkryć. Przy rolach obcojęzycznych towarzyszy mi też niepewność. Po polsku rozumiem smak słowa, wielowarstwowość skojarzeń. Tej pewności nie posiądę w obcym języku. Nie odbiera mi to jednak frajdy z odkrywania czegoś nowego.
Na przykład odkrywania, jak to jest stworzyć swoje alter ego na Instagramie. Co tam słychać u "Jurka z USA"?
Jurek jest naturszczykiem. Podróżuje po Stanach, chętnie dzieli się z innymi swoimi spostrzeżeniami. Jest szczery, podkreśla hasztagami #mowiejakkest #okiemjurka, że to jego indywidualne spojrzenie na świat. Był w Nowym Jorku, opowiadał, jak się wchodzi do sklepu Amazon Go, pokazał szczura, który chodzi po ulicach. W Chicago podziwiał instalacje Magdaleny Abakanowicz, nie mając pojęcia, o kim mówi.
Jego profil na Instagramie z początku obserwowało kilku zaledwie znajomych. Ale po tym, gdy wyjawiłem podczas mojej wizyty na "Domówce u Dowborów", że inspirowałem się w swojej roli Jurkiem z USA, jego profil stał się bardzo popularny. Ma do mnie o to pretensje, że zburzyłem kameralność jego konta. Może by pani przeprowadziła z Jurkiem taki wywiad? Tylko że Jurek nie chce udzielać wywiadów. Jest strasznie zagubiony, przygniotła go ta nagła sława i popularność.
Ostatnio zamilkł, a mimo to na jego profilu przybywa followersów, w nadziei, że udźwignie swoją sławę i znowu powie, jak jest.
Aktorstwo to trochę niebezpieczny zawód, bo daje człowiekowi zewnętrzne źródło dowartościowania. Film się uda – super, film się nie uda – dołek. Nauczył się pan z tym żyć?
Takie myślenie, że "Jestem tak dobry jak moja ostatnia rola", rzeczywiście istnieje. Teraz, przez wszystkie otaczające nas technologie, jesteśmy tym bardziej uzależnieni od dopaminy, która się wydziela w momencie komplementu, sukcesu, kiedy się dostaje lajka. Każdy zaczyna występować, ma własną telewizję w postaci Facebooka, Instagrama.
Ja akurat bardzo wcześnie zacząłem uprawiać ten zawód, jestem dawno po swoim 30-leciu pracy. Można powiedzieć, że – przy dobrych wiatrach – jestem w połowie swojej drogi zawodowej. I przeżywam wyjątkowy czas. Będąc w USA, czuję, jakbym znowu zaczynał.
Wydaje mi się, że jeżeli uprawia się aktorstwo z sercem i pasją, to bez względu na to, czy ma się Oscary na półce, czy kilkaset ról na koncie, każda rola jest debiutem. Ale tutaj mam szczególne debiuty. Wchodzę na ten plan i jestem odbierany tak, jak mnie widzą. Oceniają, czy jestem w porządku gość, czy dobrze gram. Nie ma tego ogona: "O, Adamczyk, znam go". Tych etykietek. A ludzie lubią szufladkować. Dlatego tak łatwo komentują, bo im się wydaje, że nas znają. Wszystko wiedzą o wszystkim.
A najwięcej o życiu prywatnym osób, które niechętnie o nim mówią.
Tak, to też jest bolesna strona tej popularności. Dziś zupełnie inna niż wtedy, kiedy nie było internetu. Jak pierwsze kolorowe pisemka zaczęły publikować jakieś bzdury wsparte czyjąś mitomanią albo potrzebą sensacji, to się na to machało ręką. "Przestań, gazeta trwa dzień". Dziś w internecie można znaleźć przedruki z tych kolorowych pisemek. Wciąż żywe. Tego nie trzeba komentować, tylko z tym żyć. To są cienie tego zawodu.
Ale ja chwilowo jestem szczęśliwy. Czuję, jakbym znowu miał 25 lat i zaczynał od początku. Mam ogromną satysfakcję z tego, że w Stanach zauważają mój profesjonalizm. Jestem pozytywnie odbierany za to, co umiem tu i teraz. Ogromna przyjemność.
Miewa pan chwile luźniejsze, żeby się po prostu pocieszyć tym, co dookoła? Skoczyć nad ocean, na obiad do fajnej knajpki, ponapawać się piękną przyrodą?
Kręciłem w Atlancie, Chicago, Nowym Jorku i w Los Angeles, przez kilka tygodni w Argentynie. Turystyczna przygoda. I tak właśnie to traktuję: w kategoriach przygody. Na długie lata przerwałem swoje teatralne życie, za którym tęsknię i do którego pewnie wrócę. A przerwałem je właśnie dlatego, że ono zobowiązuje do bycia w danym miejscu. A mnie zawsze pociągało, że coś się kręci gdzie indziej, z inną ekipą. Jako filmowcy wchodzimy w miejsca, których sam nigdy bym nie zobaczył na żywo. Naprawdę lubię życie w podróży. Ale też tęsknię za naszym krajem i mimo że tam jest teraz zimno, chciałbym móc już być z powrotem. Na razie jednak zawód trzyma mnie w Los Angeles.
Zagrałem ostatnio z Sissy Spacek i J.K. Simmonsem w serialu dla Amazon TV "Lightyears". Premiera zaplanowana jest na przyszły rok. Jestem tutaj na końcowym etapie, zamykam pewne sprawy i za chwilę będzie już zwyczajnie, normalnie, warszawsko. Mam nadzieję, że następnym razem będę mógł się z panią spotkać przy stoliku w Starym Domu, w restauracji, którą prowadzę z przyjaciółmi, i będziemy mogli pogadać na żywo.
Przez lata Polska dla zagranicy to był Wałęsa, Solidarność i Jan Paweł II. Teraz zauważam, że – niestety także z powodu rozmaitych politycznych kryzysów – zaczynamy się kojarzyć inaczej. Koledzy z planu pana pytali o to, co właściwie dzieje u nas w kraju?
Jest raczej taki rodzaj współczucia, pokiwania głową. "O rety, ale się w tej Polsce narobiło". Na zasadzie takiego poklepania po ramieniu, że "my wiemy".
W Stanach, podpisując umowę, każdy zobowiązuje się do nieporuszania na planie filmowym tematów politycznych. Amerykanie też mają mocne podziały wśród wyborców. Kiedyś było inaczej: dobrze, mamy inne poglądy i co z tego? Teraz wchodzą w to bardzo skrajne emocje, tak jak u nas. Ta przepaść się pogłębia i stąd ten zakaz. W moim odczuciu pozwalający na zdrową atmosferę przy pracy. Kiedy ktoś pytał mnie o sytuację w Polsce, zaraz się łapaliśmy na tym, że przecież to jest temat polityczny, i przestawaliśmy rozmawiać.
Ostatnio spotkałem w restauracji Bong Joon-ho, reżysera oscarowego koreańskiego hitu "Parasite". Próbując udowodnić swojemu koledze, że polska kinematografia jest bardzo znana na świecie, tak go po prostu, z głupia frant zapytałem, czy ceni jakichś polskich reżyserów, czy na kimś się wzorował. A on, że oczywiście, że tak. I zaczął wymieniać.
Andrzej Wajda?
Nie tylko Wajda! Wspomniał też Zanussiego, Kieślowskiego, Hasa czy Kawalerowicza, ale też Pawlikowskiego, Holland i Szumowską. Bardzo mi miło było usłyszeć te nazwiska z jego ust. Nasze kino kiedyś, mimo braku PR-u, odcisnęło fajne piętno na wyobraźni filmowców na świecie. I mam nadzieję, że wciąż odciska. Niestety, teraz o Polsce jest głośno z mniej fajnych powodów. I to już nie jest powód do dumy.
Na szczęście Polacy mogą być dumni z pana. "Fucking proud, rozumiesz?"
Myślę sobie, że może ta intensywna reakcja na "Hawkeye" urosła właśnie z braku pozytywnych wiadomości. W sumie polski aktor na plakacie Marvela to jest jakiś powód do uśmiechu, prawda? Zimno i szaro, a tu nagle ten Adamczyk, szczęściarz taki, cały czerwony z radochy paraduje po równie czerwonym jak on dywanie w Hollywood, uśmiecha się jak szczeniak od ucha do ucha.
Być może ta nieposkromiona, dziecięca radość prawie 50-latka spowodowała, że ktoś tam też uśmiechnął się w swojej szarej atmosferycznie i politycznie rzeczywistości. Jeśli tak, cieszę się, że go tym uśmiechem zaraziłem.
Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie. Wesołych świąt. Rozumiesz to?
Najnowsze wiadomości, poruszające historie, ciekawi ludzie - to wszystko znajdziesz na Gazeta.pl
Anna Tatarska. Dziennikarka i recenzentka filmowa, współpracująca m.in z magazynem Vogue, Onetem i Gazetą Wyborczą. Absolwentka filmoznawstwa i wiedzy o kulturze oraz Polskiej Szkoły Reportażu. Ceni wolność w pracy i życiu. Za dużo mówi. Jej pasją są wywiady, wegetariańskie kulinaria i podróże, ale najbardziej lubi innych ludzi.