
Ponad 12 lat temu przygotowywałeś się fizycznie do innego filmu, w którym pokazywałeś dużo ciała – "Kochaj i tańcz". Teraz znowu musiałeś wiele energii włożyć w zbudowanie formy do roli Goldena w "Furiozie". Czy ponad dekadę później – przy obecnej wiedzy i nowych treningach – było łatwiej?
Teraz było mi dużo trudniej. Spotkałem ostatnio kolegę, aktora, który jest po czterdziestce i w świetnej formie. Spojrzeliśmy sobie w oczy i zaczęliśmy się śmiać, bo obydwaj wiemy, ile nas kosztuje utrzymanie dobrego wyglądu. 12 lat temu, budując ciało do roli w filmie, mogłem 10 razy w ciągu miesiąca wyłamać się z diety i w żaden sposób – przy rozkręconym metabolizmie – nie wpływało to na moją formę. Miałem dietę i regularne ćwiczenia, a małe odstępstwa od nich nie były dla mnie żadnym problemem. Teraz – w wieku 40 lat – nie mogę już w ten sposób "oszukiwać".
Ale podstawy miałeś chyba dobre?
Zawsze byłem w miarę dobrej formie. Genów się nie wybiera, dzięki nim mam niezłą sylwetkę i nie muszę nad nią specjalnie pracować. Nie mówię tego jako narcyz, tylko jako aktor, który pracuje ciałem. Znam je, wiem, do czego jest zdolne. To moje narzędzie, które musi wyglądać. Jak wygląda dobrze, to znaczy, że jestem silny i wytrzymały. To ważne, bo mój dzień pracy często nie mieści się w konkretnych ramach czasowych.
Raz na planie "Furiozy" spędziłem 18 godzin. Innym razem 22 – ten dzień pamiętam bardzo dobrze, robiliśmy wtedy scenę kaskaderską, z przerzucaniem przez poręcz, z walką, z ciosami, padaniem. Dziesiątki dubli. Bardzo intensywne 22 godziny z małymi przerwami. Bez wcześniejszego przygotowania pewnie bym po takim dniu wykorkował. Naprawdę nie mam już 20 lat.
Ile czasu zajęło ci przygotowanie się i ciała do tej roli?
Zacząłem pracować nad "Furiozą" na długo przed pierwszym klapsem, 3 stycznia 2019 roku, kiedy to odbyłem pierwsze spotkanie z kaskaderem. A skończyłem rok później, na planie sesji zdjęciowej do magazynu "Men’s Health". To był finał moich zobowiązań produkcyjnych.
Już na wstępnym etapie przygotowań zorientowałem się, jaki ogrom pracy mnie czeka – na plan miałem wejść w połowie maja. Postanowiłem nie odkładać nic na później, od razu spotkałem się z moim trenerem personalnym, z którym wcześniej pracowałam ponad dwa pełne lata, przegadaliśmy sobie wszystko, rozpisaliśmy, zaplanowaliśmy.
Bez trenera byś nie podołał?
Dobry trener to kluczowa kwestia, bez niego nie osiągniemy formy zdrowo i sensownie. Wiem to dopiero teraz, u progu czterdziestki. Gdybym wcześniej nie był taką Zosią samosią, to nie miałbym teraz problemów ze zdrowiem, z ciałem i dochodzeniem do formy.
Mateusz Twarowski – mój trener – pomagał mi po rehabilitacji po drugiej operacji zerwanego więzadła krzyżowego. Efekty pierwszej zaprzepaściłem właśnie przez niewyrehabilitowanie nogi. Po drugiej operacji ćwiczyłem codziennie przez trzy miesiące.
To zresztą ciekawa historia, bo Mateusza poznałem dzięki ulotce, która trafiła do mojej skrzynki pocztowej. Rozniósł ich wtedy w całej dzielnicy pięć tysięcy, a oddzwoniły do niego cztery osoby, w tym ja. Jestem jego klientem od trzech lat i dziękuję losowi, że go poznałem, bo zajął się mną kompleksowo, a przede wszystkim zadbał o to, żebym nie doświadczył po raz kolejny tej samej kontuzji.
Jaki był wasz cel podczas przygotowań do filmu? Jak miałeś wyglądać?
Po czterech miesiącach pracy miałem być orkiem straszącym przeciwnika samym wyglądem.
Czyli i masa, i rzeźba?
Tak, chociaż okazało się w pewnym momencie, że na masę zrobiło się trochę za późno. Moją optymalną wagą przy 180 cm wzrostu jest 79–82 kg. Kolana wolą 79 kg. Trzymaliśmy się tej wagi, ale reżyser Cyprian Olencki poprosił, żebym jednak był trochę większy, bo panowie, którzy walczą na ustawkach, w klatkach, to są dziki, czołgi. Często zresztą wspomagani "chińskim teściem", czyli zastrzykami z tańszego i szybciej działającego testosteronu niewiadomego pochodzenia. Wiadomo, jak wygląda sylwetka człowieka, który się wspomaga – ja po roku przeszkolenia widzę to nawet po ubranym mężczyźnie. I taki właśnie miałem być.
Kiedy zacząłem pracować nad rolą i sylwetką, zacząłem też tworzyć postać, zastanawiać się, co ten Golden przeżył. I wymyśliłem sobie, że on został kiedyś tak strasznie pobity, że obiecał sobie, że nikt więcej go nigdy nie uderzy w gębę. Uznał, że jego twarz jest zbyt piękna, żeby narażać ją na szwank, dlatego od teraz będzie nietykalna. I że jak będzie walczył, to tak, żeby prawie zabić, ale wyjść bez szwanku.
W maju byłem gotowy, ale zamiast być umięśnionym King Kongiem, byłem wycyzelowanym mięśniaczkiem z wagą 71,8 kg. Moje kolana i ja byliśmy szczęśliwi, mój mózg, który nie dostawał przez dłuższy czas węglowodanów, zamienił się w mózg Goldena – narwańca, którego do furii może doprowadzić samo pstryknięcie palcami.
Przez dietę?
Tak! Byłem bardziej agresywny, bardziej wyostrzony. Mózg odżywia się cukrem, węglowodanami – tym z białej bułki, makaronu, ryżu. One dostarczają mu radości i siły do działania. Kiedy przestałem go zaopatrywać w "węgle", zrobił się strasznie zły. Prawie cały czas chodziłem wkurzony, a w trakcie i zaraz po treningach – euforycznie szczęśliwy. Najbardziej wystawiona na tę huśtawkę nastrojów była moja żona Paulina, ale zniosła to mężnie.
Po wspomnianej sesji zdjęciowej to ona była najszczęśliwszą osobą pod słońcem, chociaż, muszę przyznać, Golden tkwił we mnie jeszcze przez pewien czas. To był rok bardzo ciężkiej pracy. I pierwszy przypadek w moim życiu zawodowym – a pracuję 29 lat – kiedy aż tak wsiąkłem w projekt, że nie byłem w stanie z niego ot tak po prostu wyjść.
Zdjęcia zaczęły się w maju, miały trwać do lipca. I na to byłem w głowie przygotowany – 40 dni zdjęciowych i jestem wolny. Skończyliśmy je 30 września. W tym czasie kilkakrotnie pojawiały się informacje o odwoływaniu, przekładaniu.
Jak się motywowałeś, żeby być cały czas na szczycie możliwości?
Mózg się denerwował, że go oszukałem. Wrzucałem więc na ruszt 15 batoników, zupkę chińską, spaghetti, hamburgera. Jadłem sól, której normalnie unikałem, żeby do zdjęć się odwodnić i podkreślić rzeźbę.
W kulminacji okresu katorżniczej pracy ważyłem 72,5 kg, byłem skrajnie odwodniony. Przygotowałem się na sto procent do sceny, która w ostatniej chwili została przełożona. Cztery dni później, w następstwie lekkiego załamania, którego skutkiem było poluzowanie diety, waga pokazywała już 84 kg. Zatrzymała się woda, mózg odmówił współpracy. Ostatecznie po tygodniu scenę zagrałem, udało mi się też na czas wrócić do poprzedniej wagi. Ale huśtawka w tym czasie była kolosalna. To chyba największa zbrodnia przeciwko mojemu organizmowi, jakiej dokonałem. To z jednej strony było niezbyt odpowiedzialne, a z drugiej jednak fascynujące z punktu widzenia tego, jak działa ludzkie ciało.
Poczułeś, że "Furioza" stanie się dla ciebie szansą odbicia od twojego aktorskiego wizerunku?
Jestem aktorem ambitnym, któremu babcia mawiała, że dobrze jest być w szufladzie, bo w pewnym momencie, jak się z niej wyjdzie, to lepiej widać kontrast. Po "Przedwiośniu" uznano, że najlepiej ubrać mnie w mundur i dać konia, a w sumie wystarczy, żebym dobrze wyglądał i się uśmiechał.
Rola w "Furiozie" była bardziej źródłem prywatnej satysfakcji. Ja nie chcę niczego udowadniać światu, siebie chciałem sprawdzić, w taki atawistyczny, męski sposób.
Cyzelowanie wyglądu – pomimo wysiłku, jaki ze sobą niesie – jest jednak atrakcyjne. W drugą stronę też byś poszedł? Przytyłbyś do roli?
Wszystko zależy od scenariusza. Zły scenariusz zazwyczaj sugeruje, że film nie będzie dobry, i jeśli wchodzisz w projekt, to dla pieniędzy. Dobry scenariusz wcale nie ułatwia sprawy, bo i taki można schrzanić – co ma miejsce w 80 proc. przypadków. Bo produkcja nie ma pieniędzy, bo film trzeba zrobić szybko, bo są źli realizatorzy, a czasem, bo aktorzy nie stanęli na wysokości zadania.
Scenariusz "Furiozy" był na tyle obiektywnie dobry, że chciałem zagrać w tym filmie. Przekonał mnie także reżyser i jednocześnie scenarzysta Cyprian T. Olencki, który powiedział, że pisał go dwa lata, a z projektem filmu chodził od pięciu. Że robi to z serca, bez pośpiechu, chce pracować z osobami, na których mu zależy, a nie z tymi, które wskazał producent.
To bardzo komfortowa sytuacja, bo wszyscy grają do jednej bramki. Dlatego nie zerwałem zdjęć nawet wtedy, kiedy złamałem dwa żebra, dlatego rok siedziałem w tym projekcie. A jeśli miałem fochy, to tylko z tego powodu, że zależało mi, aby film był dobry, a nie bo mi było niewygodnie. Ten projekt nie miał nic wspólnego z wygodą. Nic. I tylko takich projektów sobie życzę w moim życiu zawodowym.
Odpowiadając na twoje pytanie – nad przytyciem musiałbym się jednak zastanowić, bo jak mówiłem, moje kolana wolą, jak jestem lżejszy. Taka rola musiałaby być dla mnie atrakcyjna i ciekawa. Postać Goldena na pewno odcina mnie najbardziej grubą kreską od tego, co do tej pory robiłem.
Jak byłeś w topowej goldenowej formie – z ogoloną głową, napakowany – zgubiłeś swoją rozpoznawalność?
13 godzin graliśmy scenę ustawki, w którą – aż mi trochę wstyd – wkręciłem się bez reszty. Zawsze uważałem, że takie przesadne zaangażowanie nie jest do końca profesjonalne. I po nakręceniu sceny podszedł do mnie jeden z epizodystów, prywatnie nauczyciel WF-u, w filmie grający jednego z kiboli, który dopiero po dłuższym czasie zorientował się, że jestem w ogóle aktorem.
Ja myślałem, że ty jesteś patusem, a ty w 'Przedwiośniu' grałeś. Ja mam takich patoli u mnie na osiedlu" – powiedział. Nie lubię takich anegdot, bo one brzmią na zmyślone, ale naprawdę tak powiedział. Byłem nie do poznania, miałem ogoloną głowę, tatuaże, bicepsy, furię na twarzy.
A poza planem, jak zabierałeś tę łysą głowę i muskulaturę do Żabki, żaden z podobnie wyglądających panów nie chciał się z tobą bratać albo bić?
A pewnie! Ludzie się mnie bali, spuszczali wzrok. Ja nawet poza planem ciągle byłem skupiony, skoncentrowany, w głowie przerabiałem sceny, analizowałem wszystko, mało się uśmiechałem – miły z wyglądu na pewno nie byłem. W sumie to chyba na ten temat lepiej, żebyś pogadała z Pauliną, moją żoną, bo ona ma wiele ciekawych przemyśleń i obserwacji.
Nie poznawali mnie ludzie, których znam – pani ze stacji benzynowej poznała mnie po NIP-ie, nie po twarzy. Na siłowni na początku koledzy traktowali mnie jak "aktorka, który robi ciało na okładkę ‘Vivy!’". Po kilku tygodniach pojawiło się lekkie zainteresowanie, po miesiącu trafiałem na tych samych gości, którzy na siłownię przychodzą rano, po południu i wieczorem, i zaczęli się mną interesować, zacząłem słuchać, co i jak mówią.
Po trzech miesiącach już gadali ze mną jak ze swoim: "Co robiłeś w piątek, bo ja trójki, pośladek i bicki". Wysiłek fizyczny działa świetnie na ciało i na głowę. Intensywna praca na siłowni daje naprawdę kopa, podejrzewam, że większego niż jakiekolwiek używki.
Po "Furiozie" zakochałem się w skakaniu ze skakanką – mam z tego przyjemność, jestem w stanie skakać godzinę i dłużej bez skuchy. Doskonalę technikę, spalam zbędny tłuszcz, skacząc, zbieram też pieniądze na chore dzieci – firmy, które oznaczam w mediach społecznościowych, wpłacają na konto fundacji określone kwoty za liczbę wyskakanych przeze mnie powtórzeń.
Zatraciłeś się w tej roli?
Może nie aż tak, ale miałem taki moment, który określiłbym rodzajem plemiennego zbratania. Zostałem otrzeźwiony, bo koledzy aktorzy powiedzieli mi, żebym przestał, bo statyści naturszczycy nie wiedzą, że ja gram, tylko myślą, że taki jestem. Straciłem więc trochę kontrolę.
Czy teraz jest tak, że aktorzy do każdego zdjęcia koszulki przygotowują swoje ciało? Jak Henry Cavill, który do sceny w kadzi w "Wiedźminie" tydzień się szykował, a "trzy dni nie pił".
Tak. No może wszyscy oprócz Piotra Stramowskiego. To oczywiście żart, bo każdy aktor o emploi amanta katuje się przed rozbieranymi scenami jak zły. Nawet Piotrek. Z jakiegoś powodu informacje dotyczące trudnego procesu przygotowywania się do roli są bardzo atrakcyjne dla agencji PR-owch promujących film. Zdjęcie Henry’ego w cebrzyku mogłoby zaciekawić wiele osób, ale to samo zdjęcie z opisem, że do tej sceny aktor nie pił trzy dni, zainteresuje o wiele więcej i pomoże w promocji.
Ale w Hollywood to wszystko na pewno jest robione z rozsądkiem, pod okiem profesjonalistów, z zapisami w umowach, polisami. Nikt sobie nie pozwoli na zrobienie krzywdy Cavillowi, bo w razie kontuzji staje produkcja, a to są duże kwoty – każdy odcinek może kosztować i 15 mln dolarów.
Kobiety zresztą też się tak przygotowują fizycznie do ról: Olga Bołądź do "Służb specjalnych", Katarzyna Warnke do "Fightera" [ostatecznie nie pojawiła się w filmie – przyp. red.],Weronika Książkiewicz do "Furiozy". Weronika zmieniła się z ładnej, długowłosej blondynki w ostrą, twardą i siermiężną Dziką. Grała w otoczeniu 50 chłopów i testosteron wdychała chyba z powietrzem.
Zawodowo i aktorsko zmiana jest dla nas bardzo atrakcyjna – widzimy, kim możemy się stać, a nie tylko, w jakie role wtłaczają nas zachowawczy producenci z alergią na ryzyko. To jest także życiowe doświadczenie. Bo zmiany są fajne.
Musi mieć jakiś aktorki urok granie takich postaci. Borys Szyc stworzył dwóch bandziorów: Alberta w "Symetrii" i Silnego w "Wojnie polsko-ruskiej".
Takie role są o tyle trudne, że można je zagrać za mocno – dostaje się charakteryzację, "robi się" ciało, ale widz od razu wyczuje, czy postać jest autentyczna. Borys jest świetnym aktorem i te kreacje są pamiętne, zwłaszcza Albert, który jest postacią drugiego planu. Goldena nie mogliśmy pokazać nieautentycznie, mieliśmy czas, żeby się przygotować. Decyzję o przyjęciu roli podejmowaliśmy z moją żoną i agentką, wiedząc, że dużo ryzykuję.
Przed castingiem przeczytałem scenariusz i tam było kilka postaci: była rola dobrego, prawego, zachowawczego mężczyzny – bardzo bliskiego mnie samego, była postać zła do szpiku kości i był też do stworzenia koleś, którego się przestraszyłem: trochę zły, trochę dobry, trochę przerażający. Na dodatek trudny do zagrania. I to właśnie był Golden. Reżyser widział mnie w tej roli najmniej, ale się zgodził, żebym spróbował. Spróbowałem. I tak już zostało.
Widziałeś już finalną wersję "Furiozy"?
Jeszcze nie.
Boisz się zobaczyć?
Nie, bo to, co było dla mnie najważniejsze w tym projekcie, już się wydarzyło. Cały czas karmię się tym, co przeżyłem na planie, a były to chwile tak satysfakcjonujące, że mam poczucie, że wszystko, co miałem dostać od tego filmu, już dostałem. To niecodzienne w mojej karierze uczucie, bo zwykle zostaje niedosyt.
Mateusz Damięcki. Aktor teatralny i filmowy pochodzący ze znanej, wielopokoleniowej rodziny aktorskiej. Zadebiutował na dużym ekranie w 1993 roku w filmie Jerzego Łukasiewicza "Łowca. Ostatnie starcie". Zagrał w 18 filmach i 29 serialach. Angażuje się w pomoc charytatywną chorym dzieciom. Ojciec dwóch synów.
Ola Długołęcka. Redaktorka o zróżnicowanych zainteresowaniach tematycznych. Ciekawią ją relacje między ludźmi, a zwłaszcza różnice międzypokoleniowe, lubi pisać o trendach, modach i zjawiskach. Kolekcjonuje zasłyszane historie i toczy boje podczas autoryzacji wypowiedzi, kiedy rozmówcy chcą "wygładzać" swoje najbardziej wyraziste opinie.