
44 lata temu, 26 kwietnia 1977 roku, stracono Zdzisława Marchwickiego. Skazujący go na karę śmierci sędziowie uznali, że to on jest słynnym Wampirem z Zagłębia, który 14 kobiet zabił, a siedem usiłował.
Widzisz, sęk w tym, że Zdzisław Marchwicki nie był Wampirem.
Jesteś co do tego przekonany?
Na 99 procent.
Skąd ta pewność?
Jednym z dowodów był profil psychologiczny stworzony we współpracy z naukowcami w czerwcu 1970 roku, w którym opisano cechy sprawcy napadów na kobiety. W IPN zachował się stenogram z narady tych naukowców. Trzy miesiące wcześniej próbowali stworzyć profil sprawcy i byli bezradni. Przyznali, że nie wiedzą nic. Skąd więc to nagłe objawienie?
Nikt nie mógł wtedy przypuszczać, że ktoś kiedyś odnajdzie ten protokół. Moim zdaniem to dowód, że profil został sfabrykowany już po zatrzymaniu Marchwickiego, tak by do niego pasował.
To poważny zarzut. Na tym dokumencie są znane nazwiska.
Wrócimy do tego, bo to ma ogromne znaczenie i wyjaśnia, dlaczego nawet dzisiaj tak wiele osób wierzy w winę Marchwickiego.
Był za to inny profil, którego nie ma w aktach. Jest w archiwum IPN. W grudniu 1971 roku do Polski przyjechał James Brussel z FBI, twórca profilowania psychologicznego, co pokazuje, jak bardzo władze były zdeterminowane, by schwytać mordercę. Przejrzał akta i „na gorąco" opisał sprawcę. Pułkownik Józef Muniak sporządził notatkę, a Brussel obiecał dosłać profil później. Ta notatka wyklucza Marchwickiego. Choćby dlatego, że prawdziwy Wampir był leworęczny. Ale to tylko drobiazg. Nic się nie zgadzało.
Ale przecież Marchwickiego wytypował komputer.
Komputer Odra. Kolejna bajka mająca przekonać statystycznego Kowalskiego, że Marchwicki to Wampir. Ludzie uwierzyli, bo wierzyli, że komputer może wszystko. A żadnego komputera nie było. Nawet gdyby był, to nie mógłby wskazać sprawcy. Dopiero dzisiaj naukowcy pracują nad algorytmami umożliwiającymi modelowanie przestępców. Gdyby Odra w 1970 mogła wytypować Wampira, to mój telefon dzisiaj wskazałby, kto ukradł mi kompoty z piwnicy.
Często pada argument, że Zdzisław Marchwicki się przyznał.
Przyznał się, a potem to odwołał.
Sprawcy często tak robią.
Racja. Można jednak kogoś zmusić do przyznania się. Niekoniecznie biciem. Zdzisława dało się łatwo zmanipulować. Domyślam się, jak wyglądało jego przesłuchanie. Gdy Marchwicki odwołał zeznania, Jerzy Gruba poprosił, by zrobił listę miejsc napadów, do których się przyznał, ale chce to odwołać. Zdzisław miał cztery klasy podstawówki. Nie rozumiał, że ta lista będzie potwierdzeniem przyznania się. Co gorsza, tych lokalizacji wyszło mu więcej, niż było wcześniej. Nowe pokrywały się z miejscami kolejnych niewyjaśnionych zabójstw.
To skąd o nich wiedział?
Z gazet. Z plotek. Wszyscy o tym mówili. Tym żyło Zagłębie i Śląsk. Kolejne protokoły przesłuchań podpisywał: „Tak powiedziałem, ale to nieprawda. Zdzisław Marchwicki".
Dlaczego obrońcy tego nie wykorzystali?
Kolejny element misternej intrygi wrabiania niewinnego człowieka. Naruszono prawo podejrzanego do obrony. Marchwicki prosił o obrońcę zaraz po postawieniu zarzutów, a sędzia Władysław Ochman odmówił. I ten sam sędzia później wydał wyrok śmierci.
Marchwicki nie miał obrońcy?
Miał. Nawet trzech. Ale po dwóch latach śledztwa, na miesiąc przed pierwszą rozprawą. Jego adwokaci nie mieli dostępu do akt. Stanowili dekorację sali, mieli stworzyć pozory uczciwego procesu. Nie powołali ani jednego świadka. A gdy zadawali pytania, towarzysz prokurator Józef Gurgul twierdził, że celowo przedłużają postępowanie. Niezależnie od tego, co mówili, sędzia wątpliwe zeznania świadków przyjmował jako wiarygodne.
Na przykład?
Gdy zabrakło świadka, bo umarł, prokurator powołał żonę świadka, by opowiedziała, co przed laty usłyszała od męża.
Sędzia Ochman na czerwono zakreślał w protokołach wszystko, co potwierdzało winę Marchwickiego. Zeznania, które go wykluczały, pomijał. Parodia wymiaru sprawiedliwości. Pod koniec oskarżony był wyniszczony psychicznie i fizycznie. Zasłabł kilka razy. Słuchał pomówień i nie miał szans z potężną machiną władzy, dla której w tej rozgrywce był tylko pionkiem.
Jedną z ofiar Wampira była Jolanta, bratanica Edwarda Gierka.
To morderstwo stało się symbolem sprawy Wampira z Zagłębia. Jolanta tak naprawdę była piątą wodą po kisielu, córką przyrodniego brata Gierka. Inna ofiara nosiła nazwisko Gomółka. Mimo różnicy w pisowni łączono ją z Władysławem Gomułką, ówczesnym I sekretarzem KC PZPR.
Dzisiaj wszyscy powtarzają, że po zabójstwie Gierkówny milicja zabrała się do pracy.
Bzdura. Od samego początku pościg za mordercą kobiet traktowano bardzo poważnie. Jednak to były inne czasy, inne środki techniczne. Szukano nietypowych rozwiązań. Zorganizowano objazdową wystawę o Wampirze i zakładano, że on też na nią przyjdzie. Codziennie było po parę tysięcy zwiedzających i milicjanci nie potrafili ich zidentyfikować. Wyznaczono milion złotych za wskazanie mordercy lub informacje o nim. Jerzy Gruba, szef grupy operacyjnej, był stałym gościem na łamach gazet.
Czyli nie było nacisków politycznych?
Były, jak w każdej innej sprawie. Ginęły kolejne kobiety i władza nie mogła tego ukryć. Ta sprawa musiała się zakończyć na ławie oskarżonych, bo władze musiały pokazać społeczeństwu, że może czuć się bezpiecznie.
Myślę, że śledczy ustalili prawdziwego sprawcę. Niektórzy milicjanci byli przekonani, że był to Piotr Olszowy.
Chory psychicznie samobójca z Sosnowca?
W nocy z 14 na 15 marca 1970 popełnił samobójstwo, wcześniej zabijając żonę i dzieci. Przed tą tragedią milicja dostała anonim, że więcej mordów już nie będzie. Dzisiaj nie udowodnimy, czy to on był poszukiwanym Wampirem. Skutecznie zatarto ślady.
Ale trzeba było złapać Wampira, władza potrzebowała sukcesu.
Z relacji oficerów wyłania się niezwykły obraz. Po aresztowaniu Marchwickiego ktoś zameldował w Warszawie, że schwytano Wampira. Do komendanta zatelefonował Gierek. Formalnie nie było dowodów, ale na pytanie: „To jest czy nie jest Wampir?", padła odpowiedź twierdząca. Nie było już odwrotu. A sprawa zaczęła się sypać.
Im dłużej trwały przesłuchania, tym więcej osób zdawało sobie sprawę, że to nie Marchwicki. Po roku zrezygnował nawet prokurator Leszek Polański, który od początku nadzorował śledztwo. A milicjantów, nazywanych „niewierzącymi" lub „kaliszami" – od nazwiska oficera, który napisał opracowanie podważające winę Marchwickiego – poprzenoszono do innych jednostek.
Opracowanie? Co się z nim stało?
Zniknęło. Kierownictwo resortu nie mogło dopuścić do szerzenia wątpliwości. Sukces już odtrąbiono. Wyobraź sobie, że Jerzy Gruba, który kierował śledztwem, nagle mówi: „Po latach pościgu znaleźliśmy mordercę, ale martwego, popełnił samobójstwo. Możecie spać spokojnie". Ludzie powiedzieliby: „Zaraz, zaraz, to milicja nie zdążyła go złapać?". Wykluczone! Był potrzebny ktoś, kto trafi na ławę oskarżonych i zostanie publicznie skazany. Władza musiała pokazać, że się nie patyczkuje.
Dlatego proces Zdzisława Marchwickiego bardziej przypominał show niż rozprawy przed wysokim sądem?
Odbywał się w sali widowiskowej przy katowickich Zakładach Cynkowych „Silesia". Sąd wydawał imienne wejściówki, a milicja dokładnie sprawdzała dowody osobiste wchodzących. Chodziło o to, by świadkowie nie weszli na salę, zanim będą składać zeznania. To nie miało jednak znaczenia. W gazetach można było przeczytać dokładne relacje, a nawet wywiady z biegłymi.
Jak w tym wszystkim odnajdywał się oskarżony?
Gdy Zdzisław miał dość i poprosił o głos, jego rozmowa z sędzią trwała pół godziny. To był zaszczuty człowiek. Ledwo mówił. Nie miał już siły słuchać pomówień. Chciał, by dano mu spokój.
Budzi twoje współczucie?
Tak. To był prosty człowiek. O nim i o jego rodzinie pisano, że to patologia, rodzina Corleone. Prawdę mówiąc, Zdzisław Marchwicki nie był kryształowy. Miał wiele konfliktów z prawem. Kradł, handlował pokątnie, czym się dało. Sporo pił, nie stronił od awantur i bójek. Siedział w więzieniu. Ale nie zgodzę się, by nazywać go „człowiekiem o dwóch twarzach", jak pisali dziennikarze w relacjach z procesu. To był zwykły, prosty robotnik.
Kiedy przed napisaniem książki zacząłem przeglądać akta – a jest ich ponad 160 tomów – początkowo sam się miotałem. Raz byłem pewien, że Marchwicki jest Wampirem, innym razem, że nie.
Najważniejsze osoby zajmujące się tropieniem Wampira, a potem obciążaniem Marchwickiego były w pełni dyspozycyjne wobec partii.
Były, i to wszystkie. Sędzia Ochman początkowo nie chciał przyjąć tej sprawy, ale władza trzymała go w garści, bo miał problemy alkoholowe. Jan Marchwicki, brat oskarżonego, wykrzyczał na sali sądowej, że sędziego czeka w nagrodę awans do Sądu Najwyższego. I tak się stało. Towarzysz prokurator Gurgul zaczął od konferencji prasowej. Najpierw ogłosił, że schwytano Wampira, a potem kompletował dowody i stawiał zarzuty. Dzisiaj taka kolejność jest nie do pomyślenia. Gurgul przyznał w wywiadzie, że w socjalistycznym społeczeństwie cele prokuratury i sądu są tożsame. To do czego potrzebował sądu? To był członek aktywu partyjnego i egzekutywy partii.
Kapitan Jerzy Gruba, szef milicyjnej grupy „Anna", która zajmowała się ściganiem Wampira, stał też na czele zespołu, który tuszował dowody w sprawie zabójstwa Grzegorza Przemyka.
Ciekawa figura. Podlegały mu też jednostki ZOMO podczas pacyfikacji kopalni Wujek, gdzie zginęło dziewięciu górników. Gruba miał poważne zarzuty o nadużycia, toczyło się postępowanie dyscyplinarne. Czesław Kiszczak ukarał go upomnieniem, a chwilę później awansował na generała brygady MO. Kiedy zmarł w 1991 roku, plotkowano, że popełnił samobójstwo, bo miał wyrzuty sumienia z powodu Marchwickiego. Oficjalnie zmarł na zawał serca.
Pewnie zastanawiało cię także, dlaczego przed sądem postawiono braci Zdzisława Marchwickiego?
Na ławie oskarżonych siedziało sześć osób. Zdzisława aresztowano 6 stycznia 1972 roku, po tym jak żona powiadomiła milicję, że jest Wampirem. W maju 1972 aresztowano jego braci: Jana i Henryka. Siostra, Halina Flak, została zatrzymana w lipcu, a jej syn, Zdzisław Flak, w listopadzie. Ostatni za kratki trafił w grudniu kochanek Jana Marchwickiego – Józef Klimczak. Sędzia Ochman przyznał w wywiadzie, że te sprawy się ze sobą nie łączyły i różny był ciężar zarzutów. Ale po rozmowie z prezesem sądu uznali, że trzeba pokazać całokształt zła panującego w tej rodzinie.
Jakie dostali wyroki?
Jana, który był wykładowcą akademickim, za rzekome zlecenie zabójstwa ostatniej ofiary Wampira skazano na karę śmierci i stracono godzinę po Zdzisławie. Henryk dostał 25 lat, bo miał brać udział w tym zabójstwie, tak samo jak Klimczak, którego skazano na 12 lat. Halina miała wiedzieć o morderstwach i przyjąć w prezencie kolczyk jednej z ofiar. Dostała 4 lata pozbawienia wolności, ale objęła ją amnestia.
Syn Haliny za kradzież części z FSM wartych 30 tys. zł dostał 4 lata. Co ciekawe, w tym samym czasie inna pracownica FSM, która ukradła części prawie za milion, dostała 2 lata więzienia. Kary były surowe, bo i proces był widowiskiem pełnym szokujących wydarzeń.
Na przykład?
Świadek zeznawał, że Jan załatwił mu zdanie egzaminu, za darmo. Jan zerwał się z ławki, wołając: „Nieprawda! W ramach zapłaty odbyłem ze świadkiem stosunek w dziekanacie, u mnie w pokoju, na dywanie". „To bzdury" – oburza się świadek. Na co Jan: „Wysoki sądzie, można sprawdzić, członek świadka ma 23 cm we wzwodzie. Pozazdrościć przyszłej narzeczonej!". Świadek zemdlał, publika wyła ze śmiechu.
Jan wykrzykiwał nazwiska esbeków. Znał ich, bo był tajnym współpracownikiem. Donosił na księży. Na sali sądowej ujawniał, którzy księża to homoseksualiści. Ludzie przychodzili, bo proces Wampira to była „Kobra" na żywo.
Najnowsze wydanie twojej książki „Wampir z Zagłębia" zawiera pamiętnik Marchwickiego. Ale nie masz pewności co do autentyczności tych zapisków.
Pamiętnik jest bez wątpienia napisany ręką Zdzisława. Mam za to poważne wątpliwości co do treści.
Dlaczego?
Zdzisław pisał z trudem. Na początku od siebie, opisując swoje życie. W tym fragmencie nie ma interpunkcji, są błędy ortograficzne, chaotyczne zdania nagle się urywają. Gdy opisuje morderstwa, pojawiają się wydzielone akapity, poprawne zdania z interpunkcją. I milicyjny język, jakby piszącemu dyktował dzielnicowy: „do miejsca zdarzenia przybyłem", „oddaliłem się", „ofierze zabrałem" itp. A potem znowu przechodzi do swoich przeżyć, są ciągnące się nieskładne myśli. Dlatego w książce zamieściłem cały pamiętnik. Niech każdy oceni, czy Marchwicki napisał go samodzielnie.
Czy dowiemy się kiedyś, kto był Wampirem z Zagłębia?
W rozwiązaniu tej zagadki mógłby pomóc Józef Klimczak. Nie wiem, czy jeszcze żyje. Pisałem do niego kilka razy. Nigdy nie odpowiedział.
Miałeś wrócić do znanych nazwisk z początku naszej rozmowy.
Pod dokumentem opisującym sprawcę zabójstw podpisało się kilku znanych naukowców. Później pisali książki i artykuły na temat Wampira Marchwickiego. Spod ich skrzydeł wyszło wielu naukowców. Byli promotorami prac magisterskich, doktoratów, habilitacji prowadzących do tytułów profesorskich. Jeśli dzisiaj uznamy, że Marchwicki nie był Wampirem, te doktoraty będą warte funta kłaków. Tak jak doktora generała Gruby. Tyle że Gruba nie żyje, a naukowcy są dzisiaj uznawanymi biegłymi.
Żyje też towarzysz prokurator Gurgul, który wciąż ma ogromne wpływy. Do niedawna pisał do miesięcznika „Prokuratura i Prawo" i był zapraszany na uniwersyteckie wydziały prawa.
A zatem?
Minister Zbigniew Ziobro może przeprowadzić rewizję nadzwyczajną. To oczywiście nie przywróci życia Zdzisławowi Marchwickiemu i jego bratu Janowi. Ale oczyści rodzinę Marchwickich i przywróci jej poczucie sprawiedliwości.
Książkę Przemysława Semczuka "Wampir z Zagłębia" kupicie na Publio.pl.
Przemysław Semczuk. Dziennikarz, publicysta, autor książek z gatunku literatura faktu. Stypendysta Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Specjalizuje się w tematyce kryminalnej i historii Polski okresu PRL. Jego teksty można przeczytać w tygodnikach „Newsweek", „Wprost", „Gość Niedzielny" oraz miesięcznikach „Focus Historia", „Wysokie Obcasy Extra" czy „Playboyu". Pasjonat historii najnowszej, muzyki filmowej i gór.