Rozmowa
Marta Gardolińska (fot. Bartek Barczyk)
Marta Gardolińska (fot. Bartek Barczyk)

Zaskoczyła cię ta propozycja?

Wiedziałam, że coś może się wydarzyć, że jestem brana pod uwagę, kiedy latem zostałam zaproszona do pracy nad „Der Traumgörge” Alexandra Zemlinsky’ego w Opéra national de Lorraine w Nancy. Czułam, że to zaproszenie jest po to, żeby mnie sprawdzić. Nie spodziewałam się natomiast, że decyzja zapadnie tak szybko i że otrzymam propozycję zostania dyrektor muzyczną.

Taka funkcja tuż po trzydziestce jest czymś niezwykłym?

To się dzieje, nie jest czymś niezwykłym, aczkolwiek nie ma tu żadnego patentu. Jedne instytucje szukają starszych i bardziej doświadczonych dyrygentów, inne z kolei stawiają na młode talenty – to zależy od ich profilu i potrzeb.

W moim przypadku, mam wrażenie, przebieg kariery wydaje się dość logiczny i jest chyba jak zawsze splotem pracy i odrobiny szczęścia, a w tym świecie każdą szansę trzeba wykorzystać maksymalnie, bo drugiej może nie być. Z jednej strony nawiązałam więc współpracę z bardzo dobrym agentem, który dokładnie wiedział, co i gdzie się dzieje, a z drugiej, kiedy pracowałam jako asystent w Bournemouth Symphony Orchestra, zachorowała odpowiednia liczba dyrygentów, dając mi szansę na zastępstwo i pokazanie moich możliwości. W Nancy chcieli kogoś młodego, ale nie za młodego – nadałam się idealnie. 

A płeć ma dzisiaj większe znaczenie niż kiedyś?

Z pewnością. To się zmieniło bardzo w ciągu ostatniej dekady, teraz jest wręcz przyspieszenie. Ale powiem szczerze, że mam na ten temat mieszane uczucia, bo z jednej strony się cieszę, kiedy otrzymuję kolejne propozycje, a z drugiej nie chciałabym się nigdy zastanawiać, czy zostałam zatrudniona do jakiegoś projektu, bo byłam najlepsza, czy dlatego, że jestem kobietą.

W moim przypadku, mam wrażenie, przebieg kariery wydaje się dość logiczny i jest chyba jak zawsze splotem pracy i odrobiny szczęścia (fot. Bartek Barczyk)

Rozumiem to, ale zapewniam cię, że żadnemu facetowi nigdy nawet przez głowę nie przeszła myśl, że dostał pracę ze względu na swoją płeć, choć jest to od zarania dziejów na porządku dziennym.

Masz rację, dlatego muszę tutaj oddać honor mojemu mężowi, który bardzo mnie w takich sytuacjach wspiera i przypomina, że na wszystko sobie zapracowałam. Wolałabym jednak żyć w świecie, w którym nie trzeba świętować faktu, że kobieta została pierwszą muzyczną szefową jednej z francuskich oper narodowych.

Jeszcze ten świat budujemy i długa przed nami droga. 

Niestety. Podbudowuje mnie natomiast to, że dotychczas osobiście prawie nie spotkałam się z dyskryminacją w pracy. Ludzie, z którymi współpracuję, patrzą na moje kompetencje i dorobek, a nie na płeć.

Akrobatyka pomaga w dyrygenturze?

Myślę, że do pewnego stopnia może pomóc - nie tyle sama akrobatyka, co koordynacja ruchowa i świadomość ciała. Kiedy trenowałam akrobatykę, przeszłam też rozmaite kontuzje, miałam fizjoterapię, dzięki czemu nabrałam świadomości tego, jak ważne jest utrzymywanie ciała w dobrym stanie oraz dawanie mu szansy i czasu na regenerację. Uprawianie sportu pomaga również psychicznie: hartuje ducha, uczy uczciwej konkurencji i poczucia, że jak wytrwale nad czymś pracujesz, to zobaczysz tego efekty. Oczywiście w sporcie one są mierzalne, a w muzyce nie. W muzyce nikt nie stoi ze stoperem, tylko ze swoją opinią.

Kiedy muzyka wygrała ze sportem?

Nie mam tu, niestety, dla ciebie żadnej efektownej historii, że poszłam na koncert, zachwyciłam się i rzuciłam sport. Sport i muzyka były długo obecne w moim życiu równolegle i być może sport by wygrał, gdyby nie kontuzje i obawa rodziców, że zrezygnuję z ambicji intelektualnych.

Muzyka zawsze była gdzieś z boku, musiałam w niej coś lubić, skoro wędrowałam przez kolejne szczeble muzycznej edukacji: pierwszy stopień na fortepianie, drugi na flecie. Wtedy właśnie, w szkole muzycznej drugiego stopnia, zaczęłam chodzić na dodatkowe zajęcia z techniki dyrygowania. Bardzo mi się spodobało, że można wyrażać muzykę ruchem i bez tego stresu, który mi towarzyszył, kiedy musiałam być z instrumentem na scenie. Ale to nadal było hobby, nic ponadto.

Muzyka zawsze była gdzieś z boku, musiałam w niej coś lubić, skoro wędrowałam przez kolejne szczeble muzycznej edukacji (Bartek Barczyk) , Wtedy właśnie, w szkole muzycznej drugiego stopnia, zaczęłam chodzić na dodatkowe zajęcia z techniki dyrygowania (Bartek Barczyk)

A czas wolny?

Czas wolny to było dla mnie przemieszczanie się z zajęć muzycznych na trening. Miałam chyba zawsze przekonanie, że właściwie nie potrzebuję wolnego czasu, że będę go miała później, a teraz muszę wykorzystać maksymalnie to, co mi daje życie. Z tego powodu postanowiłam studiować jednocześnie fizjoterapię i dyrygenturę.

Dość egzotyczne połączenie.

I nic z niego nie wyszło, bo po tym, jak się dostałam do Akademii Wychowania Fizycznego i na Uniwersytet Muzyczny w Warszawie, zobaczyłam grafiki obu studiów i się złapałam za głowę. Szybko się zorientowałam, że nic z tego nie będzie i muszę wybrać jedno, albo przynajmniej zacząć od jednego – wybrałam muzykę.

Najpierw w rodzinnej Warszawie, a potem już w Wiedniu, gdzie mieszkasz do dzisiaj.

Do Wiednia wyjechałam na jeden semestr na Erasmusa, ale mój profesor nie chciał mnie wypuścić, więc zostałam na jeszcze jeden, a potem już po prostu zostałam. Wiedeń temu sprzyjał, bo ma jedną z najbogatszych muzycznych uczelni na świecie z ogromną i wspaniałą infrastrukturą, gdzie mogłam przede wszystkim dyrygować orkiestrą - czego na Uniwersytecie Muzycznym w Warszawie prawie nie ma. Poza tym w Wiedniu jest mnóstwo orkiestr amatorskich, turystycznych, chórów. Można tam, mówiąc krótko, przeżyć, dyrygując.

Mówisz znakomicie po angielsku i niemiecku, wyjechałaś z nimi z Polski?

Zawsze chciałam się uczyć języków. Zresztą było to oczywiste i dla mnie, i dla brata. Rodzice nam powtarzali, że dwa języki obce to minimum. Uczyłam się więc angielskiego i francuskiego, a potem w liceum doszedł jeszcze niemiecki, który, przyznaję, opanowywałam z oporami. W Wiedniu musiałam go jednak ogarnąć, by móc sprawnie pracować z orkiestrą czy chórem.

Rozumiem, że jest jeszcze hiszpański z racji wenezuelskiego męża.

Na poziomie wystarczającym, by dogadać się z teściami. Z jakiegoś powodu nie wchodzi mi tylko włoski, a przydałby się do opery. Jeszcze się go kiedyś nauczę.

Teraz przyda ci się przede wszystkim francuski w Operze Narodowej Lotaryngii.

Francuski jeszcze mi trochę kuleje, ale trzeba to będzie szybko naprawić. Dali mi to jasno do zrozumienia muzycy w Nancy. Przywitałam ich po francusku i powiedziałam po krótkim wstępie, że przejdę na angielski, bo mój francuski jeszcze nie wystarcza do prowadzenia próby. Wyraźne niezadowolenie orkiestry spowodowało, że zostałam przy francuskim, nie miałam wyjścia.

 

Co się robi, kiedy skończy się studia dyrygenckie, bo przecież nie wysyła się CV?  

Najpierw się panikuje i zastanawia, co dalej. Najważniejsze, żeby jak najwięcej dyrygować.

Nieważne kim, byleby dyrygować, żeby się nauczyć repertuaru i mieć nagrania wideo, które można potem rozesłać. Kolejna rzecz to jeżdżenie na konkursy. Nawet nie po to, by wygrywać, tylko żeby puścić w obieg swoje nazwisko. Dalej klasy mistrzowskie – one są okazją do edukacji, bo pozwalają na spotkanie z wybitnymi dyrygentami, mistrzami i dają możliwość nawiązania kontaktów, które mogą potem zaowocować. A najlepszą opcją są oczywiście stanowiska asystenckie, ale ich jest, niestety, mało.

Trudny ten początek, można się załamać już na starcie.             

Mnie bardzo pomogła pani profesor od śpiewu, która zajmuje się także zdrowiem. Pomogła mi zmienić psychiczne nastawienie, bo rzeczywiście ono jest niezwykle ważne. Do Anglii na przesłuchania w Bournemouth Symphony Orchestra jechałam już z postanowieniem, że to koniec i jak się nie uda, wracam do Polski i zmieniam zawód.

I się udało. Dostałaś dwuletnie stanowisko Young Conductor in Association.

Tak to chyba nieraz jest, że jak człowiek odpuści i znika napięcie, coś dobrego zaczyna się dziać. Trzeba mieć naprawdę dużą odporność i determinację w tym zawodzie, ale też sporo pieniędzy, bo klasy mistrzowskie kosztują majątek. Muszę tu przy okazji powiedzieć, że kiedy na nie jeździłam, zawsze mnie wspierał Instytut Adama Mickiewicza, za co dziękuję.

Krystian Lada, który cudownie rozwija swoją międzynarodową karierę operową, opowiadał mi niedawno, że w polskich uczelniach artystycznych przeszkadzało mu formatowanie, więc zdecydował, że wyjedzie na studia do Amsterdamu.

Mam w tej kwestii podobne zdanie. System kształcenia muzycznego w Polsce jest, niestety, nastawiony na bardzo wąsko pojęty perfekcjonizm i przez to produkuje bardzo wielu niesłusznie sfrustrowanych ludzi. To takie kształcenie, które ci wmawia, że jedyną drogą jest zostanie najlepszym na świecie solistą i jak ci się to nie uda, to jest to twoja życiowa porażka. Jak w takiej sytuacji czerpać radość z tego, co się robi? Czy prowadzenie orkiestry w mniejszym ośrodku to porażka? Czy prowadzenie amatorskiego chóru to porażka? Nie mogę się z tym zgodzić. Uważam zresztą, że jednym z najważniejszych wyzwań jest odnowienie amatorskiego ruchu muzycznego w Polsce.

A jaką rolę oprócz wykształcenia, pracowitości, samozaparcia i znajomości języków obcych odgrywa w twojej karierze szczęście?

Wielką, trzeba mu tylko zawsze pomagać. Powiedziałam na początku naszej rozmowy, że zachorowała odpowiednia liczba dyrygentów, więc mogłam się wykazać. I to właśnie tak trochę działa, że pracowitości i zaangażowaniu potrzebne jest również szczęście. W moim przypadku było tak, że kiedy zostałam asystentem w Bournemouth, trzy tygodnie później zachorował dyrygent i poproszono mnie o zastępstwo. Pół roku później zachorował drugi dyrygent i znów wskoczyłam na jego miejsce, a nagranie z tego koncertu zobaczyli ludzie z Los Angeles Philharmonic i zaprosili mnie na stypendium, Dudamel Fellowship. Można więc powiedzieć, że jakieś działanie opatrzności tu było. Tym bardziej że osoba, która przede mną była asystentem, czekała na zastępstwo półtora roku, a jeszcze wcześniej inna osoba w ogóle się go nie doczekała.

Miałam chyba zawsze przekonanie, że właściwie nie potrzebuję wolnego czasu, że będę go miała później, a teraz muszę wykorzystać maksymalnie to, co mi daje życie (fot. Bartek Barczyk)

U ciebie tymczasem sprawy nabrały przyspieszenia i po Los Angeles dostałaś propozycję z Nancy, by w trudnych czasach pandemicznych dyrygować trudnym utworem, jakim jest opera „Der Traumgörge” Alexandra Zemlinsky’ego. Ewidentnie sprawdziłaś się w boju.

Wszystko się rzeczywiście udało, ale była to praca zespołowa.

To podkreślanie kolektywnego sukcesu też wydaje mi się czymś względnie nowym. Czasy despotycznych dyrygentów z przerośniętym ego odchodzą w niepamięć?

Już w szkole, szczególnie w Wiedniu, byliśmy przestrzegani przed takim zachowaniem. Mój profesor, Amerykanin, był na to szczególnie wyczulony. Zawsze zwracał uwagę na formy, w jakich się zwracamy do współpracowników, i kulturowe różnice, o których trzeba zawsze pamiętać. Styl pracy dyrygentów zmienia się także dlatego, że muzycy są dzisiaj o wiele lepiej wykształceni i świadomi. Skończyły się czasy uderzania batutą w pulpit. Dla mnie w budowaniu relacji z zespołem ważne jest zawsze zakładanie dobrej woli. Staram się zrozumieć, co jest źródłem problemu, rozmawiać. Takie podejście jest trudniejsze, ale daje długofalowo lepsze efekty. Ktoś, kto krzyczy, zawsze jest – mam wrażenie – na przegranej pozycji.

Alicja Knast, która została miesiąc temu dyrektorką Galerii Narodowej w Pradze, mówiła mi, że pracownicy wręcz oczekują od niej, żeby im powiedziała, co mają zrobić, i oni to wykonają. Ale jej takie zarządzanie jest obce.

Zarządzanie zespołem przez wskazanie palcem jest mniej efektywne, bo kiedy już osoba wykona wskazaną pracę, będzie po prostu czekała na kolejne polecenia. Znika wtedy samoodpowiedzialność i inicjatywa.

Kiedy oglądałem, jak dyrygowałaś IV symfonią Czajkowskiego, wyglądałaś, jakbyś miała słuchawki na uszach i tańczyła do tej muzyki we własnym salonie – czysta przyjemność. Na czym właściwie polega dyrygowanie?

Trudno na to pytanie odpowiedzieć, bo dyrygowanie orkiestrą jest właściwie tajemniczym przepływem energii. Oczywiście są pewne techniczne rzeczy, których się uczysz i potem je robisz, ale to – poza tempem – nie wpływa na sposób, w jaki orkiestra zagra, jaki jest kierunek frazy, intensywność czy kolor. Na to wszystko wpływam ja swoją obecnością na podium. Bo dyrygowanie to wszystko, co dyrygent sobą wyraża: swoim oddechem, swoją mimiką, swoim ciałem. Oczywiście czasem trzeba to ograniczyć, bo może przeszkadzać albo dezorientować orkiestrę.

Trudniejsza jest pierwsza próba z orkiestrą czy premiera przed publiką?

 Oczywiście pierwsza próba z orkiestrą. Wchodzisz do sali, w której siedzi 80 osób. Te osoby nie znają cię, ale mają już najpewniej wyrobione o tobie zdanie na podstawie tego, co gdzieś przeczytały albo usłyszały. Niektórzy nie lubią dyrygentów z zasady. Na studiach słyszałam, że orkiestra wyrabia sobie zdanie o dyrygencie po 10 sekundach od spotkania, nawet zanim podniesie batutę. Wyobrażasz sobie?       

 

Po ogłoszeniu przez Opéra national de Lorraine, że od nowego sezonu będziesz jej muzyczną szefową, powiedziałaś: „Mam nadzieję, że uda mi się być godną reprezentantką polskiej kultury”. Niezwykłą koincydencją w tym przypadku jest to, że operę w Nancy założył nie kto inny, tylko Stanisław Leszczyński – dwukrotny król Polski, który po wydaniu swej młodszej córki za króla Francji Ludwika XV został przez niego ustanowiony księciem Lotaryngii. Władcą Polski był Leszczyński nieudolnym, ale w Lotaryngii jako mecenas sztuki radził sobie znakomicie. Ufundowana przez niego opera stoi dzisiaj zresztą przy Place Stanislas, a sam Leszczyński ogląda ją z cokołu. To reprezentowanie kultury polskiej jest dla ciebie rzeczywiście takie ważne?

W pewnym sensie najważniejsze. Kiedy wyjeżdżałam na studia za granicę, planowałam, że wrócę do Polski, by dzielić się moją wiedzą i doświadczeniem, ale okazało się, że kariera czeka na mnie nie w Polsce, tylko poza nią. W związku z tym odwróciłam moje założenie i postanowiłam, że będę reprezentować Polskę za granicą. Co prawda mieszkam w Austrii, mam męża Wenezuelczyka, a pracę dostałam we Francji, ale bez wątpienia jestem Polką i kiedy słyszę I Koncert fortepianowy Chopina, to za każdym razem płaczę jak bóbr.

Marta Gardolińska. Urodziła się w 1983 r. w Warszawie. Jest absolwentką Uniwersytetu Muzycznego im. Fryderyka Chopina w Warszawie i Universität für Musik und darstellende Kunst w Wiedniu. Współpracowała z wieloma instytucjami muzycznymi – operami, orkiestrami i chórami w Europie oraz Stanach Zjednoczonych, m.in. Johann-Strauss-Operette-Wien, Akademischer Orchesterverein w Wiedniu, Bournemouth Symphony Orchestra, Scottish Chamber Orchestra, Opera Narodowa w Warszawie, Teatr Wielki w Poznaniu czy Los Angeles Philharmonic. Jesienią obejmie funkcję dyrektorki muzycznej jednej z pięciu regionalnych francuskich oper narodowych – Opéra national de Lorraine w Nancy.

Mike Urbaniak. Jest dziennikarzem kulturalnym "Wysokich Obcasów" i weekendowego magazynu Gazeta.pl, felietonistą poznańskiej "Gazety Wyborczej" i autorem kulturalnego podcastu Zeitgeist:Radio.