
Opowiedzcie, jak się tu znalazłyście.
Kasia Nejman:
To może ja zacznę, bo byłam bliżej źródła wydarzeń. Ania w tym czasie była w siódmym miesiącu ciąży.
Nasz dziadek w czerwcu tego roku postanowił zamknąć swój sklep z wikliną, który istniał od 29 lat. Jeden z powodów to pandemia. Od marca do maja sklep stał zamknięty na głucho. Ale już od dość dawna funkcjonował nie najlepiej. Dziadek trzymał się go raczej jako terapeutycznej odskoczni, bo mimo 83 lat jest on osobą ogromnie aktywną. Bardzo dużo dawał mu już sam kontakt z ludźmi, swoiste poczucie misji. Jednocześnie zaczął sobie zdawać sprawę, że nie jest już w stanie tak skutecznie wszystkiego dopilnować jak kiedyś. Był też bardzo oporny, jeśli chodzi o nowe media. Po pierwsze: nie umiał ich obsłużyć, a po drugie: nie wierzył, że to ma sens. Dla niego esencją prowadzenia sklepu była rozmowa z drugim człowiekiem i - co dość niesamowite - rzeczywiście znał większość swoich klientów po imieniu, pamiętał, co kupowali, kiedy i dla kogo. Sprzedaż pozbawiona czynnika ludzkiego nie miała dla niego sensu.
I tak na wiosnę dziadek postanowił sklep zamknąć. A ja postanowiłam mu w tym pomóc.
W jaki sposób?
Kasia:
Wrzuciłam informację o zamknięciu sklepu i poprzedzającej je totalnej wyprzedaży do tego znienawidzonego internetu. (śmiech) I jakimś cudem odbiło się to niezwykle szerokim echem. Wiadomość zaczęli udostępniać ludzie mający profile o dużych zasięgach, i to - co warto zaznaczyć - wyłącznie z potrzeby serca. Ja tylko wprawiłam tę maszynę w ruch, reszta zadziała się sama.
To byli stali klienci?
Kasia:
Nie tylko. Większość po prostu urzekła ta historia. I efekt był taki, że niemal wszystko od razu się wyprzedało. W ciągu czterech dni!
Przyszłam do sklepu dziadka drugiego dnia po udostępnieniu wiadomości w internecie - ot tak, zobaczyć co u niego. I zostałam do zamknięcia. Tego dnia żadne z nas nie usiadło nawet na sekundę. Za drzwiami była kolejka. Wszyscy, którzy ten sklep znają, patrzyli na to z niedowierzaniem.
Zaczęłam rozmawiać z klientami, zakosztowałam tej wspaniałej energii, która się wytworzyła. Na każdym kroku słyszałam, że zniknięcie tego miejsca byłoby niepowetowaną stratą. Ludzie mówili: "To nie może być koniec, takiego miejsca nie ma nigdzie indziej w Warszawie". Zresztą nie tylko w stolicy. Klienci opowiadali, że na całych Mazurach szukali wiklinowego koszyka i doszli do wniosku, że łatwiej tam znaleźć uran niż wiklinę.
Za sprawą tego zamieszania zaczęłyśmy z Anią, moją siostrą, głębiej wnikać w historię plecionkarstwa, myśleć o kresie tego rzemiosła. Poczułyśmy, że trzeba coś z tym zrobić, jakoś temu zaradzić.
Nie wiedziałyście, że z plecionkarstwem jest tak słabo?
Ania:
Myśmy sobie z tego nie zdawały sprawy, bo w naszym domu, odkąd pamiętam, było pełno wikliny. Zawsze można było pójść po coś do dziadka - a to po kosz Mojżesza dla dziecka, a to po fotel. Wszyscy lubiliśmy wiklinę i nam jej nie brakowało. I dlatego nie zdawałyśmy sobie sprawy, że to z jednej strony surowiec bardzo niedoceniany, z drugiej - że ludzie nie mają do niego dostępu. Choć kojarzy się z PRL-em, powoli wraca do łask. I właśnie na fali tego nowego sentymentu już nie ma go skąd brać. Stąd substytuty. Ludzie szukają rękodzieła, plecionek i polskich produktów, a najczęściej kończy się na azjatyckim rattanie. Albo na bambusie czy korzeniu hiacynta z Ikei, bo akurat się nawinął pod rękę na zakupach.
Kasia:
W ciągu dwóch dni podjęłyśmy bardzo emocjonalną decyzję, że idziemy w to. Stawiamy wszystko na jedną kartę i zmieniamy nasze dotychczasowe życie.
U Ani działały hormony ciążowe, a ty jaką masz wymówkę?
Kasia:
(śmiech) To ja przecież byłam na początku głównym motorem tej zmiany! W ogóle jestem wrażliwa i chyba często podejmuję decyzje pod wpływem emocji. A emocje, które się objawiły w końcówce istnienia sklepu dziadka, były bardzo silne. Jestem o trzy lata młodsza od tego miejsca, trudno mi nie odczuwać przed tym faktem pokory.
Dziadek był ogromnie wzruszony, że asortyment tak pięknie się wyprzedaje, że historia sklepu ma zakończenie, o jakim mógł tylko pomarzyć, bo od dobrych pięciu lat to miejsce powolutku umierało. Bardzo długo zwlekałyśmy z tym, żeby zakomunikować mu naszą decyzję o przejęciu biznesu, bo chciałyśmy same być pewne, żeby go nie rozczarować. Gdy w końcu z nim porozmawiałyśmy, to też było niezwykle wzruszające. Dziadek zaczął sobie wyobrażać, że może kiedyś sklep przejmie jego prawnuk.
Wasz dziadek otworzył go już w nowej Polsce. Musiał być po pięćdziesiątce?
Kasia:
Zaczęło się od jego emerytury i czasu na nowe pasje. Dziadek wcześniej był spadochroniarzem, sędzią sportowym, człowiekiem niezwykle aktywnym. Na emeryturze zaczął szukać czegoś, co łączyłoby w sobie rzemiosło, tradycję i naturę. To dosyć postępowe jak na tamte czasy, bo mnie lata 90. kojarzą się z masą plastiku. A dziadek już wtedy chciał pójść w coś, co będzie bardzo naturalne.
I co dalej, kiedy klamka już zapadła: przejmujecie sklep?
Kasia:
Wtedy zaczęły dziać się cuda. Mnóstwo osób ze środowiska, ale i wikliniarze, z którymi współpracował dziadek, przyjęło nas z otwartymi ramionami.
Jednym z małych cudów, które do nas przyszły, był też konkurs Maraton Marzeń. Żeby wygrać, musiałam przekonać do swojego marzenia grono złożone z internautów, mentorów zaproszonych do projektu i na końcu - samych moich rywali! Nagroda wiązała się z zastrzykiem gotówki i spotkaniem z supermentorką Asią Borucką. Właściwie do tej pory pomaga nam od strony biznesowej. Co jakiś czas się spotykamy i Asia podejmuje wtedy usilne próby ukierunkowania naszych działań, zamknięcia ich w jakichś ryzach. Bo wizji, poczucia misji, zapału i miłości do tego projektu obie mamy pod dostatkiem. Ale żeby zrobić z niego biznes, móc z tego żyć, potrzebujemy konkretnego wsparcia.
Ania:
Na szczęście mamy też duże wsparcie ze strony bliskich: tata jeździ z nami do rzemieślników, duży samochód bierzemy od mojego męża z firmy. Kiedy malowałyśmy wnętrze sklepu, dołączyła cała rodzina.
Kasia:
No i dziadek też jest dużym wsparciem - przed drugą falą pandemii odwiedzał mnie w sklepie praktycznie codziennie, żeby pogadać, zobaczyć, jak tam nam idzie. Dla niego oddanie odpowiedzialności za to miejsce jest na pewno trudne.
Ania:
Wchodzi i pyta: No i gdzieżeś ty to postawiła? (śmiech)
Kasia:
Ale jestem z niego bardzo dumna, bo jednak oddaje pole - pomógł w tym na pewno nasz wspólny czas spędzony w sklepie. Obserwował, jak rozmawiam z klientami. Dzięki temu zaczął ufać, że przekazał to miejsce w dobre ręce.
Środowisko wikliniarskie jest rozproszone po całej Polsce?
Kasia:
Tak, ale istnieją też większe ośrodki, na przykład w województwie podkarpackim. Prężnie w temacie plecionkarskim działają również dziewczyny ze stowarzyszenia Serfenta w Cieszynie.
Ania:
Chodzi nie tylko o pracę z wikliną, ale też o inne naturalne materiały.
Kasia:
Na przykład rogożynę [pędy pałki wodnej - przyp. aut.], korzenie świerka, leszczynę czy słomę.
Ania:
Z dziewczynami z Serfenta udało się nam nawiązać współpracę. Mówiono nam o nich jako o osobach, które mają podobną misję do naszej. Nie tylko prowadzą sprzedaż, lecz także warsztaty i kursy. Przeprowadziłyśmy wspólnie warsztaty u nas, byłyśmy też uczyć się u nich. No i równolegle wpadłyśmy na pomysł, że chciałybyśmy nauczyć się wikliniarstwa tak fest. Z nieba spadł nam Wojtek Świątkowski. Jego dziadek współpracował z naszym dziadkiem, a obecnie Wojtek jest naszym nauczycielem i mistrzem.
Chcemy teraz zapoczątkować swoje własne projekty. Bo w tej branży jest tak, że każda rodzina tradycyjnie zajmująca się wyplataniem jednego rodzaju produktów specjalizuje się w ściśle określonym wzorze. Często więc, gdy ta tradycja zostaje przerwana, bo ktoś umiera, dany produkt jest już nie do odtworzenia.
Jakiś przykład?
Kasia:
Walizki "pięćdziesiątki". Dwa miesiące temu zmarł pan, który robił walizki o długości 50 cm. Będąc w kontakcie z rzemieślnikami, ciągle spotykam się z tym samym: że na przykład jak jedna rodzina robi walizki "czterdziestki", to druga "sześćdziesiątki". Te "pięćdziesiątki" są teraz nie do dostania, można kupić wszystkie pozostałe rozmiary. "Jak pani chce walizkę, to niech pani kupuje czterdziestkę, póki żyję, bo jak umrę, to i czterdziestki nie będzie", słyszę. Dziadek opowiadał nam o tym, ale myślałyśmy, że to takie bajania z przeszłości, że dziś jest już inaczej. Otóż nie.
Ania:
To pokolenie powoli traci siły i wiele wzorów zaraz będzie nie do odtworzenia. Dlatego uznałyśmy, że fajnie by było umieć wykonać porządnie te najpopularniejsze i te unikalne. Zajęłyśmy się tym na poważnie.
To znaczy?
Kasia:
Jesteśmy w szkole zawodowej i w weekendy uczymy się wyplatać! W szczycie pandemii już nie jeździmy na zajęcia do Łowicza, ale wczesną jesienią to robiłyśmy. W dodatku całą rodziną, bo na zdawanie do szkoły namówiłyśmy też tatę. Jest zresztą jednym ze zdolniejszych plecionkarzy, jakich znam. W mieszkaniu o metrażu 50 m - podzielonym na cztery pokoje, co daje pogląd na ich rozmiar - zdołał wygospodarować miejsce na ceratę i wyplatanie. Mama go za to kocha, jak możecie sobie wyobrazić. W dodatku do niedawna namaczał wiklinę w wannie...
Ania:
W czerwcu wszyscy mamy nadzieję być rzemieślnikami pełną gębą!
Co wieńczy taki kurs? Wpis do cechu?
Kasia:
Na pewno będziemy mieć wtedy zawód koszykarz-plecionkarz.
Ania:
Tradycja nauczania wikliniarstwa miała w nowej Polsce przerwę. Wydaje mi się, że przez około 20 lat nigdzie w kraju nie nauczano oficjalnie plecionkarstwa, tylko przekazywano wiedzę nieformalnie, z pokolenia na pokolenie. Dopiero od siedmiu lat znów jest możliwość kształcenia zawodowego w dwóch ośrodkach w Polsce. I na kilku kursach i szkoleniach.
Ile jest osób na waszym roku?
Kasia:
Szesnaście. Niemniej jednak niewiele osób, które uczą się teraz zawodu, będzie od razu w nim pracować. Nie jest tak, jak swego czasu bywało w Cepeliach, że przyuczano tam do zawodu przyszłych rzemieślników, a oni od razu produkowali bardzo dużo i za bezcen. To zresztą jest kluczowy temat, powracający w kontekście plecionkarstwa jak bumerang: kwestia godnego wynagradzania za pracę, która jest przecież dosyć czasochłonna. Za takie ceny, jakie funkcjonują od lat, tego się w ogóle nie opłaca robić. Według naszych obliczeń za godzinę pracy plecionkarz dostaje 5 zł.
Ania:
Nic dziwnego, że mało kto z młodego pokolenia chce za tyle pracować.
Czy możecie jakoś operować waszym marginesem zysku, by uczynić wynagrodzenie bardziej atrakcyjnym dla plecionkarzy?
Kasia:
Staramy się to robić! Ale prawda jest też taka, że jak na razie nie możemy sobie na przykład pozwolić na współpracę z rzemieślnikami na wyłączność - nie mamy jeszcze tylu zamówień. Mamy za to pomysły, by robić autorskie wzory, limitowane serie czy współpracować z młodymi rzemieślnikami.
Ania:
Mnie się marzy na przykład kolekcja unikatowych lamp stojących i abażurów. Jeszcze jednej rzeczy nie umiem wytworzyć sama, ale jestem coraz bliżej.
Kasia:
Dzięki tym unikatom będziemy mogły godnie wycenić swoją i naszych rzemieślników pracę. W momencie, gdy zdecydowałyśmy się, żeby poprowadzić sklep, ja, która uprawiam wolny zawód, bo jestem aktorką, odłożyłam na drugi plan pozostałe zajęcia. Ale przecież nie posiadam trzeciego źródła dochodu. Nie mam więc takiej możliwości, żeby wziąć sobie wiklinę, wyplatać ją cały dzień i zobaczyć, co z tego wyniknie. Koniec końców jeśli sklep, pracownia i warsztatownia mają przetrwać, muszą zacząć na siebie zarabiać.
Ania:
A na nasze domowe oszczędności właśnie patrzysz! (śmiech) Są zaklęte w tych ścianach.
Nie korzystacie z programów rozwojowych, dopłat dla start-upów?
Kasia:
One zostały bardzo mocno ograniczone przez pandemię. Tak się stało na przykład z funduszami na rozwój początkujących firm. Przynajmniej zgodnie z moją wiedzą. Wszystkie pieniądze, jak się zdaje, poszły na ratowanie istniejących miejsc pracy i tarcze dla przedsiębiorców, co jest zrozumiałe.
A skąd bierzecie wiklinę do wyplatania?
Ania:
Wiklina to jest zasadniczo wierzba. Do wyplatania służą jednoroczne pędy. Można sobie nawet wyobrazić, że ktoś na rosnącej przy drodze wierzbie przycina pędy rok wcześniej, a potem z nich korzysta.
Kasia:
Ale na potrzeby hurtowe i rzemieślnicze są plantacje wikliny. Choć też jest z nimi problem, bo coraz trudniej o ludzi do pracy, a uprawa jest coraz mniej opłacalna. Rozmawiałam z rolnikami, którym areał wikliny zmniejszył się w ostatnich latach z ośmiu hektarów do jednego. Nie ma już popytu. Ale na przykład we wsi Leszno pod Warszawą jest miejsce, gdzie można kupić wiklinę w detalu. Można też przejrzeć OLX, gdzie ogłaszają się rolnicy.
Wiklinę certyfikuje się ekologicznie?
Kasia:
Nie, bo ta uprawa, ogólnie rzecz biorąc, jest bardzo naturalna. Młode pędy ścina się na jesieni, parzy, okorowuje i namacza, a potem wyplata. My jeździmy do naszych dostawców bezpośrednio, pędów ani gotowych produktów w nic nie opakowujemy, wyplatamy, wstawiamy do sklepu.
Ania:
Wiklina nie jest też lakierowana, tylko parzona. Ewentualnie moczona w kwasku cytrynowym lub szczawiowym.
Kasia:
Tak na marginesie - to też jest dobry sposób na jej renowację: robimy roztwór z kwasku cytrynowego o niskim stężeniu, krótko namaczamy i delikatnie czyścimy, na przykład szczotką ryżową, a wiklina odzyskuje swój blask i kolor.
A jak uzyskuje się różne barwy?
Kasia:
Białą wiklinę uzyskujemy na trzy sposoby. Można ją oczywiście pomalować farbą akrylową lub sprejem, można wygotować w utleniaczu albo moczarkować. Moczarkowanie jako jedyne jest całkowicie naturalne i polega na tym, że pędy drzew ścięte od marca do czerwca wkłada się do wody i czeka, aż zaczną puszczać liście. Kiedy to się stanie, należy je okorować i już mamy białą wiklinę.
Macie w sklepie też trochę rzeczy drewnianych. Czy to spektrum produktów będzie się poszerzało?
Kasia:
To jest trudne pytanie, bo na razie potrzebujemy się zwężać, a nie poszerzać! Jest tu już prawie jak za czasów dziadka, kiedy spod tych wszystkich dóbr nie było w ogóle widać ścian, podłóg i sufitów. (śmiech) Wspólnym mianownikiem wszystkich zgromadzonych przez nas rzeczy jest to, że są maksymalnie naturalne.
Takie samo założenie miałyśmy zresztą, kiedy trzy lata temu startowałyśmy z firmą Siostry Plotą. Podczas pierwszego urlopu macierzyńskiego Ani ruszyłyśmy z produkcją torebek z materiałów z recyklingu, miałyśmy już nazwę firmy, logo, stronę, doświadczenie z wystawianiem się na targach rękodzieła. Sklep z wikliną wpasował nam się w to idealnie - nawet nazwa jest w sam raz! - i w misję firmy również. Swoją drogą, jak teraz o tym myślę, to wydaje mi się, że nie może być to przypadek i po prostu ten sklep musiał przetrwać! Sprzedajemy tu też rzeczy, które powstają z myślą zerowaste'ową, na przykład myjki do naczyń z konopnego sznurka czy gąbeczki do mycia twarzy wodą, które mogą być używane zamiast jednorazowych wacików nasączonych chemią.
Ania:
Marzyło nam się, żeby połączyć siły z innymi firmami robiącymi produkty naturalne i zrobić ekopakiety świąteczne. Ale to już chyba plan na przyszły rok.
Kasia:
Teraz musimy dopracowywać naszą stronę internetową i zacząć ją uzupełniać o nowe rzeczy z wikliny. Raczej nie dojdziemy do takiego momentu, w którym wszystkie produkty ze sklepu będą też dostępne online, bo sporo mamy tu unikatów. Szukamy też opakowań do wysyłki, które łączyłyby w sobie opcję maksymalnie eko z czymś możliwie estetycznym i praktycznym - bo sztywną, wielkogabarytową wiklinę dość ciężko opakowuje się w standardowe materiały i zależy nam na tym, by generować możliwie jak najmniej nowych śmieci: kartonów, plastiku itp. Jak widać, mamy jeszcze nad czym główkować!
Ania Borecka. Starsza z dwóch sióstr, ukończyła Akademię Sztuk Pięknych na Wydziale Grafiki. Arteterapeutka. Na co dzień pracuje w organizacji pozarządowej TA Szansa, gdzie prowadzi zajęcia twórcze z dziećmi i rodzicami. Mama dwuletniej Małgosi i dwumiesięcznego Grzesia. Razem z siostrą Kasią współtworzy firmę Siostry Plotą. W pracy z wikliną najbardziej lubi to, że jest blisko natury i sprzyja skupieniu się na własnym wnętrzu.
Katarzyna Nejman. Z wykształcenia aktorka po krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych, ostatnio grywa głównie w telewizji, choć jest też członkinią dwóch trup teatru improwizowanego. Wraz z siostrą wyplata i odpowiada za kontakt z klientami (czy to stacjonarny, czy internetowy). W pracy z wikliną najbardziej docenia możliwość dogrzebywania się do korzeni, swoisty rodzaj medytacji, kontakt z naturą, poczucie misji i sprawczości oraz możliwość pomagania innym. Cieszy ją też niezmiernie ta nowa droga własnego biznesu - sama wyznacza jej cel i działa zgodnie ze swoimi wartościami.
Agata Michalak. Dziennikarka, redaktorka, z wykształcenia kulturoznawczyni, pisze o przyjemności płynących z kultury (i) jedzenia. Współtworzyła i prowadziła magazyn kulturalno-kulinarny "Kukbuk", szefowała miesięcznikowi "Aktivist", pisała do berlińskiego dwutygodnika "Zitty", "Wysokich Obcasów" i "Exklusiva". Prowadziła autorską audycję w Radiu Roxy i bloga o ekodizajnie. Ciekawi ją życie wielkich miast. Autorka książki "O dobrym jedzeniu. Opowieści z pola, ogrodu i lasu", która ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne.