
Boi się pani?
Wszyscy zaczęliśmy się bardziej bać, co jest naturalne. Zrobiłam na sobie ostatnio taki eksperyment: jednego dnia czytałam więcej newsów niż zwykle - bo zazwyczaj zaglądam do mediów raz dziennie, wieczorem, żeby tylko zapoznać się z nowymi ustaleniami.
I co pani odkryła?
Że od razu bardziej się bałam. Nieważne, jak bardzo jest się świadomym tego, jak oddziałuje na człowieka przekaz medialny, nie można uchronić się przed tym wpływem.
Ale nie wszyscy się boją.
Można powiedzieć, że w tej chwili jedni boją się trochę za bardzo, inni niewystarczająco.
To znaczy?
Odkąd wybuchła pandemia, ludzie podzielili się na dwa obozy. Mam wrażenie, że bardzo trudno obecnie znaleźć osoby, które nie polaryzowałyby w żadną ze stron. Jedna ze studentek opowiadała mi ostatnio, że jej znajomy ma koronawirusa. Zapytałam ją, jak się czuje. Powiedziała, że ma bardzo silne stany lękowe i co chwilę dostrzega u siebie symptomy choroby.
Może naprawdę ma te symptomy?
Przede wszystkim bardzo panikuje, więc trudno ocenić, co jest efektem paniki, a co rzeczywistym objawem.
Kolega mojej znajomej z kolei zażądał przyjęcia do szpitala z powodu koronawirusa, mimo że miał wyłącznie gorączkę, która w dodatku nie przekraczała 38 stopni Celsjusza.
Też mam takiego znajomego. Facet 30 lat, prawie nie miał objawów. W ten sposób zajął łóżko komuś, kto mógł go naprawdę potrzebować.
Ale przecież nie wiemy, jak tę chorobę będziemy przechodzić. Ostatnio jest wysyp historii - w social mediach, w portalach internetowych - o ludziach, którzy zmarli, mimo młodego wieku, mimo że nie mieli żadnych chorób współistniejących. Albo jakiś celebryta - piękny i młody - musiał zostać podłączony do respiratora. Na początku pandemii żyliśmy w przekonaniu, że choroba dotyczy przede wszystkim osób starszych, chorych, teraz - dotyczy wszystkich. Jak tu się nie bać i nie panikować?
Piękny i młody, ale czy zdrowy, dbający o swój dobrostan psychiczny, badający się regularnie? Bardzo łatwo ulec pozorom.
Ostatnio Internet obiegła informacja o śmieci 33-letniego trenera personalnego. Co sobie myślimy w pierwszej chwili? Aktywny, uprawiający sport człowiek i mimo to umarł.
Dokładnej historii tego człowieka nie znam, ale znam historię innego "atlety", który, jak się okazało, szprycował się różnego rodzaju środkami. Oczywiście, że nikt z nas nie może mieć pewności, że przejdzie tę chorobę łagodnie, bo to po prostu groźna choroba. W medycynie, która jest nauką probabilistyczną, opierającą się na statystykach, nic nie jest na sto procent, zawsze jest jakiś odsetek ludzi, którzy zareagują zupełnie inaczej niż większość. Nie możemy jednak zapominać o tym, że odkąd wybuchła pandemia, bardzo wiele już się o koronawirusie dowiedzieliśmy, powstało mnóstwo publikacji naukowych na temat tego, kto przede wszystkim znajduje się w grupie ryzyka.
Ogromnym ryzykiem jest na przykład otyłość.
Dokładnie. Badacze ze Stanów Zjednoczonych wykazali, że pacjenci otyli, którzy zakazili się koronawirusem, musieli być dwa razy częściej hospitalizowani niż osoby o prawidłowej masie ciała. 74 procent z nich leczono na oddziale intensywnej terapii. Ryzyko śmierci z powodu powikłań związanych z chorobą było także istotnie wyższe. Jest też obawa, że szczepionka przeciwko koronawirusowi może nie być skuteczna w przypadku osób z BMI powyżej 30 [wskaźnik masy ciała świadczący o otyłości - przyp. red.] - wyniki badań nad szczepionkami przeciwko grypie wskazują, że nie działają one u osób otyłych.
Pewności, że przeżyjemy, nie mamy, ale możemy zwiększyć nasze szanse na przeżycie. Niestety, i uważam to za ogromny błąd, rząd w ogóle nie mówi o czynnikach wzmacniających odporność. Jego narracja jest taka, że mamy do czynienia z chorobą, której nie kontrolujemy, na którą nie ma lekarstwa, i jedyne, co możemy zrobić, to nosić maseczkę, stosować dezynfekcję i utrzymywać dystans społeczny. Dla człowieka, który ma potrzebę kontrolowania swojego życia, to zdecydowanie za mało. I taki człowiek albo ulega panice, albo w drugą stronę - zaczyna kwestionować to, co mówi rząd, istnienie jakiegokolwiek zagrożenia.
Z badań przeprowadzonych przez badaczy z Uniwersytetu Humanistycznospołecznego wynika, że aż 26 procent Polaków uważa, że koronawirus jest zjawiskiem celowo nagłaśnianym przez koncerny farmaceutyczne, które w ten sposób chcą zarobić na szczepionkach, lekach oraz środkach ochrony. Zawsze wydawało mi się, że wyznawcy teorii spiskowych to jakiś niewielki procent społeczeństwa.
Bo wiele osób nie radzi sobie z aż taką wieloznacznością, nie do zaakceptowania jest dla nich, że właściwie niewiele mogą zrobić.
Gdy rozmawiałyśmy kilka miesięcy temu , przekonywała mnie pani, że to właśnie powinniśmy zrobić: przyjąć, że wiele rzeczy, które będą się działy, będzie niezrozumiałych i że cały czas może się coś zmieniać.
Nie zmieniam zdania, prawda jest jednak taka, że jest to bardzo trudne, co widać po rosnącej liczbie tzw. antycovidowców. Wiara w teorie spiskowe to sposób na odzyskanie kontroli. Do pewnego stopnia ja tych ludzi rozumiem, bo rząd od pół roku nie jest w stanie zaoferować im innego rozwiązania niż noszenie maseczek, mycie rąk i utrzymywanie dystansu. Inwestuje w otwieranie szpitala polowego na Stadionie Narodowym, jednocześnie informując, że brakuje anestezjologów, którzy mogliby obsługiwać respiratory, a nie inwestuje w edukowanie ludzi na temat tego, co mogliby zrobić, żeby zmniejszyć ryzyko trafienia do tego szpitala.
I straszy kolejnym lockdownem.
Którego koszty mogą być katastrofalne - zarówno pod względem społecznym, jak i gospodarczym. Nie bez przyczyny naukowcy z całego świata zaczęli protestować przeciwko "zamykaniu krajów". Przekonują, że lockdown nie jest rozwiązaniem, ale ostatecznością, że prowadzi do powszechnej demoralizacji i jeszcze gwałtowniejszego spadku zaufania do rządów stosujących taką strategię. Że wpływa negatywnie na psychikę ludzi, co między innymi powoduje, że coraz częściej zaczynają oni sięgać po alkohol. A alkohol jest rujnujący dla organizmu, obniża odporność, zaburza sen, sprawia, że tracimy nad sobą kontrolę, co może prowadzić do wybuchów złości i niszczyć relacje z bliskimi.
Niektóre osoby zaczynają ponosić poważne konsekwencje pracy zdalnej. I nie mówię wyłącznie o obniżonym nastroju z powodu braku kontaktu z ludźmi. Dziennikarz nowojorskiego magazynu został zawieszony w swoich obowiązkach po tym, jak masturbował się podczas spotkania na Zoomie. Tłumaczył się tym, że był przekonany, że kamerka jest wyłączona. Ale co to ma za znaczenie? To nie miejsce ani czas na zaspokajanie swoich potrzeb seksualnych. Gdyby do takiej sytuacji doszło w biurze, mężczyzna od razu zostałby zwolniony.
To czego rząd nie robi, a powinien?
Nie wzmacnia w ludziach podmiotowości, poczucia, że każdy może wpływać na swoje życie. Co nam daje ciągłe informowanie, ile jest osób zakażonych danego dnia? Niewiele, głównie straszy. Słowacy wpadli na pomysł, żeby przetestować wszystkich mieszkańców swojego kraju na obecność koronawirusa - i na podstawie tych danych będzie można wyciągać jakieś sensowne wnioski.
Jestem w trakcie przeprowadzania badań, które mają pokazać, czy jest zależność między poziomem stresu a zachorowalnością na koronawirusa. Bo moim zdaniem jest, i to ogromna. Już Sheldon Cohen, amerykański psychoneuroimmunolog, udowodnił, że istnieje silny związek między psychiką a funkcjonowaniem układu nerwowego i odpornościowego. Cohen i jego zespół mierzyli poziom stresu doświadczany przez uczestników badania w ostatnim miesiącu, a następnie infekowali wirusami wywołującymi grypę lub przeziębienie.
Co się okazało?
Że trwające dłużej niż miesiąc poczucie braku kontroli nad sytuacją w pracy lub w życiu osobistym owocuje obniżoną odpornością organizmu.
Kanadyjski minister zdrowia i opieki społecznej, Marc Lalonde, w latach 70. również pisał, że poczucie wpływu i kontroli, a następnie przejawianie odpowiednich zachowań związanych z dietą, ćwiczeniami fizycznymi, relaksacyjnymi ma wpływ na zdrowie nawet w 70 procentach. Czy słyszała pani, żeby rząd czy ktokolwiek mówił nam, żebyśmy zaczęli się zdrowo odżywiać, medytować, nauczyli się aktywnych sposobów radzenia sobie ze stresem, nie pili alkoholu i nie palili papierosów, poćwiczyli? Badania potwierdzają, że regularne ćwiczenia fizyczne na powietrzu zmniejszają prawdopodobieństwo zachorowania na koronawirusa o 30 procent! Czy ktokolwiek nam mówi, żebyśmy się zrelaksowali?
Ale wtedy możemy popaść w nierealny optymizm. Według badaczy Dariusza Dolińskiego i Wojciecha Kuleszy nierealny optymizm może i poprawia samopoczucie, ale sprawia, że wydaje nam się, że choroba nas nie dotyczy i nie zachęca do działań prozdrowotnych. Może jednak lepiej się trochę pomartwić?
Tylko że Dariusz Doliński i Wojciech Kulesza piszą o bardzo konkretnym optymizmie - nierealistycznym, który rzeczywiście prowadzi najczęściej do niedoszacowywania ryzyka i poważnych kłopotów. Ja dzielę optymistów na dwie grupy: pasywnych i aktywnych. Aktywny optymista zrobi wszystko, żeby nie dopuścić do niechcianej sytuacji, bierny optymista będzie żył w myśl: "wszystko będzie dobrze" i nie robił nic, żeby to dobrze rzeczywiście się wydarzyło. Samym "będzie dobrze" nie zmienimy rzeczywistości. Nie każdy optymizm jest zły: myślę pozytywnie, nie panikuję, ale jednocześnie się chronię - to właściwe podejście.
Mówi pani, że ważne są ćwiczenia fizyczne, dbanie o dobry nastrój, relacje z ludźmi. Jak mamy to robić, kiedy prawie wszystko, co sprawia nam przyjemność, zostaje nam odebrane? Dopiero co wróciłam na zajęcia z tańca, które poprawiają mi samopoczucie sto razy bardziej niż ćwiczenia w domu, a już biję się z myślami, czy powinnam na nie chodzić, bo to zwiększa ryzyko zakażenia.
Przyzwyczailiśmy się do zupełnie innego świata i trudne jest życie w poczuciu, że za chwilę znów może nam coś zostać odebrane i nie będziemy mieć na to wpływu. Ale dopóki możemy, dopóki coś nie jest zakazane, korzystajmy z tego.
Pani mówi, że tylko zajęcia z tańca panią tak ładują. Rzeczywiście? Spróbowała pani wszystkiego? Nie chcę pani obrażać, ale to bardzo zamykające podejście. Pamiętam, jak parę lat temu wpadłyśmy na pomysł z koleżanką w okresie zimowym, że co tydzień będziemy próbować nowego sportu halowego. Takie wyzwanie. Wymyśliłyśmy 30 różnych aktywności, raz poszłyśmy na squasha, następnym razem na badmintona, innym razem grałyśmy w piłkarzyki. Nie wszystko nam się spodobało, ale każde to doświadczenie było ciekawe, bo nowe. Ja odkryłam na przykład, że uwielbiam squasha i do tej pory, na ile jest to możliwe, w niego gram. Kiedy wybuchła pandemia, w jednym z pokoi w domu zorganizowałam sobie miejsce do ćwiczeń i codziennie w nim trenuję.
Naprawdę jest tak, jak powiedział Zimbardo, znany psycholog, że to my wybieramy, czy danego dnia będziemy szczęśliwi, czy nie. Pandemię wygrają ci, którzy mają otwarte głowy.
Łatwo powiedzieć...
...trudniej zrobić. Tak, wiem. Często to słyszę. I to jest właśnie problem naszych społeczeństw. Ruch quasi-pozytywny bardzo źle nam zrobił. Podejście, że trzeba akceptować swoje słabości, dbać o własną wygodę, do niczego się nie zmuszać. Oczywiście, że ważne jest, żeby siebie lubić, ale ważne jest też, żeby się zmieniać, pracować nad swoimi słabościami. Co by było, gdyby pedofil się akceptował? Albo przemocowy ojciec? Chęć zmiany jest pozytywną postawą, nie bezwarunkowa akceptacja siebie. Widzę to wśród znajomych - z o wiele większym luzem do obecnej sytuacji podchodzą osoby, które od dawna pracują nad budowaniem swojej odporności, zdrowo się odżywiają, ćwiczą, dbają o relacje z bliskimi, nie otaczają się negatywnymi ludźmi.
No właśnie - od dawna. Czy cokolwiek zmieni, jak teraz zacznę ćwiczyć czy zmienię dietę? Jesteśmy w epicentrum drugiej fali koronawirusa.
Oczywiście. Efekty ćwiczeń są widoczne i odczuwalne bardzo szybko. Przemiany biochemiczne w człowieku zachodzą od razu.
W naszej rozmowie na początku pandemii wspominała pani, że nadchodzi czas refleksji, zatrzymania się, może czas zmiany. Czy rzeczywiście zauważa pani, że coś się w nas zmieniło? Ja mam wrażenie, że panuje ogólny chaos, ludzie są zagubieni, zaniepokojeni, zadłużeni, bez pracy.
Bo taki obraz kreują media. Ja jestem bardzo zaskoczona, jak wiele osób wprowadziło pozytywne zmiany do swojego życia. Część rodziców dzieci, które uczęszczały do szkoły mojego syna, zrezygnowała z tej placówki, bo zdała sobie sprawę, że marnuje dziennie dwie godziny na dojazdy. Podczas lockdownu odkryli, jak cenny był dla nich ten czas, że mogli go spędzić razem. Wiele osób powiedziało mi, że wręcz wyszli z kłopotów finansowych, bo przestali, jak to określili, "wydawać na pierdoły". Znam ludzi, którzy stracili pracę, ale dzięki temu zaczęli się zastanawiać, co chcą robić w życiu.
Dzieje się dużo niepokojących rzeczy, ale też wiele dobrego. Wydawało mi się, że będę słyszeć same narzekania, zwłaszcza teraz, na jesieni, że będzie naprawdę źle - ludzie zaczną popadać w alkoholizm, depresję. Z moich obserwacji wynika, że nie jest tak tragicznie - jestem mile zaskoczona, jak wielu osobom udało się znaleźć w sobie siłę, żeby spojrzeć pozytywnie na tę sytuację.
Coś jeszcze panią zaskoczyło, odkąd wybuchła pandemia?
Przede wszystkim to, że ludzie, zwłaszcza przedstawiciele służby zdrowia, politycy, zachowują się tak, jakby byli zdziwieni, że jesienią jest więcej zachorowań niż wiosną czy latem. To trochę jak z drogowcami, których co roku zaskakuje zima. Ich podejście do pandemii latem charakteryzował właśnie nierealny optymizm. Mogli poświęcić tych kilka spokojniejszych miesięcy na przygotowanie się do drugiej fali, przeszkolić na przykład studentów medycyny czy nauk pokrewnych do obsługi prostych urządzeń medycznych, żeby odciążyć lekarzy i pielęgniarki, rozpocząć kampanię edukacyjną wzmacniającą w ludziach podmiotowość. Nie wiem, co w tym czasie robili.
Wojciech Kulesza, psycholog społeczny, w odpowiedzi na pytanie, jaka czeka nas przyszłość, powiedział, że to dopiero początek kłopotów, że poziom nierealistycznego optymizmu jest na świecie bardzo wysoki i dopóki nie zmieni się narracja, nie ma co liczyć na zmianę zachowań prozdrowotnych, a tylko to jest w stanie zatrzymać pandemię.
Albo ta komunikacja się zmieni, ludzie zaczną o siebie dbać, chronić się, co da im większe szanse na przeżycie, albo nic się nie zmieni i przeżyje nas zdecydowanie mniej. Kluczem jest edukacja, budowanie poczucia sprawstwa, nauka samokontroli. Znam wiele osób, które po wyleczeniu nowotworu spowodowanego paleniem wracają do palenia, bo wolą robić to, co sprawia im przyjemność, niż wkładać wysiłek w to, żeby dłużej pożyć. To, niestety, droga donikąd.
Jak możemy uczyć się samokontroli?
Tego człowiek uczy się od niemowlęctwa. Z własnego doświadczenia wiem jednak, że różnego rodzaju kampanie również przynoszą pozytywne efekty, muszą jednak opierać się na rzetelnej wiedzy - co rzeczywiście działa i na co mam wpływ. Jest ich, niestety, zdecydowanie za mało.
Ewa Jarczewska-Gerc. Psycholog społeczny, trener biznesu. Zajmuje się psychologią motywacji, efektywnością i wytrwałością w działaniu oraz symulacjami mentalnymi. Interesuje się związkami między różnymi formami myślenia i wyobrażania sobie a efektywnością i wytrwałością w działaniu, a także stresem i jego korelatami.
Ewa Jankowska. Dziennikarka magazynu Weekend.Gazeta.pl, była redaktor naczelna serwisu Metrowarszawa.pl. Wcześniej pracowała w Wirtualnej Polsce w dziale Kultura, publikowała w serwisie Ksiazki.wp.pl, magazynie Vice.com. Absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu.