Rozmowa
Paweł Rabiej (fot. Dawid Żuchowicz / Agencja Wyborcza.pl)
Paweł Rabiej (fot. Dawid Żuchowicz / Agencja Wyborcza.pl)

Jak się pan czuje?

Jeszcze kaszlę. Ale jest dużo lepiej niż na początku, kiedy czułem się jak porozrywany na kawałki. Nie mam gorączki, która sięgała 39 stopni. Powoli wracają mi też węch i smak.

Parę dni temu napisał pan na Facebooku, że ma pan COVID-19. A jako młody, zdrowy, dbający o siebie mężczyzna nie był pan w grupie największego ryzyka.

Taki młody to może nie do końca. Mam 49 lat i odczuwam ten wiek. Ale tak, dbam o siebie, staram się zdrowo odżywiać i regularnie się badam.

A mimo to pan zachorował. Nie pilnował się pan?

Pilnowałem - od początku pandemii. Noszę maseczkę, często myję ręce i zachowuję dystans. Zwłaszcza że jako wiceprezydent miasta odpowiadam za służbę zdrowia. Do moich obowiązków należą: nadzorowanie poradni Podstawowej Opieki Zdrowotnej i szpitali, profilaktyka zdrowia, programy zdrowotne, m.in. szczepienia.

Niedawno, w połowie września, byliśmy w Berlinie, gdzie oglądaliśmy, jak zorganizowana jest opieka nad pacjentami z COVID-19, odwiedzaliśmy laboratoria i szpitale. Wiele razy odwiedzałem też szpital przy ul. Wołoskiej w Warszawie, gdzie leczy się pacjentów z COVID-19. Miałem świadomość zagrożenia wirusem, ale wydawało mi się, że przy przestrzeganiu zasad sanitarnych nic mi się złego nie może stać. A jednak się stało i to w sposób dość trywialny.

No właśnie - jak?

Od swojego kierowcy, który z kolei zakaził się od żony pracującej w przedszkolu. Stwierdzono u niej zapalenie zatok, lekarz pierwszego kontaktu przepisał antybiotyk, ale zrobiła test i okazało się, że to koronawirus. Test zrobił więc też kierowca i choć nie miał żadnych objawów, wynik był pozytywny. Wtedy zacząłem się liczyć z tym, że jestem w tym łańcuchu.

Skąd pan wie, że nie zakaził się pan podczas delegacji do Berlina?

Bo zaraz po powrocie zrobiono nam testy i miałem negatywny wynik. Potem przez całe dwa dni - 1 i 2 października - jeździłem z kierowcą z jednego spotkania na drugie.

Byłem m.in. na rozpoczęciu roku akademickiego na uczelniach i na uroczystości złożenia kwiatów z okazji rocznicy zakończenia Powstania. Wszędzie trzymałem dystans i miałem maseczkę. Ale sporo czasu spędziłem w samochodzie i tam najprawdopodobniej się zakaziłem, choć kierowca też trzymał dystans i woził mnie, będąc w maseczce. Jak przypuszczam, kiedy na mnie czekał, to ją zdejmował. A klimatyzacja działała cały czas i podejrzewam, że to ona rozsiewała wirusa.  

Co było dalej?

5 października przeszedłem zgodnie z wcześniejszym planem na dwutygodniową pracę zdalną. Dzień później, wieczorem, mój kierowca odebrał już wynik swojego testu, pozytywny. Z bardzo dużą wiremią, co znaczy, że zakażał innych. Odczekałem siedem dni, licząc od piątku i 9 października zbadałem się. Wynik był dodatni.

Co ciekawe, przez owe dwa wspomniane dni - 1 i 2 października - jeździłem w samochodzie z innymi osobami z urzędu i nikt poza mną od kierowcy się nie zakaził. One spędziły jednak w tym aucie dużo mniej czasu niż ja. Myślę, że to było kluczowe.

Dokładnie pamięta pan chronologię wydarzeń.

Prof. Christian Drosten, wirusolog, którego poznałem w Niemczech, i który jest doradcą niemieckiego rządu, zainspirował mnie, żeby pisać dzienniczek ogniskowy, czyli notować codziennie wszystkie spotkania i kontakty podczas pandemii.

Przez pierwsze dni po zakażeniu nie czułem, żeby działo się coś złego. Może dlatego, że pracy, choć zdalnie, było sporo. W czwartek zacząłem się czuć niewyraźnie, a w piątek, gdy był już wynik - ruszyło. Liczyłem, że uda mi się przejść przez wirusa bezobjawowo, ale się przeliczyłem. Trzasnęło mną porządnie. Gorączka, kaszel, bóle mięśni, światłowstręt i ogromne osłabienie.

Paweł Rabiej na pogrzebie Marii Janion w Warszawie, 4 września (fot. Adam Stępień / Agencja Gazeta)

Brał pan leki?

Skonsultowałem się z kilkoma znajomymi lekarzami. Radzili, żeby jak najmniej się ruszać i brać środki na obniżenie temperatury oraz różne suplementy. Zastosowałem się do tych wskazań i cały weekend przeleżałem w łóżku. We wtorek udało mi się umówić do lekarza w moim POZ. Wypisał mi zwolnienie i izolację. Temperatura skoczyła do 39 stopni C, czułem się bardzo słaby. Miałem malaryczne drgawki, dosłownie takie, jak opisywał w swoich książkach Ryszard Kapuściński. Ataki zimna i dygotu trwały dwie-trzy godziny, cofały się i po jakimś czasie wracały. Byłem po nich tak osłabiony, że trudno było mi wstać z łóżka i zrobić krok.   

Gdy czułem się lepiej, mierzyłem sobie puls i saturację. Prawidłowe nasycenie krwi tlenem to 95-98 procent. U mnie momentami spadało poniżej 90 procent. Było blisko, bym otarł się o szpital covidowy. Ale wirus nie zajął płuc. Nie miałem problemów z oddychaniem, więc rozsądniej było zostać w domu niż jechać w miejsce pełne szczepów COVID-u. Dużo spałem. Starałem się nie poddawać panice.

Poinformował pan osoby, z którymi miał pan styczność, o tym, że został pan zakażony?

Tak, podobnie zrobili też kierowca i jego żona. Osoby z urzędu, z którymi on i ja mieliśmy kontakt, wykonały testy. Nikt się nie zakaził. Powiadomiłem też znajomych, z którymi spędziłem weekend 3-4 października. W sobotę byłem bowiem we Wrocławiu na Marszu Równości, a w niedzielę w Krakowie na obiedzie urodzinowym.

Nie miał pan takiej refleksji, żeby sobie odpuścić te wydarzenia? Już na początku października mieliśmy po blisko dwa tysiące zakażeń dziennie. A na paradzie czy imprezie trudno zachować dystans.

Trudno, ale da się. Na marszu dyscyplina była akurat bardzo duża, maseczki i odpowiedni dystans. Impreza urodzinowa też była na świeżym powietrzu, co jednak robi różnicę. Wszyscy na siebie uważali. Poza tym byłem świeżo po negatywnym wyniku, w maseczce.

Wtedy wirus już się we mnie namnażał, ale jeszcze nie zakażałem, więc nikt z grona ponad 40 osób, z którymi miałem kontakt, się ode mnie nie zakaził. 

Marsz równości we Wrocławiu (fot. Krzysztof Ćwik / Agencja Gazeta

Całe szczęście.

Od początku pandemii towarzyszyła mi świadomość, że trzeba być ostrożnym, że wirus jest tuż obok. I taką świadomość powinien mieć każdy, przestrzegając przy tym wszelkich zaleceń. Owszem, można po kozacku mówić: "mnie wirus nie weźmie, jestem na niego odporny", ale to złudzenie.

Racjonalne, rozsądne podejście nakazuje ciągle mieć w tyle głowy ostrożność i czujność. I tak się zachowywać. Zawsze. Pewnie dlatego, że zachowywałem taką dyscyplinę, udało mi się uniknąć zakażenia podczas wakacyjnych wyjazdów do Włoch czy Hiszpanii.

Jakie obserwacje pan stamtąd przywiózł?

Ogłoszenia i przypomnienia krzyczały na każdym kroku. Żebyśmy nie zdejmowali maseczek, trzymali dystans. W Madrycie ludzie, bez rządowego nakazu, nosili maseczki w 35-stopniowym upale. I to wszyscy! Ja ten nawyk ciągłego noszenia maseczki w każdym miejscu dopiero musiałem u siebie wypracować. Pamiętać, żeby nie zdejmować jej, gdy np. odbieram komórkę.

Pewnego razu, jeszcze we wrześniu, radośnie wybrałem się do sklepu, całkowicie zapominając o maseczce. Pocałowałem klamkę, bo przypomniałem sobie o niej dopiero, gdy zobaczyłem kartkę na drzwiach. Trzeba samemu sobie o tym przypominać, utrwalać nawyk. Zwłaszcza, gdy wokół pojawiają się ludzie bez maseczek i zachowują się, jakby nic się nie działo. I jeszcze nie trzymają dystansu.

A w Berlinie, który odwiedził pan we wrześniu?

Tam panuje dyscyplina, którą widać dosłownie na każdym kroku. Owszem, nasi gospodarze skarżyli się na rosnącą grupę sceptyków i osób mających dość zakazów, ale generalnie obostrzeń się tam przestrzega. Maseczki w komunikacji publicznej, na spotkaniach itp. Po posiłku w restauracji trzeba zostawiać swoje dane osobowe, na wypadek, gdyby w lokalu pojawiło się ognisko koronawirusa.  

Na początku września w Berlinie zorganizowano kampanię, która ostrzegała przed wirusem, zwłaszcza ludzi młodych, uczniów.  Promuje się tam naukowe podejście do COVID, co jest ogromną zasługą prof. Christiana Drostena, który w bardzo przystępny sposób pisze o pandemii na swoim niezwykle popularnym blogu. Wreszcie niemiecki rząd nie miesza epidemii z polityką i nie wydaje sprzecznych komunikatów.

Test na COVID-19, centrum medyczne w Berlinie (for. Michael Kappeler)

Odwiedziliśmy też szpital Charite, w którym leczono Aleksieja Nawalnego i gdzie leczy się pacjentów z COVID, oraz Berlin Lab, gdzie bada się testy - tam powstał globalny standard testów RT-PCR. Co ciekawe, tamtejszy personel wcale nie używa kombinezonów - chodzą w fartuchach i maseczkach, których ani na chwilę nie zdejmują. Nie dostrzegłem nadmiernego strachu czy potrójnych rękawiczek.

Niemcy starają się znaleźć balans między życiem a niebezpieczeństwem. Są ostrożni, ale praktyczni. W szpitalach normalnie odwiedza się chorych na oddziałach niecovidowych - u nas to musi być decyzja indywidualna dyrektora szpitala. Oddziały covidowe są wydzielane w szpitalach zwykłymi ściankami gipsowymi, nawet nie malowanymi - nie robi się jakichś kosmicznych śluz. Pacjenci z podejrzeniem COVID  czekają na badania w drewnianych domkach ustawionych przed szpitalami. Ale nie lekceważy się nakazów, nie skraca dystansu społecznego.

Wracając do pana - wciąż jest pan na zwolnieniu lekarskim?

Do końca tygodnia. Ale zdalnie biorę już udział we wszystkich najważniejszych spotkaniach kierownictwa oraz w odprawach COVID-owego sztabu kryzysowego z wojewodą, przedstawicielami NFZ, sanepidu i szpitali. To bardzo trudny moment, szpitale się pozapychały, punkty testowe też. Musimy podejmować dziesiątki decyzji, które pomogą tę sytuację rozładować.

W Warszawie mamy 10 miejskich szpitali, a wszystkich jest ponad 40. Działamy na tyle, na ile możemy, np. przekształciliśmy w COVID-owy cały szpital przy ul. Stępińskiej i stworzyliśmy oddział w Szpitalu Grochowskim. Ale sytuacja wymaga bliskiej współpracy wszystkich i trafnych decyzji rządu, który ma w ręku wszystkie klucze decyzyjne. Dobrze, że powstaje szpital tymczasowy na Stadionie Narodowym - ale rząd powinien to zrobić kilka miesięcy wcześniej. Od maja w Berlinie stoi taki szpital, na 500 łóżek, w tym 100 respiratorowych, w pełni wyposażony, czeka na pacjentów. Tam przewidziano sytuację, my za nią nie nadążamy.

Jeśli nic mnie z drogi zdrowienia nie zawróci, to od poniedziałku wrócę do pracy w biurze, w trybie hybrydowym, tak jest bezpieczniej i efektywniej. Pandemia zmusiła nas do częściowej pracy zdalnej, więc wiele spraw szybko ustalamy teraz przez telefon albo na wideokonferencjach. Spotkania twarzą w twarz ograniczamy do minimum i podejrzewam, że tak będzie musiało przez pewien czas pozostać.  

Budowa szpitala polowego na PGE Narodowym w Warszawie (fot. Maciek Jaźwiecki / Agencja Gazeta)

Zamierza pan wprowadzić w Warszawie rozwiązania podpatrzone za granicą?

Tak, trzeba się inspirować. Jest np. wiele do zrobienia w profilaktyce. Nasze bezpieczeństwo zależy od naszych nawyków, zwiększania odporności, zdrowego trybu życia. Po przejściu koronawirusa uświadomiłem sobie, jak wiele jest pytań, które człowiek zadaje sobie, gdy zachoruje. Dlatego rozmawiałem już z pracownikami Biura Polityki Zdrowotnej o wydaniu e-poradnika dla chorych. Owszem, sporo materiałów jest w sieci, ale wygodniej byłoby przesiać je i zebrać w jednym miejscu te poparte rekomendacją ekspertów. Ja na przykład, by się wzmocnić, biorę teraz witaminy D, C, B1 oraz cynk z żelazem. Tak polecają lekarze, którzy widzieli niejednego pacjenta z COVID. Po chorobie organizm jest wyczerpany, więc łatwo z kolei, wracając do dawnej aktywności, nabawić się np. grypy czy innej choroby.  

Albo nawet ponownie COVID - bo i o takich przypadkach już wiemy, szczęśliwie są one bardzo rzadkie.

Zalecam wszystkim realizm i ostrożność. Nie bawmy się w herosów. Każdy może zachorować. Niektórzy nie będą mieć objawów, ale inni przejdą to bardzo ciężko. Uważajcie na siebie i swoich bliskich. Trzymajcie dyscyplinę społeczną, minimalizujcie kontakty. Pisanie dziennika też ma sens - ja bym bez niego nie dał rady, nie pamiętałbym, z kim kiedy się spotkałem i kogo mam powiadomić.

Nie bał się pan przyznać publicznie, że ma koronawirusa?

Niedawno spotkałem się z przypadkiem 30-latka, który zakażony trafił do szpitala na Wołoskiej, podłączono go pod respirator, ale było za późno - zmarł. Rodzina nawet nie miała szansy zobaczyć go i ubrać do trumny. Ciało zidentyfikowali przez SMS. Jeżeli umierają tak młode osoby, to będę przypominał, że COVID to nie są żarty. Ten wirus jest śmiertelnie niebezpieczny. Przestrzegam przed brawurą i głupotą, bo koronawirus nie jest spiskiem czy wymysłem. I nie jest zwykłą grypą.

Nie zamierzałem ukrywać, że zachorowałem, choć mówienie o chorobie jest dla mnie czymś intymnym. Ale czuję się naprawdę odpowiedzialny za zdrowie warszawiaków - uważam, że powinienem mówić. "Słuchajcie, COVID jest realnym zagrożeniem, można go złapać. Nie wiemy, jak go przejdziemy, więc uważajmy na siebie".

Pierwszy dzień obowiązywania czerwonej strefy w Warszawie (fot. Adam Stępień / Agencja Gazeta)

Paweł Rabiej. Pierwszy wiceprezydent Warszawy. Dziennikarz, publicysta, polityk. Absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim oraz Columbia University w Nowym Jorku. Pracował w "Zapraszamy do Trójki", publikował we "Wprost" oraz w "Gazecie Bankowej".

Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka słoni, mądrych ludzi, z którymi rozmawia też w podcaście "Miłość i Swoboda", kawy i klasycznych samochodów.