
Mówią na pana Harnaś.
To pseudonim, który wziął się jeszcze ze szkoły oficerskiej. Moi dziadkowie to górale, a poza tym ktoś skojarzył brzmienie nazwiska ze słowem harnaś. W tamtych czasach chodziłem ubrany na czarno. Nosiłem skórzany płaszcz do połowy łydki, kapelusz borsalino, wełniane bryczesy i skórzane oficerki. Jako jeden z nielicznych podchorążych miałem białego fiata 126p z czarną tapicerką.
No to zadawał pan szyku!
Wielu moich kolegów i przełożonych jeździło rowerami, a ja miałem auto! Na ostatnią praktykę, jako sierżant podchorąży, pojechałem do strażnicy na południu Polski. Pierwszego dnia dowódca spytał, czy potrafię pić wódkę. "Obywatelu kapitanie, cztery lata się tego uczyłem" - odparłem. "W takim razie będziesz mnie reprezentował na spotkaniach w zamku Czocha". Na wszystkie imprezy przychodziłem w mundurze, ale pod żadnym pozorem nie mogłem pić alkoholu. Nie miałem z tym najmniejszego problemu. I właśnie tego dotyczyło pytanie dowódcy.
Jak się skończyło przyjęcie, to co innego. Mogłem odstawić wodę i pić alkohol. Ale wciąż musiałem trzeźwo myśleć.
Bywało niebezpiecznie?
Skąd! Miejscowi byli z pogranicznikami szalenie zżyci. Choć oczywiście zdarzały się różne sytuacje. Pewnego razu, pamiętam, to był rok 1978, dowódca dał nam zadanie: "po cywilu przekraczacie granicę od strony Czech, a ja będę obserwował miejscowych". Przeszliśmy może 800 metrów, góra kilometr od granicy, rozmawiając po niemiecku. Nagle zaczęli nas otaczać ludzie! Jeden z siekierą, drugi z widłami. Wzięto nas za Niemców, którzy nielegalnie przedostali się do Polski. Aleśmy mieli pietra. Gdyby dowódca tamtejszej strażnicy nie przyjechał po nas gazikiem, tobyśmy nieźle oberwali.
Nawet sobie pani nie wyobraża, jak mieszkańcy pogranicza byli kiedyś zwarci i zżyci z pogranicznikami! Dowódca strażnicy był ważniejszy od sołtysa czy proboszcza! Żadne chrzciny czy wesele nie mogły się odbyć bez dowódcy i jego ludzi. Był on wręcz kimś w rodzaju sędziego pokoju. Ludzie, zamiast do sądu, woleli przyjechać do niego, żeby rozwiązał problem.
Z czym przychodzili?
Że ktoś komuś zaorał miedzę, że zwierzęta weszły w szkodę albo że mąż pobił żonę. Więc dowódca jechał go uspokoić. Albo, gdy kogoś okradli, ruszał przeprowadzić śledztwo. Zabezpieczał ślady i namierzał złodzieja. Na pograniczu nic się nie ukryło.
A jak pan, spod granicy, trafił do Kołobrzegu?
Najpierw skierowano mnie do bałtyckiej brygady WOP [Wojska Ochrony Pogranicza - przyp. red.], a stamtąd na kurs oficera zwiadowcy, czy też szpiega, jak pani woli. Gdy go skończyłem, rozpocząłem służbę w grupie operacyjnej WOP w Kołobrzegu. Jak WOP zlikwidowano, zostałem pozytywnie zweryfikowany i przyjęty do Straży Granicznej. Najpierw na zastępcę dowódcy strażnicy w Kołobrzegu, a później na oficera operacyjnego ruchu granicznego. I wreszcie zostałem komendantem Granicznej Placówki Kontrolnej Straży Granicznej w Kołobrzegu.
Jako komendant korespondowałem bezpośrednio z ambasadorem kraju, którego obywatela zatrzymaliśmy, np. w związku z nielegalnym przekroczeniem granicy. Błyskawicznie otrzymywałem odpowiedź szyfrogramem, bo w ten sposób porozumiewałem się z ambasadorami różnych krajów. Jak one brzmiały, nie mogę pani zdradzić, bo wszystkie były opatrzone klauzulą poufności.
Tropił pan przemytników?
Tropiłem przemytników papierosów, alkoholu, złota, środków płatniczych i ludzi. Z Kołobrzegu pływały duże kutry rybackie do Namibii. Mój kolega, też oficer operacyjny, poszedł je obejrzeć, gdy wracały z Afryki do portu w Kołobrzegu, poprzez Świnoujście, gdzie tankowały. Gdy podziwiał ogromnego nowoczesnego Mistrala [kuter rybacki typu Mistral lub B411- przyp. red.], coś mu błysnęło w oku. Okazało się, że to leżąca na pokładzie łuska od KBKAK [radziecki karabinek automatyczny - przyp. red.]. Przez radio zarządził dokładne przeszukanie kutra. I nos go nie zawiódł - w ładowni Mistrala znaleziono siedem ton haszyszu. To był chyba jeden z największych wykrytych przemytów na Wybrzeżu.
Co za historia!
Opowiem pani inną: zmarł armator dużego kutra, schedę przejął jego syn. Rzadko pływał, a żył dostatnio. Poddaliśmy go obserwacji, załogę kutra również. I ustaliliśmy, że w Białogardzie ma powiązania z przemytnikami papierosów.
Wytropiliśmy też, że ładownię kutra przerobił tak, że z tyłu miał ogromny tajny schowek. Za zgodą przełożonych daliśmy cynk Duńczykom, którzy złapali go na rozładowywaniu papierosów z przemytu. Było ich pół tira. Mężczyzna został skazany na dwa lata więzienia.
Do nas należało również zabezpieczenie ładu i porządku w strefie nadgranicznej. Mam na myśli przestrzeganie przepisów wizowych.
Już czuję jakąś ciekawą opowieść.
Mieliśmy w Kołobrzegu Szweda, Kurta S., podejrzanego o przemyt alkoholu. Zgrywał cwaniaczka i żył jak król. Obserwowałem go. Udawałem żeglarza, miałem na sobie białe spodnie Wranglery, kurtkę z napisem Mariner i mieszkałem na luksusowym jachcie pożyczonym od znajomego. Gdy trafiliśmy na siebie w pubie, chciał mi postawić piwo. Odmówiłem, co go bardzo zaskoczyło.
Zapytał, czy pokazałbym mu jacht. W zamian obiecał postawić mi whisky. Wypiliśmy butelkę i umówiliśmy się na następny dzień. Przyszedł na jacht i poczęstowałem go whisky, którą wzmocniłem spirytusem. Upił się i zasnął. Coś mu świtało, że musi przekroczyć granicę, bo mijało mu 90 dni legalnego pobytu, ale nie mógł pojechać autem, bo był urżnięty. Następnego dnia rano zapukała do niego Straż Graniczna. Wydalono go do Polski. Kilka lat później szwedzka policja złapała go na usiłowaniu przemytu spirytusu.
Mieliście go z głowy?
Dokładnie tak. Innym razem, jako młody porucznik, wróciłem z żoną z wojskowego klubu garnizonowego. Świtało. Zadzwonił pułkownik i kazał mi popłynąć z portu holownikiem H16 do innego holownika, oceanicznego, który nazywał się Neftogaz i przeznaczony był do holowania platform wiertniczych. Tam czekał mężczyzna, którego załoga tego holownika podjęła z morza.
Gdy wychodziliśmy H16 z portu, było sześć w skali Beauforta. Płyniemy. Bosman dał mi szklankę wódki i kazał balansować, trzymając się poręczy. To balansowałem. Nie miałem choroby morskiej. Podpłynęliśmy do Neftogazu, który miał wyporność ponad 20 tysięcy ton, i przejęliśmy uciekiniera. Ale cośmy tam przeżyli! Naszym H16 morze rzucało jak piłeczką pingpongową. Moi żołnierze bez przerwy wymiotowali, a i ów rozbitek był w kiepskim stanie.
Jak się to skończyło?
Gdy dopłynęliśmy z powrotem do Kołobrzegu, nie mogłem zejść na ląd. Nogi miałem miękkie i rzucało mną jeszcze jak na morzu. Podczas przesłuchania ten zatrzymany 18-latek przyznał się, że wypłynął w Świnoujściu z małym kompasem na ręku na czterech dętkach od ciągnika. Chciał dotrzeć do Kołobrzegu, płynąc wzdłuż plaży, żeby pobić jakiś rekord. Ale sztorm wyniósł go daleko w morze i nawet się nie zorientował, że przekroczył granicę Polski. Na szczęście załoga z wiertniczego holownika zauważyła go i uratowała mu życie.
Pan komuś uratował?
O tym za chwilę. Najpierw opowiem pani jeszcze o innych rozbitkach, bodajże z NRD. To był rok 1978 albo 1979. Para Niemców pływała po Bałtyku niewielką łódeczką z silnikiem 7,5 KM. Zabrali ze sobą dwoje dzieci: jedno miało osiem miesięcy, drugie półtora roku. Złapał ich sztorm, na morzu zauważyli ich żołnierze WOP i uratowali całą rodzinę. Proszę sobie wyobrazić, że to w ogóle byli lekarze!
Któregoś dnia poszedłem z moim kolegą, Mirkiem, z dzieciakami i żonami na plażę, pod tzw. wieżę radarową. W pewnym momencie podbiega do nas kobieta i krzyczy: "Panowie, ratujcie, człowiek się topi". Od razu się poderwaliśmy. Na miejscu okazało się, że jeden z mężczyzn chciał się popisać przed znajomymi i wszedł do wody. Wskoczyłem do morza, Mirek też. Ale ja płynąłem z falami, a on pod fale. Zobaczyłem mężczyznę trzymającego się pali, woda w niego uderzała, nie miał już sił. Z trudem udało mi się dopłynąć blisko niego, ale spojrzałem na Mirka, który płynął już na bezdechu. Wołam do niego: "Wracaj do brzegu".
Posłuchał?
Posłuchał. Wyszedł z wody i pobiegł na wieżę do ratowników. A ja zostałem przy tonącym mężczyźnie i instruowałem go, co ma robić. W końcu go złapałem, ale nie miałem siły, żeby z nim popłynąć. Czekając na pomoc, poczułem, że szczypie mnie całe ciało. Okazało się, że pocięły mnie małe małże, które żyją na tych palach. Wreszcie ratownicy wyciągnęli nas z wody. On krwawił i ja krwawiłem.
Zabawne sytuacje też się na służbie zdarzały?
Kiedyś, w stanie wojennym, moi ludzie zatrzymali chłopaka, który wieczorem jechał skodą 105s. To był model z silnikiem z tyłu. Żołnierze przyjechali z nim do strażnicy, bo w bagażniku auta odkryli 50 kilogramów cukru. "Skąd go tyle wziął? Przecież cukier jest na kartki" - zastanawiali się.
Zadzwonili po mnie, żebym z chłopakiem pogadał. "Skąd pan ma ten cukier?" - pytam. A on na to: "Panie kapitanie, to jest cukier zbierany od całej rodziny, przez prawie cały miesiąc. Skodę muszę dociążyć, bo ma napęd na tył i rzuca nią, bo jest lekka". Parsknąłem śmiechem, ale tłumaczenie uznałem za logiczne. "A czemu pan kartofli nie wrzuci jako balastu?" - dociekałem. "Bo kartofle by mi zamarzły!". "Jedź, mówię". I wypisałem mu przepustkę.
Przypomniało mi się, jak Marysia, którą w filmie "Poszukiwany, poszukiwana" grał Wojciech Pokora, kupowała właśnie cukier w workach.
Pamiętam, to przecież kultowy film. Ten chłopak też wiózł cukier w dużym worku. A skoro jesteśmy przy zabawnych historiach, opowiem pani taką tragikomiczną. Pewnego razu, za zgodą przełożonego, poszedłem ze strażnicy do domu. Mogłem wyjść na parę godzin, żeby pobyć z rodziną, a potem znów wrócić na służbę.
Idę w mundurze polowym, z krótką bronią. Nagle widzę zbiegowisko i słyszę przeraźliwy płacz dziecka. Mały chłopiec stoi przy rowerze, a przednim kołem przyciska do chodnika szczura. "Panie poruczniku, zastrzel go pan, zastrzel" - krzyczą do mnie ludzie.
Chłopiec puścił rower i rzucił się w moją stronę. A szczur za nim! "Zastrzel go pan, bo pogryzie dziecko"- woła tłum. Szczur rzeczywiście był wielki jak pies, ale nie chciałem strzelać, żeby nikomu nie stała się krzywda. "Dajcie mi kija" - poprosiłem gapiów. Kijem szczura przycisnąłem i mówię do dzieciaka: "Uciekaj!". W końcu zostałem z tym wojowniczym szczurem sam. Aż wreszcie uciekł.
Pan natomiast odszedł na emeryturę.
Krótko przed emeryturą, już jako komendant, miałem propozycję korupcyjną. Oferowano mi ćwierć miliona, żebym odstąpił od kontroli pewnej jednostki. Wyrzuciłem tego mężczyznę za drzwi. Niedługo potem dowiedziałem się, że wyjechał do Niemiec i ślad po nim zaginął. Jakiś czas później zacząłem dostawać groźby. Że jak się komuś poskarżę, łeb mi urwą albo zrobią krzywdę moim synom. Wszystko opisałem w raporcie do szefa. "Coś z tym zrobimy" - obiecał. Ale akurat przeszedłem do cywila i sprawa się rozwiązała.
Patrzy pan na swoją służbę z nostalgią?
To była piękna, romantyczna służba. Zwłaszcza w WOP, które były kontynuacją Korpusu Ochrony Pograniczna II RP. A KOP przed wojną pełnił rolę tzw. płytkiego wywiadu wojskowego na wschodniej i południowej granicy Polski. Z kolei Straż Graniczna była wtedy na północy i zachodzie kraju.
Miłość do munduru została mi do dziś. Tworzę grupę rekonstrukcji historycznej "Granica". Mam mundury podinspektora Straży Granicznej II RP, majora KOP i I dywizji WP z czasów drugiej wojny światowej.
Pasjonat z pana!
Moją drugą ogromną pasją było też wędkarstwo. Miałem potężną łódź, którą pływałem i wędkowałem. Ale musiałem ją sprzedać, gdy o 60 procent przycięto mi emeryturę w ramach ustawy z 16 grudnia 2016 roku. Chodzi o przepis, w którym uznano, że mundurowi, w tym wojsko i milicja i służby specjalne, służyli totalitarnemu państwu.
26 wędek stoi w piwnicy. Oceniam, że państwo polskie jest mi winne około 150 tysięcy złotych. Wciąż się o nie sądzę, wraz z grupą 26 tysięcy represjonowanych. Nadzieję dał nam we wrześniu Sąd Najwyższy, który uznał, że przepis jest niezgodny z konstytucją.
Jako żołnierz pogranicznik i funkcjonariusz Straży Granicznej oddałem młodość i zdrowie mojej ojczyźnie. Przykro mi, że grupa polityków strąciła mnie do niebytu.
Zbigniew Hadaś. Major w stanie spoczynku Straży Granicznej. W 1974 roku wstąpił do Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych we Wrocławiu. Po jej ukończeniu trafił do brygady Wojsk Ochrony Pogranicza. Po likwidacji WOP został pozytywnie zweryfikowany i przyjęty do Straży Granicznej. Na emeryturę odszedł jako komendant Granicznej Placówki Kontrolnej Straży Granicznej w Kołobrzegu. Prezes Związku Emerytów i Rencistów SG Region Kołobrzeg.
Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka słoni, mądrych ludzi, z którymi rozmawia też w podcaście "Miłość i Swoboda", kawy i klasycznych samochodów.