
Jako nastolatek za wszelką cenę chciałeś wyrwać się z rezerwatu Leech Lake w stanie Minnesota. Dziś jako wykładowca uniwersytecki kupiłeś tam domek na jeziorem. Czy łatwiej ci docenić rodzinne strony, gdy przyjeżdżasz tu tylko na długie wakacje?
Zupełnie nie! Gdyby miał taką możliwość, chciałbym tu znów zamieszkać na stałe. Moje życie tak się jednak ułożyło, że w Kalifornii mam rodzinę i pracę. A że kiedyś chciałem stąd uciec? W dzieciństwie miałem wpojone, że rezerwat to miejsce bez znaczenia, że nic się tutaj nie dzieje. Większości Amerykanów życie w rezerwacie kojarzy się tylko z cierpieniem, przemocą i biedą. Gdy mój brat wyjechał na studia w New Jersey, usłyszał od znajomego pytanie, jak dał radę pokonać ogrodzenie rezerwatu. Obawiam się, że to nie był żart! Niestety, wielu ludzi postrzega indiańskie ziemie jak odrębne planety. Z założenia wszystko jest u nas gorsze: mamy mniej nadziei, pieniędzy, pracy, spokoju. Dopiero po latach zrozumiałem, na czym polega siła rezerwatu.
Na czym?
Choć zmagamy się z wieloma problemami, potrafimy zachować pogodę ducha. Jesteśmy kreatywni, kultywujemy tradycję. To właśnie na przykładzie indiańskich ziem można zrozumieć, jak kształtowała się Ameryka. Obowiązujący w rezerwatach porządek prawny to nie tylko efekt niekorzystnych dla Indian traktatów, ale także orzecznictwa Sądu Najwyższego USA. Wiesz, że w latach 1965-95 częściej rozstrzygano w sprawach dotyczących rdzennych Amerykanów i rezerwatów niż w kwestii praw obywatelskich czy reprodukcyjnych? Porządek prawny na indiańskich ziemiach jest bardzo skomplikowany, bo w zależności od zagadnienia zastosowanie ma prawo plemienne, stanowe lub federalne. Żeby tego było mało, rezerwat Leech Lake znajduje się na terenie trzech hrabstw i czterech obwodów szkolnych. Do tego obowiązują nas dwie konstytucje: stanowa i odżibuejska.
Przedstawiasz porządek prawny w rezerwatach, m.in. opisując historię swojej matki, której stanowy strażnik leśny skonfiskował zbiory dzikiego ryżu. Dlaczego nie miał prawa tego zrobić?
Bo władze stanowe nie mogą sprawować kontroli nad znajdującymi się w rezerwacie dzikimi polami ryżowymi. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu Odżibueje nie znali dobrze swoich praw i władze stanowe to wykorzystywały. Przez strażnika, który skonfiskował mojej mamie ryż, moja rodzina przeżyła bardzo ciężką zimę. Ryż był dla nas głównym pożywieniem i jedyną szansą na pozyskanie gotówki. Dzięki sprzedaży części zbiorów mogliśmy kupić zimowe ubrania i buty.
Dziś nie jesteśmy tak bezbronni wobec nie-Indian. Odżibueje mają swoje sądy plemienne, indiańskich sędziów i prawników. Jeśli ktoś spoza plemienia nielegalnie zbiera w rezerwacie dziki ryż, można postawić mu zarzuty. Szczególnie dużym przełomem w ostatnich latach stała się nowelizacja ustawy VAWA [ustawa o zapobieganiu przemocy wobec kobiet - przyp. red.], która została uzupełniona o przepisy dotyczące rdzennych Amerykanek. Dzięki niej sądy plemienne mogą sądzić mieszkających na terenie rezerwatu nie-Indian, którzy stosują przemoc domową wobec indiańskich kobiet. To bardzo ważne, bo większość przypadków nadużyć wobec kobiet dokonywana jest tam przez białych.
Do problemu przemocy w rezerwatach dochodzi jeszcze kwestia rasizmu. W swojej książce przywołujesz historię swojego znajomego Seana, który wybrał się pograć w bilard w Bemidji. W miejscowym barze wdał się w bójkę z białymi, bo sugerowali, że powinien iść do baru dla Indian. Czy kiedykolwiek doświadczyłeś rasizmu na własnej skórze?
Nie jeden raz. W moich stronach obowiązuje zasada: im bliżej rezerwatu, tym większa wrogość wobec Indian. Nawet w tym roku miałem nieprzyjemną sytuację. Byłem akurat na środku jeziora. Razem z kolegą i moim bratem łowiliśmy ryby. Nagle usłyszeliśmy, jak z pobliskiej łodzi krzyczy do nas turysta: "Pieprzcie się, Indianie! Jestem od was silniejszy i mógłbym wam spuścić łomot. I tak jesteście wszyscy nawaleni".
Zareagowałeś?
Nie było sensu. Ten facet był pijany. A poza tym takie teksty już mnie nie ruszają.
A jakie masz wspomnienia z młodości? Uczyłeś się w szkole poza rezerwatem.
Najgorzej było w liceum w Bemidji. To była okropna, rasistowska szkoła. Biali i Indianie trzymali się w swoich grupkach. W szkole uczyli tylko biali nauczyciele i dało się wyczuć, że nie mają wobec Indian dużych oczekiwań. Zresztą nasi częściej niż biali opuszczali szkołę przed ukończeniem nauki. Tylko nieliczni szli na studia. Wychowawcy zakładali, że szczytem naszych marzeń jest zostanie hydraulikiem, elektrykiem, mechanikiem albo stolarzem. Mojego starszego brata bez pytania skierowano na zajęcia z mechaniki samochodowej. Dopiero gdy zainterweniowała moja matka, wypisano go z tych zajęć.
Ostatnio dużo mówi się o systemowym rasizmie w USA. Czy brutalna interwencja policji, w wyniku której zginął czarnoskóry George Floyd, wywołała gniew wśród Odżibuejów? Ten problem dotyka także Indian.
Po śmierci Floyda członkowie naszego plemienia protestowali przed budynkiem sądu, lokalnym więzieniem i posterunkiem policji w Bemidji. Chodziło nie tylko o gest poparcia dla ruchu "Black Lives Matter", ale o protest przeciwko brutalności policji także wobec Indian.
Rdzenni Amerykanie brali też udział w demonstracjach w Minneapolis. Znam ludzi, którzy ochraniali sklepy i lokale usługowe w czasie zamieszek. Niewiele osób o tym wie, ale George Floyd został zabity w dzielnicy Minneapolis, która była kiedyś zamieszkana głównie przez Indian. Dopiero z biegiem lat zaczęli się tutaj osiedlać czarnoskórzy i Amerykanie somalijskiego pochodzenia.
Jak teraz wygląda sytuacja w Leech Lake w dobie pandemii? W niektórych rezerwatach, jak np. zamieszkanym przez Indian Nawaho, koronawirus uderzył ze zdwojoną siłą.
Nie podam konkretnych statystyk, ale na szczęście epidemia obeszła się z Odżibuejami dość łagodnie. Rada plemienna wprowadziła w marcu tymczasowy nakaz pozostania w domach. Na trzy miesiące zamknięto też znajdujące się na terenie rezerwatu kasyna i odwołano organizację pow-wow [indiański festyn taneczny - przyp.red.]. Zresztą nawet bez takich restrykcji mamy tutaj idealne warunki do izolacji społecznej. Ludzie mieszkają daleko od siebie. Spędzają dużo czasu na świeżym powietrzu. Właściwie jedyne miejsce, gdzie można pojechać do większego sklepu lub baru, to położone poza rezerwatem Bemidji. Ale nawet tam sporo ludzi przestrzega nakazu noszenia masek. Jak na północną Minnesotę to duże zaskoczenie.
Dlaczego?
Bo mieszka tutaj sporo wyborców Trumpa. W ogródkach stawiają tabliczki z poparciem dla jego reelekcji, tak jak prezydent niechętnie noszą maski. Niektórzy twierdzą nawet, że COVID-19 to wymysł liberałów mający pogrążyć starania Trumpa o kolejną kadencję! Wygląda jednak na to, że wielu mieszkańców Bemidji wzięło epidemię na serio. Maski noszą zarówno biali, jak i Indianie. Raz wybrałem się do miejscowego sklepu z narzędziami. Wjeżdżam na parking i widzę, jak z samochodu wychodzi dwóch wysokich, zwalistych Indian. Wyglądali na podejrzanych typów, którzy mają w nosie przestrzeganie jakichkolwiek zasad. O dziwo, założyli maski i dopiero wtedy weszli do sklepu. Rozmawiałem później o tej sytuacji z moim znajomym z plemienia Czarnych Stóp. Z naszych obserwacji wynika, że w czasach koronawirusa Indianie mają większy szacunek do obowiązujących nakazów.
Macie na to jakąś teorię?
To chyba wynika z innego rodzaju wrażliwości. Biali po prostu mieszkają w danym miejscu. Dla nas, Indian, miejsce, z którego pochodzimy, jest rdzeniem naszej tożsamości. Dlatego mamy wpojone, by sobie pomagać i przestrzegać zasad, które chronią naszą społeczność. Podam ci przykład z rezerwatu Czarnych Stóp w Montanie, który graniczy z popularnym wśród turystów Glacier National Park. Ze względu na rosnące w całym stanie przypadki zakażeń, rada plemienna zamknęła drogi prowadzące przez rezerwat do bram wjazdowych do parku. Oczywiście decyzję skrytykowało kierownictwo parku i władze stanowe, ale nikt nie mógł z tym nic zrobić. Rada plemienna miała prawo chronić swoją ludność.
Wspomniałeś, że ze względu na epidemię władze rezerwatu Leech Lake zamknęły wszystkie kasyna. Z ekonomicznego punktu widzenia to musiało być dla Odżibuejów zabójcze.
Oczywiście te dwa-trzy miesiące bez dochodów to był dla niektórych trudny czas. Ale dla większości mieszkańców zamknięcie kasyn nie miało tak dużego znaczenia. Już przed wybuchem epidemii Odżibueje byli biedni. Stopa bezrobocia w rezerwacie wynosi około 40 proc., a zyski z kasyn to niewielki zastrzyk dla plemiennego budżetu. Kasyna w Leech Lake nie przyciągają wielu klientów. Nie ma u nas wielkich ośrodków, jak na Florydzie czy w okolicach Seattle, Minneapolis albo Los Angeles. Z turystycznego punktu widzenia do Leech Lake nie ma po co przyjeżdżać.
Rodzina miała ci za złe, że opuściłeś Leech Lake?
Moja decyzja o przeprowadzce nie była niczym nietypowym. Odżibueje są rozsiani po całych Stanach. Mieszkają w Seattle, Nowym Jorku, Los Angeles. Odległość od rezerwatu nie ma tutaj znaczenia. Najważniejsze, czy czujesz się związany ze swoją kulturą. Czasem wystarczy, że ktoś wyprowadzi się tuż za granice rezerwatu i już zapomina o swoich rodzinnych stronach.
Jak wielu twoich krewnych opuściło Leech Lake?
Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, bo mam ogromną rodzinę. Mój dziadek miał sześcioro rodzeństwa. Moja babcia - ośmioro. Następne pokolenia też miały dużo dzieci. W zasadzie spora część naszego rezerwatu zamieszkana jest przez moich krewnych. Część z nich nigdy nie wyprowadziła się z naszej wioski Bena. Inni wyjechali z rezerwatu w latach 50. i nigdy nie wrócili. Są też tacy, którzy mają tak powichrowane życie, że nie mogą nigdzie zagrzać miejsca na dłużej niż pół roku. Moi rodzice zamieszkali na przykład na skraju rezerwatu, zaledwie 17 mil [27 km - przyp. red.] od Beny. Trudno to nazwać wielką zmianą.
Twój ojciec to żydowski imigrant z Austrii, który osiedlił się w Leech Lake w latach 50. Czy zaszczepił ci miłość do swojej ojczyzny?
Dużo opowiadał mi o swoim kraju, ale trudno wsiąknąć w kulturę, która jest tak odległa. Byłem dwa razy w Austrii. Niestety, niewiele członków rodziny przeżyło Holocaust, więc właściwie nie mam tam krewnych. Wychowałem się przede wszystkim w kulturze odżibuejskiej, i to w rezerwacie Leech Lake jest mój dom.
KSIĄŻKA DO KUPIENIA W PUBLIO >>>
David Treuer. Ur. 1970. Pisarz, krytyk literacki i wykładowca na Uniwersytecie Południowej Kalifornii w Los Angeles. Ukończył antropologię na Uniwersytecie Princeton i zdobył doktorat na Uniwersytecie Michigan. Autor wydanej nakładem wydawnictwa Czarne książki "Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie amerykańskich plemion". Jest synem Żyda z Austrii i Indianki z plemienia Odżibuejów. Dorastał w rezerwacie Leech Lake w Minnesocie.
Marta Zdzieborska. Dziennikarka. Mieszka w Kalifornii, skąd pisze reportaże i teksty o bieżącej sytuacji w USA. Współpracuje m.in. z "Tygodnikiem Powszechnym" i magazynem "Press". Publikowała też w "Wysokich Obcasach", "Polityce" i "Tygodniku Warszawa". Autorka książki "Tamtego życia już nie ma" (Świat Książki, 2019), zbioru reportaży o uchodźcach w Polsce. Laureatka honorowego wyróżnienia Nagrody im. Adolfa Bocheńskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich (2016) oraz Nagrody Młodych Dziennikarzy im. Bartka Zdunka (2017). Jest na Twitterze: @MartZdzieborska