Rozmowa
Ewa Zgrabczyńska w Zoo (fot. Małgorzata Chodyła)
Ewa Zgrabczyńska w Zoo (fot. Małgorzata Chodyła)

Mając 14 lat, trafiła pani do poznańskiego ogrodu zoologicznego jako wolontariuszka. Jak to się stało?

To jest bardzo ciekawa historia (śmiech) . Wtedy nie było żadnego problemu, żebym jako nastoletnia wolontariuszka w ambulatorium weterynaryjnym przytrzymywała węże do zastrzyków czy zajmowała się karakalami. Nie wzbudzało to niczyjego protestu. Nie było też przepisów, które by tego zakazywały. A jeśli nawet - to były martwe.

Kilkadziesiąt lat temu dział edukacyjny starego zoo woził tramwajem małe lwy i młode niedźwiedzie, wyprowadzał je na smyczy na spotkania z przedszkolakami. Ogród zoologiczny funkcjonował zupełnie inaczej i kwestia dobrostanu zwierząt czy pojęcia takie jak właściwe warunki ich utrzymania były jeszcze na krańcach świadomości ludzkiej.

Ja oczywiście miałam jakieś tam szkolenia, z czasem zaczęłam otrzymywać nawet pieniądze za swoją pracę, byłam stażystką. Faktycznie moja przygoda z zoo rozpoczęła się bardzo wcześnie. Od kiedy byłam mały dzieckiem, miałam jasno ustalony światopogląd i najważniejsze były dla mnie zwierzaki.

Wspominała pani w książce, że tata kilkukrotnie próbował zainteresować panią innymi pasjami, ale za każdym razem wracała pani uparcie do zoo.

Zwierzęta są dla mnie całym światem. A w zoo jest ich wiele na małej przestrzeni - dlatego mnie tam ciągnęło. Kwestie życia, biologii, natury zwierząt od zawsze były dla mnie fascynujące. Miałam dokładnie wytyczoną ścieżkę życiową od samego początku i ani razu z niej nie zboczyłam. Nie dałam się ściągnąć (śmiech) . Byłam uparta jak osioł.

Miałam też niezwykle tolerancyjnych rodziców, którzy dawali swoim dzieciom wolność i autonomię, nie naruszali naszych granic, pozwalali na spełnianie najdzikszych marzeń. Niestety, zbyt często się teraz zdarza, że rodzice mają jakieś swoje przekonania i wizje, chcą, żeby dziecko robiło "coś konkretnego", wybiło się życiowo, dobrze zarabiało. A mnie zawsze ciągnęło do zwierząt! Ale miałam to niesamowite szczęście, że dostałam ogromną wolność wyboru i jestem dziś naprawdę spełnioną osobą. To jest wielka radość i frajda.

Można powiedzieć, że niektórzy lubią, jak ich majątek wisi w szafie, a pani ma majątek, który biega po podwórku.

Dokładnie tak (śmiech) , i bardzo często się rozbiega! Przejada zapasy, niszczy, a ja jestem tylko jak room service, który dostarcza kawę i sprząta (śmiech) . Ale dla mnie wszystkie moje zwierzęta są bezcenne, czuję się królową świata.

Od kiedy byłam mały dzieckiem, miałam jasno ustalony światopogląd i najważniejsze były dla mnie zwierzaki (fot. Małgorzata Chodyła)

Zwierzęta od pokoleń są w pani rodzinie.

Właściwie wszyscy moi dziadkowie i pradziadowie, zarówno ze strony mamy, jak i taty, byli zwierzolubni. Zwierzęta wypełniały nasze mieszkanie tupaniem, świergotaniem, miauczeniem, szczekaniem. Było ich pełno zarówno w naszym codziennym życiu, jak i w opowieściach.

Ten stosunek do zwierząt, ale też do ludzi, związany z ogromną dozą tolerancji, wynika z bioróżnorodności, która towarzyszyła mojej rodzinie i tego, że od kiedy pamiętam, byliśmy rodziną patchworkową w sensie zwierzęco-ludzkim. Zwierzaki często przewracały nasze życie do góry łapami. Były w centrum naszego wszechświata.

Gdy dorastałam, w naszym mieszkaniu co rusz pojawiali się nowi członkowie rodziny - od mojego pierwszego psa Szarika, przez nieposłusznego Rudasa, po Ducha, który absolutnie zakochany w mojej mamie, potrafił gonić autokar, bylebyśmy tylko go nie zostawiali. I kotki, które w czterech ścianach potrafiły rządzić twardą łapką!

Dzisiaj w moim domu na wsi też przewija się spora gromada. Jednym z pierwszych domowników był Lucek, kłapiastoucha koza do zadań specjalnych, którą uratowałam od rzeźnickiego noża. Pełnił rolę nie tylko majordomusa, ale też niezłego ochroniarza. Wypracował system meczeń i innych wokalizacji typu: "osioł uciekł", "psy zgryzają meble", "samochód pod domem". Był wiernym towarzyszem osła Quattro i trzyma pieczę nad całym gospodarstwem - w tym naszymi mniej zadomowionymi członkami rodziny, którzy regularnie wpadają na posiłki, jak lis, jeż czy myszy.

Czytając historie pani zwierząt, odniosłam wrażenie, że niejedna mogłaby być zaczątkiem scenariusza na serial.

Raczej operę mydlaną (śmiech), której gwiazdą mógłby zostać nasz chihuahua Henryk!

Nadawałby się na czołowego playboya!

Myślę, że "Dynastia" mogłaby się przy tym schować (śmiech). Henryk, nasz największy duchem terytorialista i król obejścia, uważa się za Jamesa Bonda naszej psiej gromadki. Nigdy nie przejmował się wzrostem ani gabarytami swoich konkurentów i suczek, w których się podkochiwał. Bo przecież warunki fizyczne nie miały żadnego znaczenia przy jego obyciu. Pierwszy raz w suni swoich rozmiarów zakochał się dopiero, gdy przybyła do nas jamniczka Barsa - Henryk dał wtedy znać współlokatorom i światu, że  oto jest jego oblubienica, o jakiej marzył całe życie, a jeśli któryś się do niej zbliży, to będzie bójka.

Zawsze staram się, żeby moje zwierzęta mogły pokazać swoje charaktery. Niestety, tak jak można bezstresowo wychowywać dzieci, tak zwierzaki czasem nam włażą na głowę i musieliśmy nauczyć się z tym żyć (śmiech) .

Ten stosunek do zwierząt, ale też do ludzi, związany z ogromną dozą tolerancji, wynika z bioróżnorodności, która towarzyszyła mojej rodzinie (fot. Małgorzata Chodyła)

Nie szkoli pani domowych zwierząt do posłuszeństwa.

Jestem za to wielką fanką treningów medycznych i nawiązywania relacji ze zwierzętami bez jakiejkolwiek przemocy. Przykładem są te stosowane przez Barbarę Heidenreich, Amerykankę, która przyjeżdża do nas do ogrodu zoologicznego w Poznaniu już od wielu lat i pokazuje, jak trenować dzikie zwierzęta egzotyczne przez pozytywne wzmacnianie ich naturalnych zachowań. Tak by obsługa weterynaryjna była mniejszym stresem, żeby zwierzęta chciały z nami współpracować, by dotyk nie kojarzył się z czymś negatywnym.

A jest to szczególnie ważne, gdy mamy do czynienia ze zwierzętami, które permanentnie pozostają w niewoli, nie mają szans na powrót do środowiska naturalnego. Zwłaszcza jeśli są stare i chore, chcemy, by opieka weterynaryjna przynosiła im jak najmniej cierpienia i stresu.

W warunkach domowych chodzi o to, byśmy pogłębiali więź ze swoim zwierzęciem i potrafili mu pomóc. Zastrzyk, szczepienie przestają wtedy być dramatem. Czasem jednak nawet takie treningi mogą spełznąć na niczym, gdy mamy do czynienia ze specjalnymi osobowościami. Przykładem może być moja bernardynka, która choć jest ogromnym kawałem psiska, nadal na widok weterynarza chowa się za człowiekiem i zamyka oczy, by nikt jej nie zobaczył. Pochodzi z pseudohodowli i zmaga się z ogromnymi problemami ze zdrowiem. Ma opadnięte powieki i zakroplenie jej oczu jest wielkim wyzwaniem. Gdy wszystkie psy wybiegają, by powitać gości, ona wbiega do domu, by się schować.

Sporo zwierząt, którymi się pani zajmuje, pochodzi z pseudohodowli. Po czym poznać dobrego hodowcę?

Po pierwsze, stawia ponad wszystkim dobrostan zwierząt. Dba o to, żeby w dobrym zdrowiu dożywały starości. To nie może być osoba, która skuszona np. kształtem głowy dopuściła do rozmnażania zwierzęta chore lub w ramach hodowli krewniaczej. Zwierzaki mające jakiekolwiek anomalie muszą być kastrowane, nie można pozwalać na ich rozród w imię wyhodowania kolejnego championa. Dobra hodowla nie jest też powiązana z zyskiem, bo hodowca te pieniądze, które dostaje, przekazuje z powrotem zwierzakom, inwestując w ich rozwój, zdrowie i warunki bytowe. Są to rzeczy niezwykle kosztowne.

Niestety, mamy szereg ras, które powstały z powodu naszych wizji czy potrzeb. A zwierzęta do nich należące borykają się z wieloma chorobami.

Zawsze staram się, żeby moje zwierzęta mogły pokazać swoje charaktery (fot. Małgorzata Chodyła)

Sama zajmowała się pani hodowlą kotów rasy jungle. Skąd się wzięła?

Wiele lat temu spotkałam się z przemytem dzikich zwierząt na bardzo dużą skalę, wynikającym z ludzkiej potrzeby posiadania egzotycznego zwierzaka w domu. Wymyśliłam sobie, że gdyby nasz domowy mruczek, pozostając absolutnie domowym mruczkiem, mógł mieć niektóre cechy dużych kotów, to być może ludzie nie chcieliby już mieć tych wielkich lwów i pum.

Stąd wziął się pomysł, by wyhodować pierwszą polską kocią rasę rejestrowaną jako rasa eksperymentalna m.in. w Stanach Zjednoczonych. Nie trwało to jednak długo, bo dość szybko stwierdziłam, że zbyt wiele zwierząt tkwi w schroniskach, borykamy się z ogromnym problemem bezdomności i odeszłam od hodowli. Wolę zwierzęta ratować niż je tworzyć.

Ratuje je pani, organizując m.in. azyl w poznańskim zoo, którego jest pani teraz dyrektorką. Jak trafiła tam pani z powrotem, po wielu latach?

Ogłoszono konkurs na nowego dyrektora, a ja uznałam, że rzucam wszystko i do tego konkursu przystąpiłam. Zaproponowałam koncepcję, jak poznańskie zoo powinno wyglądać i funkcjonować. I jak się okazało, skoczyłam do oceanu. Na początku mojej pracy wyszły na jaw wieloletnie zaniedbania, m.in. w remontowaniu budynków zoo, szwankowała opieka weterynaryjna. Stare zoo praktycznie prawie przestawało istnieć. Kwestie remontów były bardzo palące, trzeba było wprowadzić nową organizację pracy, nowe metody.

Początkowo byłam przekonana, że będę mogła zajmować się przede wszystkim zwierzętami, szybko jednak się okazało, że czeka mnie ogrom pracy w administracji, finansach, inwestycjach. Realizacja projektu przekształcenia ogrodu zoologicznego w miejsce dobrostanu zwierząt, edukacji przyrodniczej, ochrony i ocalania cały czas trwa. Z jednej strony mamy Arkę Noego z gatunkami zagrożonymi wyginięciem, a z drugiej azyl dla zwierząt skrzywdzonych przez człowieka, zwierząt cyrkowych. Przy braku miejsca azylowego zwierzęta ze spraw prowadzonych przez organy ścigania nie będą miały gdzie się podziać. Nadal walczymy o to, żeby zmienić prawo, m.in. by zakazać występów zwierząt w cyrkach.

Zobacz wideo Otworzyła okno życia dla zwierząt. "Ludzie są wygodni"

A zoo? Przeciwnicy trzymania w nich zwierząt mówią, że życie w niewoli to dla nich męka.

To jest bardzo trudna kwestia. Żyjemy z widzów i kupowanych przez nich biletów. Dzięki nim utrzymujemy azyl, Arkę Nowego, edukujemy ludzi i chronimy zwierzęta. Mamy świadomość, że zoo nie może mieć charakteru zwierzyńca ku uciesze gawiedzi. Stąd nasze ogromne wybiegi, symulacja naturalnych warunków, wprowadzenie ostrych regulaminów. By pokazać ludziom, gdzie powinna leżeć granica.

Zaangażowanie w akcje społeczne, pokazanie, jak ogród funkcjonuje, zmiana mentalności - to są dla mnie kroki milowe, które są możliwe dzięki naszym pracownikom i władzom miasta. Myślę, że mamy duże zmiany na tym polu, bo ludzie, którzy nas odwiedzają, zamiast narzekać, że zwierzęta są daleko, nie widać ich, mówią, że super, że mogą się wybiegać, że mają świetne warunki.

To jest pewnego rodzaju kompromis.

Do azylu w pani zoo rok temu trafiły tygrysy z granicy polsko-białoruskiej, które z powodu ich niezwykłej woli życia nazwano Nieumarłe. Co u nich teraz słychać?

Wszystkie dziewięć tygrysów, które udało nam się uratować, cieszy się dobrymi warunkami i dobrym zdrowiem. Dwa z nich pozostały u nas, w Poznaniu - Gogh i Khan - a siedem zostało przewiezionych do innych ogrodów zoologicznych.

Największym szokiem było dla mnie to, że udało nam się przywrócić do życia właśnie Gogha i Khana. Dla tych staruszków, po przejściach i w bardzo kiepskiej kondycji psychofizycznej, to był cud. Szczególnie Gogh jest przykładem niezwykłej siły życia, która tkwi w dzikim zwierzęciu. Człowiek go skrzywdził, a teraz może uczynić coś dobrego i postawić go na łapy. Czekamy na budowę tygrysiarni ze zbiórek publicznych. Już nie wybiegu rehabilitacyjnego, tylko ostatecznego dla Gogha i Khana.

Czy jesteśmy w stanie oszacować, jak duża jest skala przemytu, którego ofiarą padły Nieumarłe?

Ogromna. Ciężka do dokładnego policzenia, bo nawet statystyki prowadzone przez Straż Graniczną są dosyć wybiórcze. Dochodzą do tego sytuacje, w których celnicy zatrzymują auto z trzema tygrysami w środku i ponieważ nie mają z nimi co zrobić, puszczają je dalej, przez granicę. Wiem to z relacji bezpośrednich.

Skala nielegalnego posiadania takich zwierząt jest gigantyczna, a Polska jest w tym przypadku krajem tranzytowym - import z Czech, Holandii, Niemiec na Wschód idzie właśnie przez nas. Transfery są nieujawniane, chyba że dochodzi do tak krańcowych sytuacji, jak w przypadku Nieumarłych. Nie mam natomiast wątpliwości, że to nie był pojedynczy przypadek, raczej kropla w morzu.

Co może zrobić zwykły człowiek, by wesprzeć walkę z nielegalnymi praktykami wobec zwierząt, przyczynić się do ich dobrostanu?

Pierwszym, najważniejszym krokiem jest uświadomienie sobie, że nasze działania mają sens, że mogą naprawdę przyczynić się do zmiany na lepsze. Nie ma nic gorszego niż marazm i poczucie bezradności pod hasłem: "Co ja mogę zrobić, jaki ja mam wpływ?". Ogromny.

Zacznijmy od ekologicznego stylu życia, od wyłączania światła, kiedy wychodzimy z pokoju, zakręcania wody, ograniczenia plastikowych opakowań, niekupowania produktów testowanych na zwierzętach. To są podstawowe rzeczy, które możemy zrobić, żeby ochronić przyrodę i nie dopuścić do cierpienia zwierząt.

Gdy mamy upał, wystawmy miskę z wodą na zewnątrz - skorzystają z niej na przykład ptaki. Nie kośmy łąk. Ograniczajmy ślad węglowy na ziemi. Jedzmy mniej mięsa. Protestujmy przeciwko krzywdzeniu zwierząt i działajmy, gdy dzieje się zło. Im głośniejsi będziemy, tym większa szansa, że uda się coś zmienić.

Agata Porażka. Dziennikarka weekendowego magazynu Gazeta.pl.