
"Projekt rozwód" to reportaż, który ma jedną niezamkniętą historię rozwodową, toczącą się równolegle do wszystkich przytaczanych w książce - twoją. W notce na stronie wydawnictwa napisano, że jesteś "szczęśliwie nierozwiedziona".
To dodatek wydawnictwa, unikam przysłówka "szczęśliwie". Zależało mi, żeby położyć nacisk na to, że relacja może się zawsze zakończyć. Kiedy zaczynamy do siebie dopuszczać możliwość rozstania i rozwodu, myśl o rozwodzie zaczyna inaczej w nas pracować. Wydaje mi się, że relacja staje się wtedy prawdziwsza. Dla mnie było to wyzwalające.
Długo nie chciałam myśleć, że rozwód może mnie dotyczyć. Jestem osobą liberalną, wyzwoloną, a miałam bardzo mocno wtłoczony do głowy koncept religijno-społeczny dbania o ognisko domowe, o relację małżeńską. A on jest krzywdzący i ograniczający.
Dlaczego postanowiłaś pochylić się właśnie nad tematem rozwodu?
Ponieważ, chociaż jestem dorosła, kompletnie nie mogłam poradzić sobie z rozstaniem moich rodziców. Mój świat się wtedy rozpadł. Nerwowo szukałam języka, żeby rozmawiać o rozwodzie ze znajomymi i bliskimi, przepracować to, co się stało. Wstrząsnęło mną, że nie ma narracji, która by mnie satysfakcjonowała, wprowadzała w stan spokoju i ukojenia.
Reakcje są różne: od zakazu rozmawiania o rozwodzie - jakby otaczało go odium, co jest absurdem, po szybkie odcinanie się i bagatelizowanie wagi rozstania - takie popowe podejście: uśmiechnij się, rozwiń skrzydła, patrz w przyszłość. U mnie to tak nie działało.
Na dodatek zaczęłam podważać moje własne małżeństwo, co więcej, poczułam, że mam do tego prawo, że to nie są wymysły, forma poradzenia sobie z rozwodem rodziców. Że moje wątpliwości są zasadne. Jedynym wyjściem stało się dla mnie wejście głęboko w opowieści o rozwodach, posłuchanie, co mówią ludzie, którzy przez nie przeszli.
Łączy ich opowieści jakaś nieudolność rozstania. Wystarczyłaby mała rzecz, chwila, żeby do niego nie doszło. Pewnie wiele osób poczuje po lekturze, że te związki dałoby się naprawić. Przyjrzałam się przez lupę doświadczeniom moich bohaterów, w tym moim własnym przeżyciom. Dołączyłam doświadczenia moich rodziców, co pozwoliło mi stworzyć wiarygodny, prawdopodobny świat i autentyczny dla mnie samej język. Po tej książce mogę rozmawiać z ludźmi o rozwodzie w atmosferze, która jest dla wszystkich komfortowa.
A jak się rozmawia o rozwodach?
Ludzie nie chcą rozmawiać o rozwodzie. Nie dlatego, że nie mają ochoty, tylko dlatego, że nie potrafią i się boją. Przeanalizowanie tych bolesnych i bardzo zwyczajnych historii daje poczucie, że można je inaczej rozwiązać. Jak historia kobiety, której rodzice po jej rozwodzie zachowywali się paskudnie - bo śmiała się rozwieść. Ten przypadek zostawia nas z poczuciem, że ojciec i matka powinni ją przeprosić, bo to by pozwoliło oczyścić emocje. Do prośby o przebaczenie jednak nie dochodzi.
Książka pozwoliła mi zrozumieć, co się dzieje ze mną, dzięki niej jest mi łatwiej rozmawiać - nawet z moim mężem, o tym, co się dzieje między nami, o tym, czy nasze bycie razem przynosi nam obojgu korzyść, że jest nam ze sobą dobrze, a nie że jesteśmy parą, bo obawiamy się społecznego odrzucenia.
We wstępie napisałaś, że ludzie odmawiali rozmowy, z obawy przed rozpoznaniem prosili o zmianę imion i faktów. Ty dosyć otwarcie opisujesz swoją rodzinę. Bliscy nie mieli nic przeciwko?
Od dawna piszę i zawsze dołączam jakieś wątki autobiograficzne. Nie spotyka się to z niechęcią bliskich. Raz, kiedy brałam udział w programie telewizyjnym i opowiadałam o biseksualizmie, tata był niezadowolony i później przez pół roku się do mnie nie odzywał.
Zanim oddałam książkę do druku, dałam ją do przeczytania kilku osobom z prośbą, żeby zwróciły uwagę, czy ktoś w niej nie jest krzywdzony. Dostałam sygnał, że absolutnie nie. Też miałam takie poczucie, ale wiadomo, że pisanie to jest specyficzny rodzaj aktywności i nie zawsze jest się obiektywnym i dostatecznie wrażliwym.
To, że przytaczam osobiste historie, jest absolutnym prawem człowieka do mówienia, co się wokół niego dzieje. Nie zgadzam się z panującą w naszym kraju atmosferą milczenia, bezwzględnej tajemnicy, jeśli chodzi o życie emocjonalne i uczuciowe. Uważam, że jest to szkodliwe dla całego społeczeństwa.
Oczywiście, być może część mojej rodziny i tak poczuje się dotknięta, trudno.
Opisujesz doświadczenia niezerwania więzi po rozwodzie. Jedna pani, chociaż ma nowego partnera z pięknym domem, wraca na noc do swojego pokoju w mieszkaniu współdzielonym z eksmężem. Jeździ co tydzień z plecakiem na zakupy, które ważą 20 kg, żeby były mąż miał co jeść. Gotuje mu. Dziwna zależność - chcieli się rozstać, ale wciąż są razem.
Widziałam wyraźne cierpienie na twarzy tej kobiety na myśl, że mogłaby zostawić człowieka, którego kiedyś kochała. To było dla niej szalenie ważne - ciągle wspominała czas zakochania i miłości, która trwała trzy-cztery lata. Ma do niej ogromny sentyment i to wspomnienie jest dla niej ważniejsze niż takie uporządkowanie życia w naszym, młodszych ludzi, rozumieniu jako wyczyszczenie relacji, posprzątanie po niej, odcięcie się od byłego.
Przeważająca większość twoich rozmówczyń wychodzi ze związku z niczym: nie mają pracy, bo zajmowały się domem, nie mają oszczędności, nie mają mieszkania. Jedyne, co mają, to dzieci. I niesamowitą siłę.
To pokazuje też, jak strasznie musiało im być w związku, który miał je przecież wspierać. Po to łączymy się w pary, żeby było nam łatwiej, lżej i przyjemniej niż w pojedynkę. Kiedy przyjrzymy się rozwodom i temu, z czym wychodzą z nich kobiety, widać, jak ważny jest feminizm. Bo kobiety, z którymi rozmawiałam, często szlachetnie wszystko zostawiają, biorą na siebie jeszcze kredyt. To nie są pojedyncze historie, w wielu pobrzmiewa to echo.
A mężczyźni?
Kiedy odchodzi żona, to jest to dla męża okazja do zemsty. Kiedy odchodzi mężczyzna, to zaczyna grać nową rolę - zostaje nowym mężem i nic go nie interesuje. Tak jest najczęściej, ale nie zawsze. Mężczyźni, których ja opisałam, są nazywani przez innych "dupowatymi", niektórzy tak o sobie nawet myślą, bo nie próbowali się mścić, nie chcieli zostawiać byłej partnerki z niczym. Stawiali na negocjacje, rozmowy, wspólne decyzje, wspierali dawne żony.
Znamienne jest jednak to, że część z twoich bohaterek mówi: "gdybym się jeszcze raz rozwodziła, pojechałabym na maksa". To doświadczenie je wzmocniło, pozbawiło sentymentów, nauczyło walki o siebie.
Jedna z moich bohaterek pochodzi z wyemancypowanej rodziny, a była gnębiona jak średniowieczna służka. Mąż stale ją łajał, upominał, że nawet drewno do ognia źle dokłada. Nie miał już do niej cierpliwości, bo niczego jego zdaniem nie potrafiła. Raz nią potrząsnął z tej swojej bezsilności. Ta kobieta nigdy nie pomyślała o rozwodzie, nawet jej to do głowy nie przyszło, uciekła w pracę. I wtedy mąż zażądał rozwodu. Ze związku wyszła jako człowiek silniejszy, ponieważ została uświadomiona. Dobrze dokładała do ognia, ale mężowi się to po prostu nie podobało.
Ty znasz dwie perspektywy rozwodu: od strony dziecka rozwodzącej się pary i jako rozważająca rozstanie żona.
W przypadku rodziców to mama w końcu postawiła granice. Zażądała zmian, ale tata w nie już nie wierzył, wyprowadziła się więc ze wspólnego mieszkania. Nie chciała żyć jak dotychczas.
Dla mnie było to bardzo ważne, bo mama i tata nie byli dla siebie mili, przykro było na nich razem patrzeć, czasami aż mi łzy napływały do oczu - tak boleśnie się ranili.
Dzięki decyzji mamy byłam w stanie zobaczyć moją własną granicę. Przebiega ona między twardą rzeczywistością a karmieniem się złudną nadzieją, dopowiadaniem sobie, że przecież nie jest tak źle i że nigdy nie jest idealnie. Ale bez zmian niekomfortowa sytuacja się nie poprawi, pogorszy się. Rozwód, rozstanie jest zmianą totalną, ale czasem już tylko taka wchodzi w grę.
Troska o dzieci to chyba najtrudniejsza kwestia dla rozwodzących się osób. Być w złym związku dla ich dobra czy rozstać się i rozbić rodzinę?
Jestem pewna, że nie wolno dzieciom pokazywać świata bez miłości. I to jest odpowiedzialność rodziców.
Jak żyć w związku, żeby do rozwodu nie doprowadzić, albo żeby w przypadku rozwodu przejść go bez poważnych turbulencji? Dla mnie część opisanych przez ciebie historii już na początku miała małe szanse na happy end: jedna para się prawie nie znała, a zaliczyła wpadkę i wzięła ślub, w przypadku innej kobieta chciała się wycofać, ale "wesele już było opłacone".
Trzeba się nieustannie komunikować, mówić o swoich odczuciach, uczuciach i emocjach. Przełamywać się, kiedy wydaje nam się, że coś czujemy, ale że nie jest to dość ważne, nie dość istotne - jakaś bzdura, na którą szkoda czasu. Jeśli pojawia się w nas poczucie niezgody, to trzeba o tym opowiedzieć.
Warto też zwrócić uwagę na sposób komunikacji. Zafascynowało mnie, jak robią to mediatorzy - spokojnie, bardzo rzeczowo. Porozumiewając ze sobą ludzi, rozważają każdą możliwość, w tym rozwód, separację, wszystko biorą pod uwagę, każde rozwiązanie. Tymczasem partnerzy zamknięci są w kręgu, szamoczą się w jałowych sporach albo po prostu milczą.
Jeśli już dojdzie do rozwodu, to uważam, że powinien on przebiegać powoli. Rozstawajmy się w naszym tempie, nie słuchajmy rad, żeby ten proces szybko sfinalizować. Nawet jeśli mija miłość albo pojawia się nienawiść, to nie znaczy, że nie mijają wszystkie uczucia, zostaje przecież przywiązanie, nawyki. To bardzo ważna sfera życia, nie da się tego, ot tak, odciąć.
Jeden z moich bohaterów, ambitny młody człowiek, kiedy już zgodził się na rozwód, chciał to szybko załatwić, żeby jak najszybciej zacząć zapominać. Napięcie między małżonkami narosło, pojawiły się ordynarne wyzwiska i groźby. Wywołało w nim to tak silne emocje, że wpadł w depresję. Kiedy z konieczności odpuścił, odpuściła też jego żona. Stał się cud: "Nic nie zrobiłem, nie miałem już sił, a jej prawniczka nagle zadzwoniła i powiedziała: "twoja żona zgadza się na twoje warunki".
A jak w trakcie i po rozwodzie nie dać się wepchnąć w rolę ofiary?
W naszej kulturze ten, kto jako pierwszy chce się rozstać, wpycha tę drugą stronę w rolę ofiary. A to powinna być wspólna decyzja. Dwóm parom, o których piszę, bardzo pomógł mediator - przyjaciel w jednym przypadku i brat porzuconej strony w drugim. Wsparcie obiektywnej osoby w porozumiewaniu się i doradzaniu daje spokój. Być może to jest kluczowy element, który pozwala przejść przez rozwód najlepiej.
Mam poczucie, że na pewnym etapie związku ludzie rozstają się w wyniku ambicjonalnych rozgrywek. Miłość się jeszcze tli, jest jeszcze chęć bycia razem, ale równolegle ci ludzie wytaczają coraz większe armaty i ciężko im się wycofać z miejsca, w które zabrnęli.
Tak, to prawda. Mediatorka urzędowa opowiadała mi tragiczną historię pewnej pary. Obydwoje niesieni byli ambicjami. Zresztą w życiu zawodowym zachowywali się podobnie - mieli dziwną satysfakcję z szarpania się, rywalizacji. Kiedy już omówili wiele spraw, żona - strona wnosząca o rozwód - poprosiła mediatorkę o rozmowę w cztery oczy. Wyznała jej, że zdała sobie sprawę, że nie chce się rozwodzić, że kocha męża. Wróciły do salki, mediatorka pomogła kobiecie wyznać partnerowi uczucia. On odpowiedział, że w trakcie mediacji zdał sobie sprawę, że ten związek był zły i teraz to on chce się rozstać. I się rozwiedli.
Ja mam bardzo silną konstrukcję psychiczną, ale kiedy podczas jednej z kłótni mąż z braku argumentów i chęci zranienia mnie rzucił, że może powinniśmy się rozstać, to mnie to rozwaliło emocjonalnie. Od razu się z tego wycofał i mnie przepraszał, ale i tak całą noc przeszlochałam, a tydzień chodziłam struta.
W bardzo wielu kłótniach - nie tylko w twoim związku - pojawia się "rozwód" jako słowo klucz. Na tobie zrobiło ono ogromne wrażenie, ale wierz mi, że po zaprawionych w bojach weteranach groźba rozstania spływa jak po kaczce.
W tej sytuacji nie ma nic pomiędzy: mówienia o emocjach, komunikacji. Słowo "rozwód" działa oczyszczająco. Mechanizm jest taki sam: kłótnia, groźba rozwodu, oczyszczenie, budowanie relacji na nowo.
Z czym zostałaś po napisaniu książki?
W trakcie pisania byłam w fatalnym stanie psychicznym, chyba najgorszym w życiu. Miałam poczucie kompletnego rozsypania. Skończyłam książkę z poczuciem, że już nic więcej nie mogę o rozwodzie powiedzieć, oddałam maszynopis wydawnictwu i zaczęłam proces syntezowania wszystkiego we mnie: wchłaniania tego, co zaszło między rodzicami, między mną i mężem.
Reportaż jest pisany z twojego punktu widzenia, twój mąż pojawia się, ale na trzecim planie.
Mój mąż jest racjonalny i spokojny, ale bardzo go wizja rozstania przytłaczała. Teraz, kiedy z nim o tym rozmawiam, a jesteśmy w stanie o tym mówić, widzę, ile go ta sytuacja kosztowała. Patrzę też na dzieci, które brały w tym wszystkim udział.
Głównie ze względu na męża powstała ta książka, bo widziałam, że go krzywdziłam, chociaż wcale nie chciałam. Jeśli nie dalibyśmy rady dalej wspólnie żyć, chciałam nas uwolnić - żebyśmy nie rozstawali się w nienawiści, krzywdząc się jeszcze bardziej. Bo to by mnie zupełnie złamało.
KSIĄŻKA DO KUPIENIA W PUBLIO >>>
Izabela Kosmala/Świerczyńska. Niegdyś wyszczekana i bezczelna dziennikarka i redaktorka kontrowersyjnego tygodnika satyryczno-politycznego. Obecnie matka dzieciom i subtelna reporterka życia codziennego.
Ola Długołęcka. Redaktorka. Czujnie obserwuje ludzi i przysłuchuje się ich rozmowom. Chodzący spokój i zorganizowanie. Wieloletnia wielbicielka Roberta Redforda, a od niedawna kierowcy F1 Daniela Ricciardo.