
Tekst został opublikowany w czerwcu 2020 roku. To jeden z najchętniej przez Was czytanych w minionym roku artykułów Weekendu Jak długo to trwało?
Niektórzy uważają, że 150 lat.
Epidemia ołowicy na Śląsku trwała tak długo?!
Pierwsza szkoła specjalna dla dzieci z upośledzeniem została założona przez Niemców już na początku XX wieku w Szopienicach.
To można połączyć?
Ołów atakuje ośrodkowy układ nerwowy. W tym rejonie rodziło się wiele dzieci z dysproporcjami umysłowymi i niepełnosprawnościami ruchowymi. Nie sądzę, żeby Niemcy byli w tamtym czasie filantropami. Tych dzieci na przełomie XIX i XX wieku było po prostu za dużo.
To dlaczego dopiero w latach 70. zdano sobie sprawę z powagi sytuacji?
Problem był ciągle zamiatany pod dywan. Ołowica pojawiała się wcześniej, ale w kontekście chorób pracowników Huty Metali Nieżelaznych w Katowicach-Szopienicach, zwana Hutą Ołowiu. Stwierdzenie, że choroba zawodowa hutników może być masową epidemią wśród dzieci, było niebezpieczne.
Dlaczego?
Gdyby materiały doktor Jolanty Wadowskiej-Król, w których skrupulatnie opisała śląskie przypadki, zostały opublikowane w połowie lat 70., wywołałyby sensację w środowisku medycznym. Do dzisiaj wszyscy w branży powołują się na jej badania, chociaż nigdy nie zostały w pełni upublicznione.
Doktor Król była wtedy młodą pediatrką.
A wcześniej pracowała w szpitalu. Sama miała już dwójkę dzieci. Zaczęła pracę w prowincjonalnej przychodni w przemysłowej dzielnicy Katowic, w Dąbrówce Małej. Dosyć szybko zauważyła, że sporo dzieci jest prawdopodobnie błędnie diagnozowanych.
Jak do tego doszła?
Dzieci chorowały na anemię lub były niedożywione. Jechały do kliniki w Zabrzu. Ale po powrocie objawy znów zaczynały występować.
Co im było?
Dzieci miały zaburzenia ruchu, nie mogły chodzić, ziemistą cerę, objawy niedożywienia, nie rosły, miały też czarne obrzeża dziąseł. Mówiąc ogólnie - występowały u nich dysproporcje rozwojowe. Co jest istotne - dzieci są szczególnie podatne na zatrucie metalem ciężkim, ponieważ w młodym organizmie nie zdążyły się wykształcić mechanizmy obronne.
I kiedy nastąpił przełom?
Kiedy profesor Bożena Hager-Małecka, konsultantka wojewódzka i ordynatorka oddziału pediatrii szpitala w Zabrzu, pojechała na konferencję medyczną do Szwajcarii. Jeden z lekarzy opisywał tam rzadki przypadek zatrucia ołowiem u dziecka. Podkreślano, że to sprawa marginalna, do zatrucia mogło dojść podczas zabawy ołowianymi żołnierzykami albo farbami. Hager-Małecka skojarzyła to z przypadkami, które do niej trafiały. Po powrocie do Polski pojechała od razu do Dąbrówki Małej. I się zaczęło.
Co?
Rozwiązywanie problemu, o którym nie można było mówić.
Bo władza by tego nie zaakceptowała?
Gdyby towarzysz Zdzisław Grudzień, czyli pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego, dowiedział się, że jego ulubione dziecko w propagandzie sukcesu, czyli huta, jest masową trucicielką, to sygnaliści marnie by skończyli.
Co można było zrobić?
Założyć zeszyt, w którym zapisywano wyniki badań. I pisać raporty do Hager-Małeckiej.
Doktor Król to robiła?
Tak. Tyle że na początku miała skupić się na badaniach przesiewowych, czyli przebadać konkretną liczbę dzieci i postawić tezę. Król już po pierwszych dniach doszła do wniosku, że wszystkie dzieci mieszkające wokół huty mają mniejsze lub większe problemy ze zdrowiem. Stawiała w zeszycie krzyżyki - od jednego do czterech. Ci z krzyżykami trafiali do sanatorium.
Jak to się udało, skoro władza nie chciała słuchać o epidemii?
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności ojciec profesor Hager-Małeckiej był towarzyszem broni wojewody Ziętka. Znali się, więc poszła z problemem do niego. Ziętek obiecał pomóc. Mógł to zrobić, ponieważ był po wojnie inicjatorem sanatoriów dla dzieci. Dzięki niemu powstały ośrodki w Rabce i w Ustroniu. Lekarki dostały więc zielone światło. Nadal jednak nikt nie mówił publicznie o ołowicy ani masowych zatruciach. Lekarka informowała władze, że dzieci są chore, więc dla podratowania zdrowia muszą pobyć w prewentorium.
A jak rodzice reagowali na to wszystko?
Ważne było, że w tamtych czasach lekarka była kimś, z czyim zdaniem się liczono. Matki więc najczęściej słuchały doktor Król, udawało się jej przekonać rodziców, że wysłanie dziecka na pół roku w góry jest najlepszą z możliwych decyzji. Oczywiście pojawiły się też głosy, że "tak było tutaj od zawsze, całe życie pracowałem na hucie i nic mi nie było". Dzieci jednak masowo jeździły do sanatoriów. Doktor Król i pielęgniarka Wiesia Wilczek chodziły popołudniami i wieczorami do domów, wręczały zawiadomienia o badaniach, przekonywały. I mówiły, że marchewki z ogródka są zatrute. Bo rosną w ołowianej ziemi.
Ilu dzieciom udało się pomóc?
Pięciu tysiącom. U nich zdiagnozowano ołowicę.
A ile zmarło?
Nie wiadomo. Przypuszczam, że nikt nagle nie umarł od zatrucia ołowiem. Ale piszę też w książce o skutkach pośrednich. Czy to przypadek, że w dzielnicy, w której doktor Król roznosiła zawiadomienia, jest najwięcej w Polsce ludzi mających konflikt z prawem, udzielono najwięcej pomocy społecznej?
To może też wynikać z biedy.
A ja stawiam tezę, że to pośrednia przyczyna ołowicy. Zatrucie ołowiem powoduje pewne genetyczne zmiany, uszkodzenie układu ośrodkowego może być przyczyną depresji, skłonności do nałogów. Konieczne byłyby badania przesiewowe przeprowadzone po latach i sprawdzenie, jak potoczyły się losy dzieci zdiagnozowanych przez doktor Król. I czy choroba z dzieciństwa mogła się przyczynić do takiej, a nie innej biografii.
Czy pan choruje z tego powodu?
Nie wiem. Ktoś może powiedzieć, że to przypadek. Tylko na danym obszarze jest ich za dużo. Niestety, skutki pośrednie epidemii są często gorsze i bardziej masowe od tych bezpośrednich.
Był pan pacjentem doktor Król?
Tak. To, o czym piszę w "Ołowianych dzieciach", jest też moim wspomnieniem.
I jako nastolatek wiedział pan, że koledzy i koleżanki chorują na ołowicę?
Nie od razu. Mieszkałem co prawda blisko huty, ale nie w strefie, która była najbardziej skażona. W tej pierwszej, tuż przy płocie graniczącym z hutą, mieszkali przede wszystkim bardzo biedni ludzie. I to ci żyjący w strasznych warunkach, bez kanalizacji, w kolonii robotniczej, która pochodziła z końca XIX wieku, byli najbardziej narażeni na zatrucie ołowiem.
Opisałem historię klasy, która znika. Ona jest prawdziwa. Z powodu ubywania dzieci, które wyjeżdżały do prewentorium, z dwóch klas zrobiono jedną. Dowiadywaliśmy się szczegółów dopiero, jak nasi koledzy zaczęli wracać po półrocznym pobycie w górach.
Nikt wam nic nie powiedział?
Rodzice z nami nie rozmawiali na "dorosłe" tematy. Słyszeliśmy na nasze pytanie typowe dla tamtych czasów odpowiedzi: "nie interesuj się", "co cię to obchodzi".
A nauczyciele?
Nie mówiło się o ołowicy. Wiadomo było, że chore dzieciaki dokądś wyjechały. I tyle. Co ciekawe, dzieci miały wrócić do nowych mieszkań. Ich rodziny miały zostać przesiedlone.
Kto miałby to załatwić?
Ziętek był "za krótki". Trzeba było pójść do Gierka.
I lekarki poszły?
Profesor Hager-Małecka napisała list do Zdzisława Grudnia i wykorzystała wizytę Gierka na Śląsku, żeby mu go wręczyć. Jakiś czas potem wezwano lekarkę do urzędu. Bała się, że zostanie zatrzymana. Stało się inaczej: sekretarz przemysłu w komitecie wojewódzkim obiecał pomóc. Pogratulowano jej obywatelskiej postawy. Od tego momentu zaczęły się znajdować mieszkania dla rodzin najbardziej zagrożonych dzieci.
Jak długo dzieci jeździły do prewentorium?
Do lat 80. Potem zlikwidowano najbardziej toksyczne piece, a dekadę później całą hutę, więc problem rozwiązał się sam, niezależnie od postulatów lekarek. Też jako przekleństwo dla pracowników huty. Doktor Król mówiła o tym, że hutę należy, z punktu medycznego, zlikwidować. Ale kiedy to się stało, całe dzielnice zostały wykluczone, ludzie wpadli w objęcia biedy.
Epidemia ołowicy została potraktowana tak, jak często traktowane są tego typu problemy. Na początku pomniejszano jej znaczenie, potem oskarżano chorujących, że są sami sobie winni. Następnie lekarze, którzy alarmowali, że coś się dzieje, stawali się niewiarygodni. W kolejnych etapach ktoś próbował robić na tym interes, a na końcu jest minimalizacja skutków pośrednich.
Dlaczego zajął się pan tą sprawą?
Ponieważ nieszczęścia chodzą parami. Dowiedziałem się, że jestem przewlekle, nieuleczalnie i postępująco chory. To cytat z pani doktor z warszawskiej reumatologii.
Brzmi groźnie.
Mam chorobę układu odpornościowego, która może nękać bardzo długo.
A drugie nieszczęście?
Kiedy korporacja, w której pracowałem, dowiedziała się o mojej chorobie, wywaliła mnie. Nagle się okazało, że mam dużo wolnego czasu. Wziąłem się za to, co robiłem całe życie, czyli za malowanie. Pojechałem na Śląsk i zacząłem malować akwarele. Skupiałem się na postindustrialnym krajobrazie, który jest usiany wieżami ciśnień, kominami nieczynnych hut czy szybów górniczych. Szukając dobrych ujęć, zacząłem rozmawiać z ludźmi.
Mówili o hucie?
Tak. Jedni za nią tęsknili, drudzy wręcz przeciwnie. Z tych domowych historii wyszła mi opowieść o hucie jako matce żywicielce i trucicielce jednocześnie. Bo z jednej strony dawała tym ludziom chleb, godność, ale z drugiej zatruwała dzieci. Wpadłem na pomysł filmu, nad którym teraz pracuję, a po drodze napisałem książkę, o której rozmawiamy.
KSIĄŻKA DO KUPIENIA W PUBLIO >>>
Michał Jędryka. Menadżer, scenarzysta, nauczyciel i malarz z kilkoma wernisażami na koncie. Autor niezliczonej ilości tekstów reklamowych, albumu "Śląsk. Last minute" i poradnika o popkulturze. W "Ołowianych dzieciach" opisał własną historię.
Arkadiusz Gruszczyński. Dziennikarz i animator kultury.