Rozmowa
Prof. Marian Zembala (fot. Dawid Chalimoniuk / Agencja Wyborcza.pl)
Prof. Marian Zembala (fot. Dawid Chalimoniuk / Agencja Wyborcza.pl)

Kilka razy dzwoniłam do pana z prośbą o rozmowę. Wreszcie usłyszałam: "Proszę zadzwonić w maju. Będę miał dla pani coś pozytywnego". O co chodziło?

Wydałem tomik poezji pt. "Spełniony. Dzięki Bogu i ludziom". Taki właśnie się teraz czuję i o tym chciałbym pani opowiedzieć. 

Tomik poezji? Czy ktoś uduchowiony i bardzo wrażliwy aby na pewno powinien był zostać lekarzem?

Wrażliwość lekarzowi pomaga. Sprawia, że jest bardziej zdeterminowany, by choremu pomóc. Kiedy jeszcze pracowałem z profesorem Zbigniewem Religą, napisał do mnie doktor Marek Edelman: "Drogi Marianie, jeżeli myślisz, że ktoś bez rąk i nóg nie zasługuje na życie, to się mylisz. Znając ciebie jednak wiem, że tak nie myślisz. Dlatego przyjmij mojego 42-letniego pacjenta i go zoperuj". Chodziło o mężczyznę, który stracił ręce i nogi po wypadku tramwajowym. Miał zapalenie wsierdzia i wadę dwóch zastawek. W Polsce nikt go nie chciał operować. Ja się podjąłem. Pacjent żył jeszcze wiele lat.

Jak pan poznał Marka Edelmana?

Jeszcze w latach 70. pojechaliśmy z profesorem Religą do niego do Łodzi. Towarzyszyła nam doktor Lili Goldstein, która stworzyła kardiologię dziecięcą w Zabrzu, bliska znajoma doktora Edelmana. Jego gabinet był czarny od dymu. I on, i Religa palili jak parowozy. A między nimi doktor Goldstein i ja, którzy nienawidzili papierosów, ale musieli wdychać to świństwo.

Prosiliśmy doktora Edelmana, aby pomógł nam zaprosić na pierwszy kongres kardiochirurgiczny w Zabrzu najlepszych lekarzy z zagranicy. "Przywieźcie mi zaproszenia in blanco, pomogę" - obiecał. I dotrzymał słowa. Dzięki niemu na Śląsk przyjechały tuzy z całego świata, w tym także nobliści. Od tego też czasu zaczęła się nasza współpraca z nimi.

Prof. Zbigniew Religa i prof. Marian Zembala podczas 20. rocznicy pierwszego w Polsce przeszczepu serca (fot. Maciej Jarzębiński/AG)

Pana postać - młodego lekarza asystującego profesorowi Relidze przy pierwszym udanym przeszczepie serca - pojawia się w filmie "Bogowie".

Zbigniew Religa był i pozostanie dla mnie mentorem, przewodnikiem, cenionym nauczycielem. Imponował mi. Poznałem go na konferencji kardiologicznej w Polanicy- Zdroju w roku 1979. Nagle podczas obrad wstaje dwudziestoparoletni gość, który jako jedyny z Polaków mówi niezłą angielszczyzną, w dodatku rzeczy niesłychanie ciekawe. Myślę sobie: "Boże, ten gość, docent, jest mądrzejszy od pozostałych uczestników".

Obrady się skończyły, wróciłem do pensjonatu. "Pokój 23, kogoś panu dokwaterujemy" - mówi recepcjonistka. Ja na to: "Tylko bardzo proszę, żeby był niepalący". W środku nocy słyszę pukanie. Otwieram, a tam Religa. "Zbyszek jestem" - mówi. Oniemiałem. "Ale ja muszę palić. Bez papierosa umrę" - oznajmił. W pokoju zrobiło się ciemno od dymu. "Marian, musimy się czegoś napić" - mówi Religa. Miałem do niego taką atencję, że poleciałem szukać oranżady. Nic nie znalazłem, a gdy wróciłem do pokoju, Religa przywitał mnie słowami: "Marian, przecież to jest Polanica-Zdrój. Tu nawet woda z kranu musi być zdrojowa!". I piliśmy kranówkę.

Tak się poznaliśmy. Potem, gdy byłem na stażu w Utrechcie, Religa napisał do mnie list. Podjął wtedy decyzję, że z Warszawy wraca do Zabrza, gdzie będzie prowadził klinikę. "Bardzo proszę, żebyś dołączył do mojej ekipy. Zbyszek".

Nie mógł pan odmówić.

Był rok 1985. Akurat urodziły mi się bliźniaki, Małgosia i Paweł, które żona sama wychowywała we Wrocławiu. "Wracam z Holandii. Koniec i kropka" - zdecydowałem. List Religi to przypieczętował. Chciałem być częścią jego zespołu.

Premiera filmu ''Bogowie'', Zabrze 2014 rok. Prof. Marian Zembala stoi czwarty od lewej (fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta)

A jak to się stało, że jest pan lekarzem? Rodzinna tradycja?

Moja mama była nauczycielką, a tata skończył technikum kolejowe i pracował jako zawiadowca na stacji PKP. Poszedłem na medycynę, bo przeczytałem w "Trybunie Robotniczej" wywiad z profesorem Franciszkiem Kokotem, nestorem polskich nefrologów, o przyszłości polskiej transplantologii. Po nim trafiłem na artykuł, w którym profesor Wiktor Bross, współtwórca polskiej kardiochirurgii i pionier transplantacji nerek, mówił, że niebawem dla pacjentów z nieodwracalnym uszkodzeniem wątroby, płuc, serca czy nerek ratunkiem będą transplantacje tych narządów. Zapragnąłem być kardiochirurgiem jak profesor Bross. I poświęcić się bez reszty kardiochirurgii i transplantacji.

I został pan wybitnym kardiochirurgiem.

Czy wybitnym? Nie mnie oceniać. A wie pani, że moja mama pragnęła, żebym był księdzem? W liceum jeździłem do Krakowa na rekolekcje prowadzone przez księdza Józefa Tischnera.

Teologia przegrała z medycyną?

Jeszcze inaczej: gdybym nie został lekarzem, chciałbym komponować. Tworzenie muzyki jest dla mnie szalenie pasjonujące. Pogodziłem się z myślą, że wybitnym kompozytorem już nie zostanę, ale muzyka jest w moim życiu obecna. Gram nieźle na akordeonie i organach. I choć z Marcinem Wyrostkiem, z którym się przyjaźnię, równać się nie mogę, to może zagramy razem koncert. Marcin zaproponował to mnie i Adamowi Torbickiemu, wybitnemu kardiochirurgowi, który też jest akordeonistą.

Marzyłem, że zaproszę Marcina na mój benefis z okazji 70-lecia urodzin pt. "Spełniony" w lutym. Niestety, plany pokrzyżował udar. Codziennie ćwiczę, ale moja lewa ręka nadal jest mniej sprawna, co utrudnia mi grę na akordeonie i pianinie. Ale obiecuję, że jeszcze zagram.

Zabrze, luty 2020. Prof. Marian Zembala i zaproszeni gości podczas jego 70. urodzin (fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta)

Znając pana upór, wierzę, że się uda.

Każdego dnia czuję się sprawniejszy. Już zaczynam, z pomocą mojego syna Pawła, stawiać pierwsze samodzielne kroki. Przestaję być zawalidrogą. Poza tym moja prawa ręka jest w dobrej formie, dlatego gram sobie czasem na fortepianie i organach, ale na gitarze już, niestety, nie. 

Czuję się zatem zaproszona na koncert. Wraca pan jeszcze myślami do udaru, który przytrafił się panu w czerwcu 2018 roku?

Niechętnie, ale opowiem pani, bo być może będzie to przestrogą dla innych. W 2014 roku jako pierwszy Polak zostałem wybrany na fotel prezydenta Europejskiego Towarzystwa Chirurgów Serca i Torakochirurgów (EACTS). Byłem tym zaszczycony, ale i mocno spięty i zestresowany. Zacząłem przygotowywać kongres EACTS w Mediolanie na ponad sześć tysięcy kardiochirurgów i torakochirurgów z Europy i świata. Zebraliśmy się na spotkanie robocze w gronie 60 ekspertów w zamku Meaux pod Paryżem.

Wcześniej miałem ślub córki Małgosi z Konradem, co też było dla mnie dużym  przeżyciem. Równocześnie trzej wychowankowie, których szkoliłem w transplantacji płuc, odeszli z mojego zespołu z dnia na dzień. Byłem wściekły. Przez osiem nocy w ogóle nie spałem. Łykałem melatoninę, ale niewiele mi to pomagało.

Lekceważył pan objawy zmęczenia?

Lekceważyłem zwyżki ciśnienia tętniczego. A stres mnie szarpał. W samolocie do Paryża zacząłem mieć bóle głowy. Miałem kłopoty ze znalezieniem biletu, nie pamiętałem, gdzie go włożyłem. Po wylądowaniu uświadomiłem sobie, że nie wiem, gdzie mam jechać. Z moją głową działo się coś niedobrego.

Podszedłem do informacji na lotnisku i poprosiłem o pomoc. Wyjąłem notesik z adresem miejsca obrad, podałem numer telefonu. Uprzejma pani zadzwoniła tam i poprosiła, by ktoś mnie odebrał. "Czy wezwać lekarza?" - zapytała. "Nie trzeba, bo sam jestem lekarzem" - odparłem. Dostałem mocną kawę i czekałem na kierowcę.

Prof. Marian Zembala na konferencja z okazji Światowego Dnia Donacji i Transplantacji, 2017 rok (fot . Dawid Chalimoniuk /Agencja Gazeta)

Wszystko pan doskonale pamięta.

Kierowca zabrał mnie do zamku pod Paryżem. Zrezygnowałem ze śniadania, bo było późno, i od razu odbyłem kilka roboczych spotkań. Zakończyły się wnioskiem, że jeszcze tego samego dnia, wieczorem, musimy przyjąć wstępny plan kongresu w Mediolanie. Obradowaliśmy non stop, z krótką przerwą na lunch.

Nie odpuszczałem. Wieczorem mieliśmy już starannie opracowany program naukowy i szkoleniowy. Następnego dnia rano, przed wylotem do kraju, mieliśmy zrobić krótkie podsumowanie, a jeszcze tego samego wieczoru organizatorka, Kathy, zaprosiła nas na degustację francuskich win i serów. Odmówiłem, bo nie najlepiej się czułem.

Niepokojące objawy nie ustąpiły?

Wciąż miałem bóle głowy. Idąc do pokoju na pierwszym piętrze, potknąłem się na schodach. Myślę sobie: "Co się stało, przecież trzymałem się poręczy". W pokoju poczułem, że jest mi duszno. Otworzyłem szeroko okno, i to się potem okazało zbawienne, bo gdy dostałem udaru, pracownik hotelu wszedł do mnie właśnie przez okno, po drabinie.

Zamknąłem drzwi na klucz od wewnątrz i padłem na łóżko w garniturze, co mi się wcześniej nie zdarzało. Obudziłem się około trzeciej w nocy, wciąż mi było nijako. Rozebrałem się i poszedłem pod prysznic. Odkręciłem wodę, poczułem, że robi mi się gorąco, zatoczyłem się i upadłem.

I to był udar?

Kołowało mi się w głowie, nie byłem w stanie się podnieść. Nie miałem siły, żeby doczołgać się do telefonu i wezwać pomoc. Woda się lała. Pamiętam jeszcze, że ktoś krzyczy, wali do drzwi. Nic więcej.

Oczywiście nie zjawiłem się ani na śniadaniu, ani na spotkaniu o dziewiątej, co zaniepokoiło organizatorów. Mój telefon nie odpowiadał, więc przez okno ktoś z obsługi wszedł do środka. Leżałem w wodzie, nieprzytomny. Pogotowie zabrało mnie do szpitala w Meaux.

Prof. Marian Zembala w 2011 roku (fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta)

Kiedy odzyskał pan przytomność?

Częściowo następnego dnia rano, na intensywnej terapii. Pamiętam pytania lekarzy: "Ruszasz ręką, ruszasz nogą?".

Ruszał pan?

Lewą nogą nie, lewą ręką także słabo. Miałem kłopoty z mówieniem, połykaniem. Gdy się obudziłem, przy moim łóżku siedziała już moja żona i moje dzieci. Na intensywnej terapii spędziłem trzy tygodnie. Miałem niedowład lewej strony ciała. To była dla mnie wielka lekcja pokory.

Pacjentem był pan pewnie niełatwym?

Na pewno bardzo cierpliwym i trochę upartym.

Syn Michał, także na moją prośbę, załatwił formalności i przewieziono mnie samolotem do mojego Zabrza, do Śląskiego Centrum Chorób Serca. Tam przez kolejne trzy miesiące dochodziłem do siebie otoczony troskliwą opieką kardiologów, kardiochirurgów, neurologów i fizjoterapeutów.

Lipiec i sierpień były upalne. Leżałem w szpitalu i nie potrafiłem sobie przypomnieć, jaki mamy dzień tygodnia. Kalendarz mi się porwał kompletnie. To było trudne, ale powoli dochodziłem do siebie. I postanowiłem, że kiedyś stanę na nogi.

Udaje się.

Absolutnie tak. Z Krzysztofem Globiszem i Tomaszem Lisem stworzyliśmy klub AAU, czyli aktywnych po udarze. Krzysiu, który po udarze wrócił na scenę, jest honorowym prezesem. A Tomek - rzecznikiem prasowym. W klubie jest wybitny kardiolog, profesor Tomek Pasierski - też przeszedł udar, ale wrócił do aktywnego życia. Ja jestem, obok niego, drugim asystentem medycznym. Wspiera nas cudowna żona Krzyśka, Agnieszka Globisz, i moja cudowna żona Anna, która jest moim największym życiowym sukcesem.

Jaka jest misja AAU?

Przekonujemy, że po udarze nie trzeba być zawalidrogą. Że należy wracać do świata i go poprawiać, na miarę naszych możliwości. Mamy też misję edukacyjną. W chorobie niedokrwiennej serca, która jest epidemią naszych czasów, naczynia wieńcowe są pozwężane. One odżywiają serce. Gdy takie naczynie się nagle zamknie, dochodzi do zawału. Jeżeli się krytycznie zwęża, zakłada się stenty albo bajpasy.

Mam przesłanie: mierzcie, kochani, systematycznie ciśnienie tętnicze. Najlepiej dwa razy dziennie o podobnej godzinie rano i wieczorem. Zapisujcie wyniki i pokażcie je lekarzowi rodzinnemu, gdy wzbudzą wasze wątpliwości. To ratuje przed zawałem, udarem czy tętniakiem aorty.

Zabrze, 2018 rok. Profesor Marian Zembala i Janusz Chmurczyk, drugi pacent po retransplantacji (fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta)

Pan sobie teraz mierzy ciśnienie systematycznie?

Codziennie o 7.00 i o 22.00.

Po udarze miał pan refleksję: "No, Marian, jesteś lekarzem, a się doigrałeś?".

Oczywiście. Mądry Polak po szkodzie, a zdarza się, że i, niestety, lekarz. Gdybym się w tym myśleniu depresyjnym pogrążył, tobym prawdopodobnie nic nie zdziałał. A dla mnie było najważniejsze, co się stanie z "moim szpitalem". Przecież zostałem namaszczony przez samego profesora Religę do kontynuowania jego dziedzictwa.

Myślałem, że zwariuję z lęku i niepewności.

Co pana przed tym uchroniło?

Mój syn Michał powrócił, na moją prośbę, do Polski z dwuletniego stażu naukowego w Szpitalu Uniwersyteckim Montefiore w USA. Powiedział: "Tata, ja wracam do Zabrza. Już za tydzień. Zrobię to dla profesora Religi i - głównie - dla ciebie".

Z Michałem wiążę przyszłość zabrzańskiej kardiochirurgii i transplantologii. Moja córka Joanna, iberystka, pasjonuje się zdrowiem publicznym w Śląskim Uniwersytecie Medycznym. Druga córka, Małgosia, jest cenionym notariuszem we Wrocławiu. I syn Paweł, prawnik z zawodu i z pasji międzynarodowy trener golfa. On poświęcił mi najwięcej. Przyjeżdżał kilka razy w tygodniu z Wrocławia, by mnie nosić i ze mną ćwiczyć, kiedy moja żona nie miała już siły.

Żona wybudowała nowy dom bez barier architektonicznych, po którym mogę się swobodnie poruszać. Patrzę na piękne łany żółtego rzepaku. Cisza, spokój. Widzę moje kochane wnuki, bawiące się za oknem. Serce mi rośnie. A mój wnuk Olaf, syn Joasi, też jest zainteresowany medycyną. Jest świetny z biologii, fizyki, chemii i informatyki. Mam nadzieję, że pójdzie w ślady dziadka i wybierze medycynę. Z wnuków Jaśminy i Mateusza też jestem dumny.

Nadal jestem dyrektorem Śląskiego Centrum Chorób Serca. Mam też zajęcia ze studentami Śląskiego Uniwersytetu Medycznego, ale także z Opola, Zielonej Góry i Warszawy. Wyłapywanie talentów daje mi nieopisaną radość i dumę.

Cieszy mnie, że wraca pan do pełnej aktywności.

Jestem wdzięczny fizjoterapeutom, którzy mi bardzo pomogli w powrocie do aktywnego życia. Po konsultacjach z nimi, szczególnie w czasach pandemii, codziennie ćwiczę z moim synem Pawłem. Każdego dnia robię więcej nowych kroków. Każdego dnia staję się aktywniejszy, lepiej służę swoim doświadczeniem. Dużo jeszcze mam do zrobienia. Wielu chorych do uratowania. Spłacam dług.

Zobacz wideo Dr Robot. Usuwa raka przy pomocy kosmicznej technologii

W 2001 roku, jako pierwszy w Polsce, przeszczepił pan choremu płuco i serce.

Wie pani, że Marek Breguła żyje aktywnie 19 lat od zabiegu? To jeden z najlepszych wyników w Europie. Często się spotykamy. Raz w roku regularnie śpiewam mu "Sto lat" w moim domu, akompaniując sobie przy fortepianie lub organach. Jego córka została pielęgniarką, pracuje u mnie w klinice.

Stałem się jeszcze bardziej wrażliwy na cierpienie pacjentów. Ale to cecha całego zabrzańskiego zespołu. Od sanitariusza, przez pielęgniarki, po lekarzy i asystentów medycznych i administrację. Moją rolą jest przypominanie im, że każdy powinien podchodzić do pacjenta z wielką empatią.

Profesor Marian Zembala, 2002 rok (fot. Marta Błażejowska / Agencja Gazeta)

Według pana - co to znaczy?

Jak w roku 2015 byłem ministrem zdrowia, zadzwonił do mnie bardzo zdenerwowany ksiądz Jan Kaczkowski. W hospicjum w Pucku, którym kierował, miał młodego pacjenta z nieoperacyjnym nowotworem płuc. "Niech się pan położy i wyśpi, bo nic więcej nie ma sensu" - usłyszał ten pacjent od lekarza. Chciał popełnić samobójstwo, ale ksiądz Kaczkowski mu to wyperswadował. Zaprosiłem tego lekarza do gabinetu ministerstwa na Miodowej w Warszawie i poprosiłem, aby rychło przeprosił pacjenta i naprawił swój błąd. Młody człowiek odzyskał wiarę, że pokona chorobę, i zgodził się na chemioterapię, którą wcześniej wykluczał.

Inny przykład: Przyjechała do mnie do Zabrza na konsultację z Rawy Mazowieckiej młoda kobieta w ciąży, Elwira, ze swoim mężem, Rafałem. Trzy miesiące wcześniej wzięli ślub. Rafał miał nowotwór, który wypełniał mu serce. Wyciąłem guz i zrekonstruowałem serce. Pacjent doczekał narodzin syna i żył przez kolejne lata.

Gdybym na początku mu powiedział, że to złośliwy nowotwór, to co by było? Nie wolno gasić nadziei. Owszem, lekarz powinien być szczery, ale w sposób mądry, odpowiedzialny i rozważny.

Podczas naszej rozmowy kilka razy się pan mocno wzruszył.

Zaraz po udarze łzy często same napływały mi do oczu. Teraz zdarza się to znacznie rzadziej, uczę się te emocje kontrolować. Co także jest znakiem zdrowienia. Dobrze pani wie, że wzruszenia są częścią naszego życia. Mojego także. Nie wstydzę się tego. Są szczere.

Prof. Marian Zembala podczas konferencji prasowej, styczeń 2019 (fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta)

Prof. Marian Zembala. Wybitny kardiochirurg i transplantolog. Pochodzi z Krzepic. W 1974 roku ukończył z wyróżnieniem studia na Wydziale Lekarskim Akademii Medycznej we Wrocławiu. W 1985 roku wrócił ze stażu naukowego w Utrechcie na zaproszenie profesora Zbigniewa Religi i podjął pracę w kierowanej przez niego Katedrze i Klinice Śląskiej Akademii Medycznej w Zabrzu. Był uczestnikiem pierwszej udanej transplantacji serca. Od 1993 roku jest dyrektorem Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu.

Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej". Pasjonatka słoni, mądrych ludzi, z którymi rozmawia też w podcaście "Miłość i Swoboda", kawy i klasycznych samochodów.