Rozmowa
Antyterroryści podczas pracy (fot. Łukasz Cynalewski / Agencja Wyborcza.pl)
Antyterroryści podczas pracy (fot. Łukasz Cynalewski / Agencja Wyborcza.pl)

Jak się zostaje przykrywkowcem?

Po kolei. Trenowałem boks, ale miałem kontuzję kości jarzmowej. I musiałem zrezygnować z wyczynowego sportu. Dostałem pół etatu instruktora w klubie sportowym. Kierownikiem był tam żołnierz zawodowy. Kiedyś mi mówi: "Mam kolegę w wojewódzkim urzędzie spraw wewnętrznych [późniejsza komenda wojewódzka policji - przyp. red.], pogadam z nim. Może byś się tam zahaczył na etat, a do klubu przychodził trenować". Tak zrobiłem.

Od razu pana przyjęli?

Do archiwum. Przekładałem papiery, a równocześnie studiowałem na AWF-ie. W 1985 roku obroniłem pracę magisterską i któregoś ranka, jak zwykle, poszedłem do kiosku po gazetę. Tym razem jednak nie było "Sportu", który zawsze kupowałem, więc wziąłem "Przegląd Sportowy" - mam go zresztą do dziś - i znalazłem artykuł o Tygrysach, czyli brygadach Misztala [pułkownik Edward Misztal w 1976 roku stworzył milicyjną brygadę antyterrorystyczną - przyp. red.]. Wtedy, z tekstu w sportowej gazecie, dowiedziałem się, że w urzędzie spraw wewnętrznych jest coś takiego jak wydział zabezpieczenia. Nazwa nijaka. Gwoli wyjaśnienia - to późniejszy wydział antyterrorystyczny KSP, a obecnie centralny pododdział kontrterrorystyczny "BOA" w KGP.

Od razu poleciałem do chłopaków ze szkoleniówki i zapytałem, jak ja mógłbym tam się dostać. Nudziła mnie już kwitologia, chciałem coś zmienić. Koledzy podzwonili i powiedzieli mi, gdzie się zgłosić. Napisałem raport o przeniesienie, pokończyłem zaczęte sprawy i zostałem policyjnym antyterrorystą.

Czego się pan musiał nauczyć, żeby z antyterrorysty zmienić się w policjanta pracującego pod przykryciem?

Najpierw przechodzi się szkolenie teoretyczne złożonych zagadnień prawnych dotyczących operacji specjalnych, komunikacji i zachowań międzyludzkich, w tym technik manipulacyjnych. Po szkoleniu wybierano najlepszych do pracy pod przykryciem. Znalazłem się w tej grupie, więc wysłano mnie na kolejny kurs. A w 1996 roku zacząłem pracować jako PPP.

Na pewno pomogły mi indywidualne cechy, ale trudno mi je określić. Nie wiem, skąd się to we mnie wzięło, bo nikt w mojej rodzinie w służbach nie pracował. A mi się to marzyło od dziecka.

Antyterroryści podczas ćwiczeń (fot. Jakub Orzechowski / Agencja Gazeta)

Przykrywkowiec musi mieć specyficzną osobowość. Tu nie ma sztywnych kryteriów, że ma być miły czy kulturalny. Jeśli bowiem zajdzie taka potrzeba, powinien być ostry. Musi mieć umiejętność posługiwania się bronią oraz dobrą kondycję fizyczną. Bo praca przykrywkowca nie polega na tym, że siedzi się w komendzie i czeka na rozkaz. To ciągłe obozy i specjalistyczne szkolenia. Trzeba umieć działać samemu, ale też i w zespole.  

Ja mam swoje określenie na tę robotę, ale wielu się ono nie podoba.

Jakie?

Praca pod przykryciem to "rozkochaj w sobie kogoś i zdradź".

A potem porzuć?

Niestety. A przecież w tej pracy zdarzały się osoby, które lubiłem. Nawet wśród bandytów. Oni też mieli swoje rodziny, problemy. A ja ich wstawiałem do więzienia. Czasami bywało to trudne, ale tłumaczyłem sobie: "przecież to on wybrał taką drogę, a ja jestem policjantem i wykrywanie przestępstw to moja praca". 

Raz odmówiłem udziału w operacji. Trafiłem na kolegę ze szkoły i usłyszałem od przełożonych, że będzie mi łatwiej go zmanipulować. "Ale on za trzy lata czy pięć wyjdzie na wolność i co dalej?" Albo jak operacja się nie uda, pojawią się sugestie, że go ostrzegłem. Dałem oficerskie słowo honoru, że tego nie zrobię, ale poprosiłem o wyłączenie z tej sprawy.

I co się z nim stało?

Trafił do więzienia, potem wyszedł. Do dziś jesteśmy kumplami.

Nigdy też nikt mnie nie naciskał, nie prosił, żebym sfabrykował na kogoś dowody. Zresztą i tak bym odmówił. Jako policjant byłem od przestrzegania prawa. Ślubowałem zbierać informacje w sposób rzetelny. 

Inna kwestia, że przykrywkowiec nigdy nie zna całej sprawy, a tylko fragment, którym się zajmuje. Nadmiar wiedzy szkodzi. Mógłbym w rozmowie z przestępcą pójść na skróty i to dałoby mu do myślenia: "skąd on to wie?".

Więzienie na warszawskim Bemowie (fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

W jakie środowiska pan przenikał?

Przyjmowałem zlecenia od różnych wydziałów, na przykład gospodarczego czy przestępczości zorganizowanej. Wnikałem do grup handlarzy bronią, materiałami wybuchowymi, narkotykami. Do gangów przemycających ludzi. Przestępcy w latach 90. łapali się wszystkiego, co pozwalało dobrze zarobić. Za przemyconego łebka 500 euro, 6 tysięcy złotych za kilogram amfetaminy kupowanej od pośredników. Przy kupowaniu od pieca, czyli od producenta, można było sporo stargować i wtedy miałem zysk, jako "handlarz".  A kokaina? 80-90 tysięcy za kilogram od producenta, a ja sprzedawałem ją w gangu nawet za 200-250 tysięcy złotych.  

Nie czuł pan pokusy, żeby zostać w gangu?

Albo jest się policjantem, albo "k***ą". Ja wtedy zarabiałem jakieś 3 tysiące złotych miesięcznie, i owszem, mogłem zostać sprzedajnym psem, ale proszę pamiętać, że dla przestępców tym psem bym pozostał. Nigdy nie traktowaliby mnie jak brata, byłbym pierwszy do odpalenia.

Dysponował pan funduszem operacyjnym?

Tak dużym, jaki był potrzebny przy danej sprawie. Zawsze miałem przy sobie złotą kartę, na której był milion złotych. Żeby przestępcy widzieli, że mam pieniądze. To wzbudzało szacunek. Widzieli, że nie jestem płotką.

Za bilety, hotele czy jedzenie płaciłem gotówką. Podobnie jak przestępcy - oni nigdy nie płacili kartami. Dla bezpieczeństwa większość z nich jeździła też starymi samochodami. Żeby nie wzbudzać zainteresowania drogówki czy sąsiadów. Niektórzy przemieszczali się pociągami czy autobusami.

Zdarzało się panu płacić za informacje?

Nigdy. Jako PPP zdobywałem je metodami operacyjnymi. Najważniejsze było, żeby się dobrze "zapiąć", czyli wejść w środowisko. Bywało, że sporo wyciągałem od przydupasów szefa, więcej niż od niego samego. W grupach przestępczych jest podobnie jak w innych środowiskach: ludzie razem piją, a potem na siebie donoszą do szefa. Oszukują na boku. Przytną za amfetaminę, dorzucając do niej sproszkowanej aspiryny. Albo na samochodach - ukradną pięć, a mówią szefowi, że trzy.    

Szef dzieli zyski gangu, część odkłada na fundusz pomocy. Z niego opłaca się adwokatów, paczki do więzienia, alimenty.

Antyterroryści prezentują swoje umiejętności (fot. Jakub Orzechowski / Agencja Gazeta)

Iloma osobami pan był?

Miałem dwie tożsamości. Do każdej komplet dokumentów, PESEL, NIP. Ale budowałem legendę, czyli historię życia, w oparciu o częściowo prawdziwe dane, żeby się nie pomylić w pewnych faktach. Legendę trzeba było wykuć na pamięć. Tak by ją znać obudzonym w środku nocy albo będąc całkiem pijanym. 

Nigdy moja prawdziwa tożsamość nie została przez przestępców odkryta. O tym, że jestem policjantem, nie wiedzieli też inni funkcjonariusze, poza pracującymi przy danej operacji. Bywało zabawnie, jak zatrzymywał mnie patrol, np. do kontroli drogowej. Co ciekawe - zwykle zdarzało się to, jak wracałem ze spotkania z figurantem, czyli przestępcą, którego rozpracowywałem. Raz wylądowałem na dołku na 48 godzin po nalocie na klub, ale mnie wypuścili, bo nic na mnie nie mieli. Innym razem spuścili mi na przesłuchaniu niezłe manto. W jakimkolwiek mieście bym nie pracował, nikt tam w komendzie nie wiedział, że działam jako przykrywkowiec.

Miał pan przy sobie broń?

Jeśli mieliby mnie odstrzelić, toby mi i tak nie pomogła. Za duże ryzyko, także gdyby zatrzymała mnie policja. "Klamka", czyli broń, mogłaby sporo skomplikować. Zatrzymaliby mnie na dłużej i przełożeni musieliby mnie wyciągnąć. A tym samym operacja zostałaby spalona, a gangsterzy uznaliby mnie za konfidenta.

Na czas akcji musiałem być dokładnie wyczyszczony - odpowiednie dokumenty, w telefonie tylko nieistotne kontakty, żadnych służbowych czy do rodziny.  

Pewnie chciałaby pani spytać, czy się nie bałem? Bałem się, jak każdy. Ten, kto się nie boi, to samobójca. Jednak mnie strach nie paraliżuje, tylko mobilizuje.  

Był pan świadkiem najcięższych przestępstw?

Sam trzy razy byłem zabójcą na zlecenie. Raz miałem odstrzelić żonę przestępcy, za drugim razem konkurenta biznesowego, a za trzecim w grę wchodziły porachunki między gangami. W dokumencie BBC pt. "Nekrobiznes" pojawia się mój wątek. Przychodzi przykrywkowiec i mówi: "Jestem Jurek killer". Śmiesznie to zabrzmiało, ale sprostuję, że ja się nigdy nie przedstawiałem jako killer. Po prostu byłem Jurkiem.

Kobiety też pracują jako policjantki pod przykrywką?

I jest ich całkiem sporo. Ale im jest trudniej niż nam, zwłaszcza psychicznie. Poza tym w tym fachu sporo małżeństw się rozpada. Mąż albo żona znika na pół roku, rok. A potem PPP wraca do domu kompletnie pijany, bo operacja się udała i trzeba to opić. Kontakt telefoniczny ma się z rodziną sporadyczny, bo wiadomo, względy bezpieczeństwa. Ciężko.

Antyterroryści biorą udział w zatrzymaniach przestępców (fot. Jakub Orzechowski / Agencja Gazeta)

A jak pańskie życie prywatne?

Od 34 lat mam tę samą żonę. Ale bywało naprawdę trudno, przechodziliśmy wzloty i upadki. Wie pani, męża nie ma całymi miesiącami, a żona nie może do niego zadzwonić. Nigdy jednak nie mówiła: "Jurek, rzuć to". Jest bardzo wyrozumiała.

Co było najtrudniejsze?

Przeprowadzałem operacje także za granicą, gdy rozpracowywaliśmy międzynarodowe grupy, np. polsko-rosyjskie działające w Niemczech. Mogłem trochę pozwiedzać, ale czasem to trwało parę miesięcy, a czasem dwa lata. Najgorszy był powrót do normalnego życia. Ale trudno to wyjaśnić komuś, kto nigdy tego nie przeżył.

Na przykład mnie?

Żyję pod fałszywym nazwiskiem, mieszkam z dala od domu, ale jestem normalnym obywatelem, płacę podatki, robię zakupy, naprawiam cieknący kran. A zarazem co rusz narażam swoje życie, a co najmniej zdrowie. I po roku znów jestem w swoim prawdziwym domu.

Brzmi jak przypadek kwalifikujący się na terapię.

Ktoś, kto nie był przykrywkowcem, nigdy przykrywkowca nie zrozumie. Może myśleć, że to taka zabawa w Jamesa Bonda. Podróże, tajne hasła, kobiety, alkohol. Bzdura! Ja wszystko musiałem bardzo dobrze dokumentować, żeby dowody obroniły się w sądzie. Nagłówkować się, czasem wręcz naharować. Wie pani, jak mnie przesłuchiwano? W sądzie toczył się proces, a ja siedziałem w innym budynku, z innym sędzią. Łączyliśmy się na żywo, adwokat czy prokurator z sali rozprawy mogli mi zadawać pytania. Miałem jedynie zmieniony głos.

Przejście graniczne (fot. Marek Podmokły / Agencja Gazeta)

Żył pan w napięciu, że gangsterzy pana zdekonspirują?

Może to dziwnie zabrzmi, ale w trakcie operacji o tym nie myślałem, nie czułem napięcia. Stres przychodził po zakończeniu akcji. Analizowanie, kombinowanie. A może jednak ktoś się czegoś domyśli, nabierze podejrzeń? 

Potem pojawiała się myśl, że przestępcy mogą co najwyżej mieć pretensje do siebie. Że się dali nakryć i rozpracować. Ja byłem tylko policjantem. I robiłem, co do mnie należało, w myśl zasady: oni oszukiwali, ja oszukiwałem, graliśmy uczciwie, a wygrał lepszy. Później przyszła kolejna refleksja. Co z bezpieczeństwem mojej rodziny, przyjaciół?

I wreszcie ostatnia: wielu gangsterów nie zdaje sobie sprawy, że ma obok siebie całe tabuny nielojalnych ludzi. Kochanki, żony, wspólnicy, kumple. To do nich powinni mieć pretensje, że ich zdradzili i to przez nich trafili za kratki.

Albo do konkurencji?

A żeby pani wiedziała, że często bywa i tak! Konkurencja jest spora.

Lojalność w środowisku przestępczym to rzecz bardzo względna. Często jedni donoszą na drugich. Kiedyś na przykład sobie jedziemy w dwa auta, a tu nagle jedno z nich zatrzymuje policja. Cynk poszedł na pewno.

Albo grupa przemyca przez granicę szlugi. Ktoś, czyli wzorowy anonimowy obywatel, celowo dzwoni i uprzedza, że będzie taka ciężarówka. Celnicy ją zatrzymują i oddają się biurokracji, dzięki temu kolejne transporty gangu przejeżdżają bez kontroli.

Używał pan szyfrów czy haseł?

Szyfrów to nie, ale zdarzało się, że długo się nie odzywałem, więc szef dzwonił i pytał, czy wszystko u mnie w porządku. Wcześniej się umawialiśmy na jakieś hasło, więc rzucałem je i rozmawiałem z nim jak z kumplem, mimo że obok siedział przestępca. 

Rzucał pan coś w stylu: "najlepsze kasztany są na placu Pigalle".

Albo "w zeszłym roku o tej porze padał deszcz". Odzew "deszcz ze śniegiem".

Ćwiczenia antyterrorystów (fot. Łukasz Cynalewski / Agencja Gazeta)

To też z serialu "Stawka większa niż życie".

Pod względem operacyjnym ten serial jest zrobiony bardzo dobrze.

Trudno mi podać pani konkretne przykłady haseł, bo po użyciu zwyczajnie je wymazywałem z pamięci. Podobnie jak nazwiska czy jakieś szczegóły.

A miejsca skrytek mi pan zdradzi?

Kiedyś, jak w "Stawce", umówiłem się na zostawienie wiadomości na cmentarzu, przy konkretnym grobie żołnierzy. Jeśli chodzi o miejsca skrytek, to tu wyobraźnia ludzka nie zna granic. Otwór w parkanie, przewrócony słupek. Dobrym wyjściem są barmani, którym można zawsze zostawić na przechowanie list dla kuriera. Za stówkę żaden nie odmówił.

Nigdy pan nie miał dylematów moralnych - ktoś panu zaufał, a pan doprowadza do jego aresztowania?

Pod koniec lat 90. materiały wybuchowe porzucone na stacji benzynowej zabiły Piotrka, ps. "Krasnal", pirotechnika z naszej jednostki. Miałbym mieć litość dla ludzi, którzy handlują materiałami wybuchowymi i zabili mi kolegę? Tym bardziej ich ścigałem. Niestety, tych, przez których zginął Piotrek, nigdy nie namierzyliśmy.

Zdarzało się panu myśleć o odejściu ze służby?

Spotkała się pani z takim powiedzeniem, że lepiej żyć jeden dzień jak jastrząb niż całe życie jak kurczak?

Nie, ale mi się podoba.

Poza tym co innego donosić na kumpla, a co innego wsadzać do więzienia przestępców. Ale i tak przyznam, że w pracy PPP moralność balansuje na cienkiej linii. Rozmawiam z kimś, znamy się, wydaje się, że i lubimy. A ja na boku zbieram na tę osobę dowody winy. I kłamię o sobie.

Z łatwością?

Kłamstwo z czasem wchodzi w krew.

Mnie pan też okłamał?

Pani nie miałem powodu.

Jurek, ps. "Zwierzak". Policjant operacyjny przez 12 lat, antyterrorysta. Odszedł w 2009 roku. Obecnie na emeryturze.

Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka psów, mądrych ludzi, z którymi rozmawia też w podcaście "Miłość i Swoboda", kawy i sportowych samochodów.

Zobacz wideo Ratują życie bezdomnym pod Dworcem Centralnym. "To akcja patriotyczna"