
"On był tak dobry, że aż trudny. Jak opisać wiarygodnie człowieka, który był chyba doskonały?" - pytał dr Zdzisław Pajor, jeden ze współpracowników prof. Antoniego Kępińskiego. W jaki sposób pani szukała rys na wizerunku legendy - chyba najsłynniejszego polskiego psychiatry?
Przede wszystkim chciałam dotrzeć do czegoś, co można byłoby nazwać prawdą o człowieku. Zadanie nie było łatwe, bo z grona przyjaciół i bliskich współpracowników prof. Kępińskiego, zmarłego w 1972 roku, pozostało niewiele osób. Ich wspomnienia były ważnym źródłem wiedzy, ale korzystałam też m.in. z materiałów zachowanych w archiwum Collegium Medicum UJ, listów do rodziny i przyjaciół, książek profesora. "Poznanie chorego", "Schizofrenia", "Melancholia", "Rytm życia" - to najważniejsze tytuły, dzięki którym dowiedziałam się, jak Kępiński rozumiał chorobę, jak myślał o pacjentach, czym była dla niego norma psychiczna.
Nie szukałam rys. Zależało mi natomiast, by wielkiej legendzie przywrócić ludzkie cechy, zwłaszcza że od lat Kępiński - wybitny i oddany pacjentom lekarz - jest przedstawiany jak świecki święty. Tymczasem była to osoba niepozbawiona wątpliwości i rozczarowań. Nie zawsze rozumiana. Jego propozycje bardziej podmiotowego traktowania pacjentów niektórzy przyjmowali w krakowskiej Klinice Psychiatrycznej z dystansem. Nie mówiąc o tym, że niemal przez całe lata 60. bezskutecznie starał się o wydanie pierwszej książki. Po lekarzu spodziewano się podręcznika do nauki przedmiotu, a nie eseistycznych rozważań, więc odrzucano jego pomysły wydawnicze.
Czyli za twórcę psychiatrii humanistycznej uznano go dopiero po śmierci? Na czym opierają się jej podstawowe założenia?
Tak, dopiero po śmierci zaczęto powszechnie postrzegać Kępińskiego jako lekarza, który - mówiąc metaforycznie - otworzył w psychiatrii nowe drzwi.
Fundamentem zmian było zwrócenie osobom chorym psychicznie podmiotowości, z czym wielu z nas ma problem nawet dzisiaj, nie mówiąc o sytuacji sprzed kilku dekad, kiedy choroba psychiczna była piętnem. Nawet najbliżsi uważali ją za powód do wstydu. W powszechnym mniemaniu chorych psychicznie, niezależnie od ich stanu, należało ubezwłasnowolnić, a nawet odizolować od społeczeństwa. Sale z chorymi były więc zamykane na klucz. Pacjentów przebierano w piżamy, odbierano im prywatne rzeczy, podobnie jak narzędzia, którymi mogli zrobić sobie krzywdę. Posiłki zjadali więc wyłącznie łyżką, a potrzeby fizjologiczne załatwiali w ubikacjach bez drzwi. Prof. Maria Orwid, która współpracę z Kępińskim rozpoczęła w połowie lat 50., opowiadała, że wielu psychiatrów uważało chorych psychicznie za osoby, którym nie można ufać. Jakby choroba definiowała ich jako ludzi, ograniczała ich prawa lub wręcz pozbawiała chore osoby praw.
Myślę, że sytuacje, które pani opisuje, są nadal rzeczywistością wielu dzisiejszych oddziałów, na co wskazują liczne artykuły o stanie polskiej psychiatrii.
Nie przypuszczam, by obecna sytuacja w polskich szpitalach psychiatrycznych mogła przypominać tę sprzed kilku dekad. Choćby dlatego, że pacjenci i ich rodziny są świadomi swoich praw. Społeczne zrozumienie dla osób chorych psychicznie czy z deficytami intelektualnymi też jest coraz większe. Nikt tych ludzi nie chowa po domach, nie zamyka w specjalistycznych zakładach, nie wyśmiewa - taka jest dzisiaj reguła, nawet jeśli zdarzają się od niej wyjątki. Otwarcie na "psychiczną inność" uważam za zasługę Kępińskiego, który za sprawą swoich książek przekonał wielu ich czytelników, że choroba psychiczna to cierpienie. Dotknięci nią ludzie mają prawo oczekiwać od zdrowych empatii i równego traktowania.
Jakich pacjentów leczył Kępiński? Czy były choroby, które szczególnie go intrygowały?
To celne pytanie pozwoli mi powiedzieć najważniejszą rzecz o krakowskim psychiatrze: Kępińskiego interesował człowiek, a nie tylko choroba. Przekonanie, że mógłby dzielić choroby na mniej lub bardziej interesujące, jest najgłębiej, jak to chyba możliwe, sprzeczne z jego myśleniem o człowieku. Nawet jeśli schizofrenię nazywał "królewską chorobą", bo często dotykała osoby wybitnie uzdolnione i wrażliwe, jako lekarz i naukowiec wszystkich traktował z podobną uwagą: osoby borykające się z depresją, leczące się z alkoholizmu, w kolejnym nawrocie choroby psychicznej.
Jak Kępiński rozumiał chorobę psychiczną?
Jako stan, z którego można wyjść i nigdy do niego nie wrócić. Dlatego uważał, że chorzy psychicznie mają nie tylko prawo do leczenia, ale także do nauki i pracy - do takiego życia jak inne osoby, a nie na marginesie społeczeństwa. Nawiązywanie relacji z ludźmi, więc ucieczka od samotności, jest - jak chciał Kępiński - komplementarne dla leczenia farmakologicznego i psychoterapeutycznego.
Dzisiaj jest to dla większości z nas oczywiste. Kilka dekad temu strach przed chorobą psychiczną podpowiadał dyrektorom szkół, że ucznia z pieczątką od psychiatry najlepiej usunąć ze szkoły, a dorosłego - z pracy. Bo na pewno stanowią dla innych zagrożenie. Kępiński postarał się więc w Klinice o etat dla pracownika socjalnego, który miał się zajmować sprawami pacjentów. Przez lata była nim Teresa Reguła - człowiek instytucja, która osobistym staraniem i umiejętnością prowadzenia negocjacji potrafiła przekonać uprzedzonych, że nie mają się czego bać ze strony osób leczonych psychiatrycznie.
Jak wyglądały takie pertraktacje?
Czasami wystarczała prośba, by nie zwalniać chorującego pracownika, ale zgodzić się na przedłużenie zwolnienia lekarskiego o kolejne trzy miesiące. A potem o kolejny kwartał. Żeby ocalić etat pacjenta, Teresa Reguła odwiedzała biura kadr, gabinety działaczy związkowych i dyrektorów. W mojej książce przypominam interwencję, podczas której dyrektor w odpowiedzi na prośbę o niezwalnianie pracownika przedstawił plan robót. Domyślam się, że plany były napięte, a demonstracja miała pokazać, że w związku z tym w jego zakładzie nie ma miejsca na "słabsze ogniwa". Pani Reguła popatrzyła wówczas w oczy dyrektora, mówiąc powoli: "Schizofrenia to jest taka dziwna choroba: pracuje człowiek za biurkiem i nagle go to łapie...". Sugestia okazała się skuteczna - pracownika nie zwolniono.
Kępiński sprzeciwiał się też niemal powszechnemu zwyczajowi korzystania przez pacjentów z możliwości przejścia na rentę inwalidzką. Uważał, że to rozwiązanie obciążone ryzykiem nawrotu choroby z powodu wymuszonej izolacji od ludzi i braku obowiązków.
Stąd pojawił się rewolucyjny pomysł stworzenia Klubu Pacjentów.
Kępiński zaproponował stworzenie grupy wsparcia z osób, które opuściły szpital i mogły samodzielnie żyć. Teresa Reguła uruchomiła Klub w 1970 roku w suterenie Kliniki. Docent powtarzał jej, że ma dążyć do powstania między byłymi pacjentami - dzięki spotkaniom - więzi. Bo to ona pomaga ludziom, nie tylko chorym psychicznie, przetrwać trudne doświadczenia.
"Zawilec", jak Klub nazwali jego członkowie, istnieje do dzisiaj, mimo zmian lokalizacji i osób prowadzących spotkania, co pokazuje, jak była to trafiona inicjatywa. Idealnie odpowiadała potrzebom tych pacjentów, którzy nie mieli rodziny i przyjaciół, ale nie tylko im. Pewien pacjent zwierzył się, że tylko w Klubie nie musi kontrolować tego, co mówi i jak się zachowuje. Bo kiedy w pracy wymknęło mu się, że boli go głowa, wszyscy od razu zaczęli mu się bacznie przyglądać... W Klubie można było znaleźć powierników, przyjaciół. Albo przyjść po to tylko, żeby porozmawiać i wypić herbatę.
Prof. Kępiński zdefiniował też na nowo relację pacjent - lekarz.
Pacjent był dla niego przewodnikiem wprowadzającym lekarza w świat choroby. Traktował go jak partnera, z którym wspólnie trzeba szukać drogi powrotu do zdrowia. Co nie zmienia faktu, że wiedzą i doświadczeniem terapeutycznym dysponował Kępiński, a było ono niebagatelne, biorąc pod uwagę, jak dużą liczbą pacjentów się zajmował. Relacje Kępińskiego z chorymi zawsze były profesjonalne. Pozbawione zarówno spoufalania się, jak i czułostkowości. Na podstawie opowieści pacjentów mogę powiedzieć, że Docent - jak przez wiele lat zwracano się do Kępińskiego - skupiał się na tym, żeby oni w siebie uwierzyli: że potrafią żyć, mimo traumatycznych doświadczeń, że umieją pokonać lęk, a urojenia oddzielić od rzeczywistości.
Kępiński leczył nie tylko słowem, jak się powszechnie przyjęło uważać. Potrafił znakomicie ustawić leczenie farmakologiczne, o czym opowiedziała mi m.in. Halina Bortnowska, publicystka, której mama była pacjentką Kępińskiego.
Właśnie, kojarzymy prof. Kępińskiego jako psychiatrę skupionego na indywidualnej pracy z pacjentem. Ale on interesował się też tradycyjnymi metodami, dziś uznanymi za kontrowersyjne. Jego praca doktorska dotyczyła terapii elektrowstrząsami. Jak godził te sprzeczne postawy?
Elektrowstrząsy były skuteczne, co miało znaczenie w czasach, kiedy właściwie nie istniało leczenie farmakologiczne. Kępiński pod koniec lat 40., kiedy prowadził badania nad grupą pacjentów poddawanych elektrowstrząsom, także eksperymentował z LSD. Nim w 1952 roku we Francji wprowadzono pierwszy lek przeciwpsychotyczny - Largactil - psychiatrzy testowali rozmaite metody farmakologicznego leczenia psychoz, i Docent nie był jedynym naukowcem, którego zastanawiała możliwość wykorzystania kwasu lizergowego. Zwracam uwagę na tę zbieżność, bo ona pokazuje szerokość zainteresowań krakowskiego psychiatry. Obala też wspomniany już mit o Kępińskim jako lekarzu, który miał leczyć tylko słowem. Rozmowa - czy może bardziej słuchanie - była na pewno niezbędnym elementem terapii. Istotnym, ale nie jedynym.
W pierwszej połowie książki rekonstruuje pani życie Antoniego Kępińskiego, nim został psychiatrą. Nie było ono łatwe, zwłaszcza podczas wojny, bo profesor kilka lat spędził w obozie koncentracyjnym we frankistowskiej Hiszpanii.
Niespełna 21-letni Kępiński pożegnał się z rodzicami 4 września 1939 roku, by wziąć udział w wojnie obronnej. Rozstanie, które miało trwać najwyżej kilka tygodni, skończyło się po ośmiu latach. Trafił do obozu dla internowanych żołnierzy na Węgrzech, stamtąd przedostał się do Francji (spore odcinki drogi pokonując piechotą), gdzie późną wiosną 1940 roku brał udział w kolejnej kampanii wojennej. Trzy miesiące później przeszedł z przyjaciółmi Pireneje, licząc na szczęśliwe dotarcie przez Hiszpanię i Gibraltar do Wielkiej Brytanii, gdzie chciał wstąpić do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Wyprawa zakończyła się osadzeniem w obozie koncentracyjnym Miranda de Ebro. Kępiński opuścił obóz dopiero w marcu 1943 roku.
Co z nim działo się w tamtym czasie?
Reżim w Miranda de Ebro był łagodniejszy niż w hitlerowskich obozach koncentracyjnych. Ale i w Hiszpanii więźniowie głodowali, byli bici i upokarzani. Kępiński, który przez ponad dwa lata życia w Mirandzie napisał do rodziców i siostry Łucji kilkaset wielostronicowych listów, starał się nie wspominać o drastycznych wydarzeniach. Rodzina czytała więc np. o gwiazdozbiorach obserwowanych nocą w drodze do wychodka albo o studiowaniu książek medycznych, które przychodziły w paczkach PCK. Nie udało mu się jednak ukryć poczucia opuszczenia i beznadziejności sytuacji. Przez długie miesiące wydawało się bowiem, że nikt nie pamięta o polskich żołnierzach bezprawnie osadzonych w obozie.
Miał potem zostać pilotem Royal Air Force. Nie udało się. Dlaczego?
Po jednym z pierwszych lotów ćwiczebnych Kępiński usłyszał o sobie: "antytalent". Jak opowiadał kuzynce, podczas lotu jego stopa utknęła między sterami, blokując manewr podnoszenia samolotu, i niewiele brakowało, a rozbiłby się razem z oficerem prowadzącym kurs. Podczas szkoleń naziemnych nie było lepiej - zdarzyło mu się mylić lokalizację nieba i ziemi. Kępińskiego odkomenderowano więc na Polski Wydział Lekarski w Edynburgu, gdzie w grudniu 1946 roku ukończył studia medyczne rozpoczęte przed wojną w Krakowie.
Do Polski wrócił pół roku później. Ojciec już nie żył, zmarł w 1944 roku na chorobę sercową - niektórzy mówili, że z tęsknoty za synem. Mama przetrwała heroicznie niełatwe lata wojennej i powojennej biedy. Siostra wraz z drugim mężem - poszukiwanym przez UB oficerem AK - próbowała pod zmienionym nazwiskiem rozpocząć nowe życie na Ziemiach Zachodnich. W części rodzinnego mieszkania przy ulicy Warszawskiej w Krakowie domeldowano lokatorów z kwaterunku. Z przedwojennego życia Kępińskiego - zamożnego, bezpiecznego, spędzanego w kochającej się rodzinie, w której ceniono wykształcenie, pracę, zaangażowanie na rzecz innych - zostało niewiele. A właściwie jedno: uczucie przywiązania do najbliższych i dalszych krewnych oraz przyjaciół. Kępiński, którego wojenne doświadczenia pozbawiły wielu złudzeń, wiedział, że to jest solidny fundament pod budowę nowego życia.
Ważną częścią tego fundamentu była jego żona, Jadwiga.
Pobrali się na początku 1948 roku, czyli pół roku po powrocie Kępińskiego do Polski. Pani Jadwiga studiowała historię sztuki, ale nie pracowała zawodowo. Organizowała za to ich życie domowe - podobno bez słowa wyrzutu wobec męża, który niemal cały czas spędzał w Klinice albo na uczelni. Miała grono przyjaciół, z którymi urządzała pojedynki brydżowe, ale nie ignorowała tego, czym zajmował się mąż. Jedna z psycholożek współpracujących z Kępińskim zapamiętała, że szyła majtki dla dzieci z zaburzeniami, które musiały zostać w szpitalu, a często się moczyły. Kupowała dla nich zabawki. Zdarzało się, że pacjenci jej męża, którzy nie mieli co ze sobą zrobić, przychodzili do mieszkania przy Warszawskiej, gdzie pani Jadwiga częstowała ich obiadem, potrzebujących wspierała drobnymi sumami.
Listy miłosne Kępińscy pisali do siebie jeszcze w ostatnich miesiącach życia Docenta, kiedy pani Jadwiga musiała poddać się zabiegowi ginekologicznemu. Leżeli w dwóch różnych szpitalach, pomiędzy którymi kursował brat pani Jadwigi, przynosząc liściki od szwagra do siostry. Chyba w każdym znalazłam zasuszone płatki kwiatów, najczęściej frezji.
Kępiński od końca lat 50. prowadził badania nad byłymi więźniami obozów koncentracyjnych. Jak do tego doszło?
Przyjaciel prof. Kępińskiego, Stanisław Kłodziński, specjalista chorób gruźliczych i były więzień obozu w Auschwitz, opiekował się byłymi więźniami jako lekarz. To on podsunął Kępińskiemu pomysł przebadania tych ludzi pod kątem zdrowia psychicznego. Z prowadzonych przez kilka lat badań wynikało, że przeżycie obozu może, choć nie musi doprowadzić do pojawienia się zespołu objawów, które pod koniec lat 60. nazwano KZ syndromem. Bywały różne: koszmary senne, stany depresyjne, natręctwa, niemożność ułożenia sobie życia. Nie wszystkie pojawiały się zawsze lub równocześnie.
Kępiński, opierając się na tym, co mówili więźniowie, uważał, że szansę na przeżycie obozu dawała więź. Zdarzało się, że sami więźniowie tego nie rozumieli i podczas dyskusji stwierdzali: "nie więź, tylko margaryna". Kępiński patrzył głębiej i szerzej, więc zdawał sobie sprawę, że bez wsparcia innych ludzi dodatkowe kromki chleba czy gramy margaryny nie dałyby siły do przeżycia piekła.
Te pionierskie badania, publikowane na łamach rocznika "Przegląd Lekarski. Oświęcim", nie zyskały takiego rozgłosu, na jaki zasługiwały. Były tłumaczone, ale może trzeba było energiczniej je promować, na co sam Kępiński na pewno nie miał czasu. Do momentu, kiedy szpiczak mnogi - choroba nowotworowa szpiku kostnego - tego nie zmienił, niemal cały swój czas przeznaczał dla pacjentów.
Dopiero z pani książki dowiedziałam się, że wiele prac prof. Kępińskiego powstało, kiedy był już chory. Ich tworzenie było wręcz aktem heroicznym, bo autor właściwie nie mógł pisać i potwornie cierpiał.
Profesor jak najdłużej starał się żyć tak, jakby nic złego się nie działo: przez kilka miesięcy mieszkał w swoim gabinecie szefa Kliniki Psychiatrycznej, zajmując się pacjentami, recenzując prace doktorantów i pisząc kolejne teksty. Późną wiosną 1971 roku, kiedy pojawiły się przerzuty i konieczne stały się dializy, Kępiński zamieszkał z żoną w pokoiku na poddaszu Kliniki Nefrologicznej. Wtedy nie zajmował się już pacjentami, także kierowanie Kliniką nie było możliwe - jego obowiązki wykonywał tymczasowy zastępca. Do końca jednak pilnie śledził, co się dzieje w najbliższym mu zawodowo miejscu - chciał, by na bieżąco opowiadano mu, co słychać u konkretnych pacjentów, kogo przyjęto, jak wyglądają spotkania w klubie "Zawilec".
Nieodłączną towarzyszką ostatnich dwóch lat życia Docenta, obok żony, była maszyna do pisania. Kępiński przez wiele lat pisał artykuły naukowe i to one złożyły się później na książki. Ale w czasie choroby, mimo bólu i osłabienia, pisał niemal cały czas. Wtedy powstał m.in. "Lęk". Przez książki chciał przekazać jak najwięcej ze swojej wiedzy i doświadczenia. Nie mógł przypuszczać, jak wiele one zmienią w postrzeganiu osób chorych psychicznie i każdej inności odbiegającej od przyjętej w danym czasie normy.
Przed śmiercią zobaczył zaledwie jedną swoją książkę - "Psychopatologię nerwic". Kolejna - "Rytm życia" - ukazała się w dniu, kiedy umierał w wieku niespełna 54 lat.
Anna Mateja. Ur. 1973. Dziennikarka, wydała m.in.: "Co zdążysz zrobić, to zostanie. Portret Jerzego Turowicza" (2012), "Serce pasowało. Opowieść o polskiej transplantologii" (2016), "Recepta na adrenalinę. Napoleon Cybulski i krakowska szkoła fizjologów" (2019). Opracowała trzytomową edycję "Pism wybranych" Jerzego Turowicza (2013). W latach 1996-2008 pracowała w "Tygodniku Powszechnym". Laureatka nagrody dziennikarskiej Grand Press 2007, w kategorii wywiad, za rozmowę z Młodą Lekarką, Ewą Szumańską.
Magda Roszkowska. Dziennikarka i reporterka.