Rozmowa
Śmiertelny wypadek z udziałem elektrycznej hulajnogi we Wrocławiu (fot. Krzysztof Ćwik / Agencja Wyborcza.pl)
Śmiertelny wypadek z udziałem elektrycznej hulajnogi we Wrocławiu (fot. Krzysztof Ćwik / Agencja Wyborcza.pl)

Na warszawskim Bemowie bmw uderzone przez saaba wjechało na chodnik i potrąciło 49-letnią kobietę. Po tym, jak zmarła w szpitalu, jej mama wyskoczyła z okna i zginęła. Skutki wypadków drogowych są o wiele tragiczniejsze, niż może się wydawać.

Moim zdaniem do wyobraźni mocno przemawiają twarde dane. W ciągu 10 lat tracimy w wypadkach około 30 tysięcy osób, czyli tyle, ile liczy mniej więcej miasto takie jak Iława.

Według oficjalnych statystyk w 2018 roku na polskich drogach zginęło ponad 2,8 tysiąca osób. A to znaczy, że kilkadziesiąt tysięcy osób zostało dotkniętych skutkami tych zdarzeń. Każda z ofiar miała bowiem bliskich, którzy musieli zmagać się z potworną traumą. I czasem - jak mama 49-letniej kobiety, o której pani wspomniała - niestety sobie z nią nie poradzili. Traumę przeżywa pewnie też kierowca bmw, który nieumyślnie spowodował śmierć przypadkowej osoby. Oczywiście nie wiemy, co wykaże śledztwo, ale z dotychczasowych doniesień wynika, że to nie on odpowiada za tę tragedię.

Zapominamy też często, że sprawca wypadku również jest jego ofiarą. Spotykam na salach sądowych takie osoby. Dla nich życie się skończyło, są wrakami ludzi. Cierpią też członkowie ich rodzin. Jeśli bliski powoduje wypadek, na przykład pod wpływem alkoholu, i ginie człowiek, automatycznie spada na nich odium "rodziny mordercy". To sytuacja niebywale trudna pod względem psychicznym. Ale są i inne aspekty - skazany spędza lata w więzieniu, najbliżsi są wówczas pozbawieni jego wsparcia, choćby ekonomicznego. Wypadek postrzegamy jako zdarzenie, ale ono jest dla tych, których pośrednio dotknął, dopiero początkiem.

Inny niedawny przykład, też z Bemowa - w wybuchu butli z gazem zginął kierowca, który je przewoził, i przechodzień. Trzy osoby zostały ranne.

To dobry przykład. Do statystyk ofiar śmiertelnych, które przytoczyłem, trzeba dodać rannych - w zeszłym roku w wypadkach odniosło obrażenia prawie 38 tysięcy osób. A obrażenia te bywają różne. Raz konsekwencją jest zwolnienie lekarskie, po którym wraca się do pracy i normalnego życia, choć takie przeżycie może mieć oczywiście różne konsekwencje psychiczne - to sprawa indywidualna. A innym razem obrażenia są tak poważne, że potrzeba bardzo długiej rehabilitacji. Albo na powrót do pełnej sprawności nie ma co liczyć. Co to oznacza? Że zdrowy, pracujący człowiek jest zdany na pomoc bliskich i państwa.

Wypadek na ulicy Górczewskiej w Warszawie (fot. Dariusz Borowicz / Agencja Gazeta)

Czytamy czy słyszymy o wypadku, współczujemy tym, którzy w nim ucierpieli, ale nie myślimy o tych tysiącach ludzi, którzy pośrednio także stają się ofiarami.

Nie można także nie wspomnieć o pracownikach służb, które do wypadków przyjeżdżają.

Strażacy, ratownicy, policjanci. Ci ludzie zastają na miejscu makabryczny widok, z którym potem muszą się zmagać. Oni też są dotknięci stresem powypadkowym, który może się objawiać problemami ze snem, uczuciem przygnębienia, zaburzeniami koncentracji i stałym poirytowaniem. Rozmawiałem kiedyś z Wojtkiem Pasiecznym, policjantem ze stołecznej drogówki, który przez lata zawiadamiał rodziny o śmierci bliskich. Była to dla niego potworna trauma, bardzo każdą taką wizytę przeżywał.

Pan również ma kontakt z bliskimi ofiar wypadków.

Wielokrotnie rozmawiałem z rodzinami, które w wypadku drogowym straciły dziecko. Wiele z tych związków się rozpada, małżonkowie nawzajem obciążają się winą. Rodzeństwo czuje się odrzucone, co z kolei stanowi zagrożenie - odrzucone dzieci mogą uciekać chociażby w używki czy w inny, niekoniecznie dobry dla nich sposób próbować sobie radzić z bardzo trudną sytuacją. Tłumaczę rodzicom, żeby nie koncentrowali się na stracie, tylko zajęli się pozostałymi dziećmi. A codzienne pobyty na cmentarzu na pewno tego nie ułatwiają.

Spotykam się też z ludźmi, których bliscy znaleźli się po wypadku w stanie wegetatywnym. Długo potem nie mogę dojść do siebie. Ich życie zostaje całkowicie zdezorganizowane. Nieustannie czuwają przy bliskim, pozbywają się części majątku, by móc zapewnić mu rehabilitację. Bo w naszym systemie koszty ponoszone przez rodzinę ofiary wypadku drogowego nie są w pełni pokrywane przez ubezpieczyciela sprawcy.

Rodziny ofiar oczekują latami na zakończenie postępowań karnych i dosłownie walczą o odszkodowania, bo ubezpieczyciele, by zapłacić jak najmniej, de facto stają po stronie sprawcy. I często z premedytacją przedłużają postępowania, starając się zrzucić winę na poszkodowanego. Jeśli jest nim pieszy, często używa się argumentu, że "wtargnął na jezdnię". Ja sam miałem wypadek w 1983 roku. Byłem jego ofiarą, nie sprawcą, i w konsekwencji stałem się osobą niezdolną do pracy. Przez 19 lat procesowałem się o ustalenie zadowalającej mnie renty. 

Warszawa. Służby ratunkowe podczas usuwania skutków zderzenia samochodu osobowego z tramwajem (fot. Dariusz Borowicz / Agencja Gazeta)

Pamiętajmy też, że rodzina, która na przykład traci w wypadku osobę utrzymującego ją ojca czy dobrze zarabiającej matki, musi nie tylko zmagać się z problemami finansowymi - bo renty, jak wiadomo, są niewystarczające - ale i emocjonalnymi.

Jak można w takiej sytuacji pomóc?

Obowiązkiem państwa powinno być zorganizowanie pomocy psychologicznej dla wszystkich osób dotkniętych skutkami wypadku drogowego. Przy wsparciu specjalistów łatwiej byłoby im przejść traumę. Ale państwo o takich ludziach całkowicie zapomina.

Ktoś powie - trudno, są ważniejsze wydatki.

Pomijając koszty społeczne, wypadki drogowe niosą za sobą ogromne koszty ekonomiczne. Niemcy szacują je na ponad 30 miliardów euro rocznie. Biorąc pod uwagę nasze PKB i siłę nabywczą złotówki, oceniałbym, że koszty zdarzeń drogowych w Polsce to ponad 70 miliardów złotych rocznie. Mówiąc wprost - ponosimy je wszyscy. Przecież to koszty leczenia, czasem długotrwałej rehabilitacji i wypłacanej renty, nieobecność w pracy.

Dr Agata Jaździk-Osmólska z Uniwersytetu Przyrodniczo-Humanistycznego w Siedlcach wyliczała w Magazynie EKG w TOK FM , że koszt ofiary ciężko rannej, jaki ponosi państwo, to ok. 2,3 mln zł, a ofiary śmiertelnej - 2,05 mln zł.

Znam te wyliczenia, ale nie do końca się z nimi zgadzam. Moim zdaniem na te kwoty składają się nie tylko koszty akcji ratowniczej, pobytu w szpitalu i odszkodowań, ale i utracone PKB. Z płatnika ZUS taka osoba, a często także jej rodzina, staje się beneficjentem. 

Uważam, że jeśli chodzi o osoby ciężko ranne, te sumy są zawyżone, a niedoszacowane są koszty śmiertelnych ofiar wypadków. Mam na myśli straty, jakie ponoszą całe rodziny - także te emocjonalne i społeczne, o których już mówiłem.

Przychodnia w Trójmieście (fot. Kamil Jasiński / Agencja Gazeta)

Rolę państwa w pomaganiu poszkodowanym w wypadkach częściowo przejęły kancelarie odszkodowawcze, które zwykle inkasują 30 proc. wywalczonej kwoty. Niektóre kancelarie budują nawet ośrodki rehabilitacyjne i za pieniądze robią to, co powinien gwarantować NFZ. Więc rodziny poszkodowanych wyprzedają majątki, żeby mieć na zabiegi.  

Z czym przychodzą ludzie do pana Stowarzyszenia Pomocy Poszkodowanym w Wypadkach i Kolizjach ALTER EGO?

Pomagam im przede wszystkim w dokładnym wyjaśnieniu przebiegu wypadku, wspieram ich też w procesach karnych i postępowaniach odszkodowawczych. Teraz jest tak: ofiara wypadku trafia na SOR, dostaje pomoc, ale po wyjściu ze szpitala zderza się z rzeczywistością, czyli z faktem, że większość kosztów musi ponieść sama. A odszkodowanie dostaje po latach.

Jakie to są kwoty?

Największe zadośćuczynienie, z jakim się w swojej działalności spotkałem, to milion złotych dla dziecka, które po wypadku znajduje się w stanie wegetatywnym.

Dwa dni temu rozmawiałem z rodzicami mężczyzny, który po wypadku jest w stanie wegetatywnym. Koszty opieki i rehabilitacji szacują na ponad 11 tys. zł miesięcznie. Pytają, skąd mają je brać. Sprawa aktualnie jest w sądzie.

Takie sprawy nie są łatwe. Ale sądy zawsze orzekają większe odszkodowania, niż dobrowolnie oferują ubezpieczyciele. Więc warto walczyć.

Z czego się utrzymuje pana stowarzyszenie?

Jesteśmy odcięci od środków Ministerstwa Sprawiedliwości, bo zgodnie z przepisami powinniśmy się zajmować ofiarami wszystkich przestępstw, żeby móc dostawać wsparcie z resortu. Utrzymujemy się z wolontariatu i zaległych wyroków sądowych - do 2012 roku to sędziowie decydowali, na czyją rzecz pójdą np. nawiązki dla poszkodowanych wypadków. I często pieniądze trafiały do mojego stowarzyszenia.

Teraz w Ministerstwie Sprawiedliwości działa Fundusz Pomocy Pokrzywdzonym oraz Pomocy Postpenitencjarnej. Dziś, jak podawały media , miliony złotych z Funduszu trafiają do fundacji o. Tadeusza Rydzyka oraz organizacji powiązanych z PiS lub Solidarną Polską.

Ministerstwo Sprawiedliwości (fot. Maciek Jaźwiecki / Agencja Gazeta)

Ma pan pomysł na zmiany systemowe?

Mógłby to być państwowy program poprawy bezpieczeństwa drogowego. Zaostrzanie kar za wykroczenia czy jazdę po pijanemu niewiele daje. Stawiałbym na edukację dzieci, którym należy wpajać odpowiednie zachowania. Kiedyś Wojtek Pasieczny nagrał spot "Masz jedno życie" - pokazywał on skutki wypadków drogowych, przedstawiając ludzi, którzy w nich ucierpieli. To bardzo przemawiało do wyobraźni.

Edukować należałoby też rowerzystów, których z roku na rok przybywa. Wielu z nich w ogóle nie zna przepisów, a uważają, że wszystko im wolno. Pamięta pani ten wypadek na moście Poniatowskiego w Warszawie, w którym dziewczyna na rowerze przewróciła się, wpadła pod jadące auto i zginęła? Pytano mnie, co zrobić.

Jak pan uważa?

Postawić policjantów, którzy będą baczniej zwracali uwagę na rowerzystów. Bo ta dziewczyna, według przepisów, nie powinna była jechać po moście Poniatowskiego chodnikiem.

Rowerzyści rozwijają prędkość około 40 km/h i nie zdają sobie sprawy, że jest to ogromna prędkość w zderzeniu z pieszym. Nie wiedzą, kiedy mogą jeździć po chodnikach, a kiedy nie. Nie zdają sobie też sprawy z tego, że nie zawsze mają pierwszeństwo.

Niedawno pojawiło się u nas sporo hulajnóg elektrycznych, które też powodują wypadki. Mogą jeździć po chodnikach 25 km/h, co dla mnie jest przerażające. To pięć razy szybciej niż porusza się pieszy!

Jeśli chodzi o kursy prawa jazdy, to w innych krajach sporo czasu poświęca się rozpoznaniu możliwości powstania zagrożenia. Jeżeli pieszy idzie zdecydowanym krokiem i jest pięć metrów od zebry, po trzech sekundach znajdzie się na jezdni. I dojdzie do kontaktu z samochodem, który znajdował się 25 metrów dalej niż on.

Wypadek w Warszawie (fot. Dariusz Borowicz / Agencja Gazeta)

Co jeszcze?

Po raz kolejny edukować. Moim zdaniem trzeba kłaść większy nacisk na poprawę bezpieczeństwa pieszych. I rowerzystów, których w Polsce ginie na drogach więcej niż średnio w Unii - przeciętna unijna wynosi 3,5 proc., u nas - 5,8 proc. To powinno dać do myślenia.

Komu?

Chociażby urzędnikom w Ministerstwie Infrastruktury, którzy powinni akceptować takie plany budowy dróg, które zakładają ograniczanie wypadków drogowych. Na przykład najbezpieczniejszym typem skrzyżowania jest rondo. Dlatego rond powinno być więcej.

Istotne jest też - co widzę za granicą - podnoszenie przejść dla pieszych. Wystarczy, że przejście znajduje się 30 centymetrów ponad linią jezdni i kierujący już musi zwolnić, żeby nie zniszczyć sobie podwozia. Można też zmniejszyć liczbę pasów ruchu przed przejściem, co też spowoduje, że kierowcy będą zwalniać.

Janusz Popiel. Prezes Stowarzyszenia Pomocy Poszkodowanym w Wypadkach i Kolizjach ALTER EGO. Pomaga ofiarom wypadków drogowych oraz działa na rzecz poprawy bezpieczeństwa na polskich drogach. Mieszka w Warszawie.

Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka psów, mądrych ludzi, z którymi rozmawia też w podcaście " Miłość i Swoboda ", kawy i sportowych samochodów.