Rozmowa
Wiesława Fobke (fot. arch. prywatne)
Wiesława Fobke (fot. arch. prywatne)

Cóż to za pomysł, żeby kobieta kierowała autobusem?

A dlaczego nie?

Często pani słyszała takie komentarze?

Bardzo często.

I co pani odpowiadała?

Kiedyś przeprowadzałam nowy autobus przez Czechy do Austrii. Czterech moich kolegów na granicy przepuszczono niemal od razu, a mnie długo sprawdzano. Czeski pogranicznik był w dodatku bardzo nieuprzejmy i nagle wybuchnął: "Baby to do chochli, a nie do autobusu". Szowinista jakiś.  Popatrzyłam  na niego przeciągle i mówię po polsku: "Wie pan, do chochli to ja mam w domu służbę. A sama zwiedzam Europę".

Bardzo był zły, ale mnie puścił, bo nie miał się do czego przyczepić.

A policjanci?

Ci za granicą drobiazgowo mnie kontrolowali, czy aby na pewno mam uprawnienia. Ale traktowali mnie z uśmiechem i szacunkiem. I byli bardzo przyjaźni, pomocni. Kiedy prosiłam ich o wsparcie, bo jakiś pasażer sobie popił i był agresywny, interweniowali od razu.

W Polsce wielu panów do mnie podchodziło i zagadywało: "A nie boi się pani takim dużym autobusem jeździć? Bo robi to pani świetnie". Komplement przyjmowałam z radością, dziękowałam i mówiłam: "Nie, pojazd to pojazd".

Jak to się w ogóle stało, że zapragnęła pani prowadzić autobus?

Motoryzację zaszczepił mi tata. Jego pasją były motocykle. Od dziecka podglądałam, jak je naprawia. Brat był samochodziarzem. Z dumą nosiłam jego książkę "Vademecum kierowcy mechanika". Dziwne, prawda?

Wiesława Fobke zaczynała od prowadzenia trolejbusów (fot. arch. prywatne)

Skąd! Ja wolałam się bawić wyścigówkami niż lalkami.

A ja, mała Wiesia, w wesołym miasteczku zawsze wybierałam gokarty! Gdy miałam siedem lat, pierwszy raz przejechałam się na motorowerze, tzw. komarku. Do dziś pamiętam, jaka to była dla mnie frajda!

Kiedy chodziłam do ogólniaka, miałam wielu kolegów, którzy pracowali jako kierowcy w komunikacji miejskiej. Ile mieliśmy wspólnych tematów! Inni moi znajomi prowadzili kursy jazdy trolejbusem. Często zaglądałam do nich do pracy. Kiedy zdałam maturę, o trolejbusach wiedziałam już praktycznie wszystko. Ba, nawet potrafiłam nimi jeździć.

Od nich się zaczęło?

Dostałam pracę w Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym w Gdyni. Od razu chciałam pójść na kurs trolejbusowy, ale akurat go nie organizowano, więc dostałam stanowisko dyspozytora. "Nie szkodzi, poczekam sobie cierpliwie, aż będzie kurs trolejbusowy" - pomyślałam.

Długo pani czekała?

Niecały rok. Zaczęłam pracę jako dyspozytor w 1978 roku, a już w 1979 zrobiłam uprawnienia do jeżdżenia trolejbusem. Dzięki temu mogłam pracować jako dyspozytor, a na pół etatu wozić ludzi trolejbusem. Wreszcie!

Jednak kusiło panią, żeby zasiąść za kółkiem autobusu.

I to jak! Cały czas zerkałam z zazdrością na kolegów, którzy prowadzili autobusy. I cierpiałam, że w trolejbusie mam tę sieć [trakcyjną - przyp. red.] nad sobą. Że nie mogę tak jak oni tu zawinąć, tam zawrócić.  To marzenie nie dawało mi spokoju. Pamiętam, jak pojechałam pierwszy raz do Niemiec i zobaczyłam tam kobiety jeżdżące autobusami. Pomyślałam sobie: "Jak to? One mogą, a ja nie? Muszę coś z tym zrobić!".

Wiesława Fobke ( w środku) w ekipą z pracy w 1979 roku (fot. arch prywatne)

I robiła pani.

Trenowałam w bazie. Po prostu brałam kluczyki i jeździłam. Zdarzało się, że któryś kolega zjeżdżał do bazy jednym autobusem, a brał drugi. Nie miał czasu, żeby dobrze zaparkować. Wtedy chętnie ustawiałam autobus na odpowiednim miejscu.

Chciało się pani?

Wykorzystywałam każdą okazję, żeby się autobusem przejechać.  Bardzo cierpiałam, że nie mogę tego robić legalnie, że nie mogę wyjechać na trasę. Jak mnie ciągnęło! To się wręcz stało moją obsesją. Wertowałam przepisy, bo nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak jest.

Dlatego, że jest pani kobietą?

Ogólnie rzecz biorąc tak. W Kodeksie pracy był zapis, że ultradźwięki z silnika wysokoprężnego - a w takie były przed laty wyposażone autobusy - są szkodliwe dla układu rozrodczego kobiety. Nie przyjmowałam tego. Uważałam, że powinnam mieć prawo wyboru.

Też tak uważam.

Poza tym sporo kobiet jeździło już wówczas trolejbusami, co nie stanowiło problemu. Postanowiłam, że zrobię wszystko, aby legalnie móc prowadzić autobus. Przez lata wysyłałam pisma do Ministerstwa Komunikacji, Ministerstwa Administracji, Gospodarki Terenowej i Ochrony Środowiska, Ministerstwa Pracy i Polityki Socjalnej, a nawet do I sekretarza KC. Wszyscy odmawiali, powołując się na Kodeks pracy. Raz jeden przyszła odpowiedź, że nie rozumieją, dlaczego dział szkolenia nie chce mnie przyjąć na kurs. I polecili, żeby mnie przyjęto. Szkopuł  w tym, że pomylili imiona i nie dodali w moim imieniu na końcu "a", więc wyszło "Wiesław".  Kiedy urzędnicy odkryli swoją pomyłkę, napisali jeszcze raz. Odmownie.

Autobus w Gdyni (fot. Bartosz Bańka / Agencja Gazeta)

Pani się jednak nie poddawała?

Odkryłam, że nie ma nic w przepisach ruchu drogowego, co zabraniałoby mi zrobienia prawa jazdy na autobus. "Osoba, która" - czytałam, a nie "kobieta" albo "mężczyzna". I poszłam na kurs na kategorię D.

Po prostu?

Oczywiście egzamin wstrzymano, kiedy okazało się, że chce go zdawać kobieta. Udało mi się jednak wykazać, że w przepisach jasno napisane jest "osoba", a nie "mężczyzna", i do egzaminu mnie dopuszczono. Zdałam perfekcyjnie. I spotkałam przedsiębiorcę prowadzącego małą firmę autobusową, który świadczył usługi komunikacji miejskiej. Bardzo narzekał na swoich kierowców, którzy wołali go do każdej usterki. "Widzi pan jak to jest z facetami. Gdyby zatrudnił pan kobietę, to sama by dolała wody do układu chłodzenia" - powiedziałam. "A gdzie taką znajdę?" - zapytał. "Gdyby zatrudnił pan mnie, to sama zadbałabym o ten autobus" - powiedziałam.

"Nie widzę problemu, od stycznia może pani u mnie pracować" - odparł. I mnie zatrudnił. Po cichutku jeździłam u niego linią 56, w Rumi. Wykorzystywałam w tym celu urlop albo brałam bezpłatny, żeby siedzieć za kółkiem autobusu jak najczęściej. "W niczym pani nie ustępuje facetom" - ocenił po czasie mój nowy szef.

Ucieszyła się pani?

I zmotywowałam. Zaczęłam szukać pracy w firmach. Po kilku próbach trafiłam do przewoźnika, który dał mi szansę. Pamiętam do dziś, że wiozłam dzieci z Jastrzębiej Góry do Rudy Śląskiej. Jednak właściciel firmy doczytał przepisy i powiedział, że więcej mnie nie weźmie. "Szkoda, naprawdę szkoda, ale ja nie chcę ryzykować" - usłyszałam.

Co było dalej?

Krótko później profesor Olgierd Wyszomirski, dyrektor Zarządu Komunikacji Miejskiej w Gdyni, zapytał mojego szefa [w Przedsiębiorstwie Komunikacji Miejskiej w Gdyni, powstało w 1994 r. - przyp. red.], czy na pewno nic się w mojej sprawie nie da zrobić. Szef napisał do Ministerstwa Pracy i okazało się, że trwa nowelizacja Kodeksu pracy. "Mamy prośby sprzed lat w tej sprawie. Była u was kiedyś kobieta, która chciała jeździć autobusem" - przysłali odpowiedź. To byłam ja!

Wiesława Fobke podczas początków swojej pracy (fot. arch. prywatne)

Więc wreszcie dopięła pani swego!

I mogłam zacząć legalnie jeździć autobusem. To była jedna z najwspanialszych wiadomości w moim życiu. Pamiętam tę radość do dziś, to było w 1997 roku. Proszę sobie wyobrazić - ja nie chodziłam do pracy, ja do niej biegłam!

Równocześnie, już też legalnie, dorabiałam sobie u przewoźników międzynarodowych. Pewnego razu pojechałam do Szczecina odebrać wycieczkę z Francji. Miałam ich porozwozić po Pomorzu. Kierowca autokaru, który kończył trasę, złapał się pod boki i popatrzył na mnie podejrzliwie. "A kwalifikacje pani ma?" - zapytał, głośno wzdychając.  "Mam" - odparłam. "A da pani sobie radę z takim autobusem?" - nie ustępował. "Autobus to autobus, dam radę" - odparowałam. "No nie wiem. Chyba w firmie okna pootwierali i z ulicy wołali nowych pracowników" - podsumował.  W końcu jednak, zeźlony, pozwolił mi usiąść za kierownicą. "Zobaczymy, co pani potrafi" - oznajmił.

I co?

Nieskromnie pani powiem, że pokazałam mu, jak się jeździ. Za Koszalinem byliśmy już przyjaciółmi. A potem zaczęłam dostawać trasy zagraniczne. Najczęściej do Niemiec. Kilka miesięcy później przez znajomych zatrudnił mnie niemiecki przewoźnik. Jeździłam dla niego sześć lat, a potem pięć dla kolejnego. Zaliczyłam całą Europę. I tak podróżowałam do 2012 roku.

Coś się stało?

Miałam wypadek, pierwszy w życiu. W Gdyni-Orłowie. Uratowałam życie dziewczynie, która wymusiła na mnie pierwszeństwo. Żeby uniknąć uderzenia w nią, odbiłam w lewo. Było wąsko, wiedziałam, że nie uda mi się ominąć drzewa. Uderzyłam w nie, ale tak wymierzyłam, że z powrotem ściągnęłam autobus na jezdnię. Policjanci nie mogli się nadziwić, jak z połamanymi rękami wróciłam na drogę i nikt z dwunastu pasażerów nie ucierpiał. Musiałam przejść długą, trwającą rok rehabilitację.

Po rehabilitacji skończyła pani z jeżdżeniem po Europie?

Tak. Nigdy nie zapomnę tego potwornego trzasku blach i odgłosu tłuczonych szyb. Pękł nawet zbiornik z paliwem, zalało mnie jakieś 250 litrów ropy. W szpitalu nie mogli pozbyć się tego zapachu.

Po rehabilitacji zdecydowałam, że będę pracować na pełen etat w Przedsiębiorstwie Komunikacji Miejskiej. Bałam się, że moja ręka może nie wytrzymać ciągłej zmiany biegów podczas długiej trasy. Dostałam najnowszego Mana, z automatyczną skrzynią. I fantastycznego zmiennika.

Wiesława Fobke od zawsze marzyła, żeby prowadzić miejski autobus (fot. arch. prywatne)

Jaką linią pani jeździła?

"R", pośpieszną. Zaczynała się w Gdyni-Kacze Buki, a kończyła się w Rumi. Długa. Ale mi się nigdy nie dłużyło, bo ja bardzo lubię wozić ludzi. Ze wszystkich kierowców w naszej firmie miałam chyba najmniej utarczek słownych z pasażerami. A także z innymi użytkownikami ruchu.

Wydaje mi się, że pasażerowie czuli moją pasję i spokój. Żadnych nerwów, nieuzasadnionych ostrych hamowań. Gdy czasem musiałam mocniej nacisnąć hamulec, bo ktoś mi zajechał drogę, pasażerowie rozumieli. "Jak dobrze, że pani uniknęła zderzenia" - komentowali. Wielu znałam z widzenia. Zaglądali do mnie do kabiny, mówili "dzień dobry".

Naprawdę żaden pasażer nigdy nie wyskoczył do pani z pretensjami?

Owszem, zdarzało się. Ale ja od razu wyczuwałam, że to frustracja niezwiązana z moją jazdą, chcieli po prostu na mnie odreagować.

Jak pani sobie radziła z tą agresją?

Najczęściej nie podejmowałam tematu. Nie dawałam się wyprowadzić z równowagi. Mówiłam: "Miła pani, jestem w trakcie jazdy. Proszę do mnie podejść na następnym przystanku, zatrzymam się, zaciągnę ręczny i porozmawiamy". Wtedy pasażerka czy pasażer odchodzili i już nie wracali.

W warszawskich autobusach jest zazwyczaj albo gorąco, albo przeraźliwie zimno. O to nie mieli pretensji pani pasażerowie?

Kierowca ma to samo powietrze co pasażerowie. Gdy czułam, że robi się chłodno, wyłączałam klimatyzację. I otwierałam dach, żeby nie było duszno. Pasażerowie nie wiedzą, że często klimatyzacja nie radzi sobie z dużą ilością ludzi i słońcem, które błyskawicznie nagrzewa szyby i blachę. Kiedy więc pretensje nie ustawały, starałam się im tłumaczyć: "Ludzie, ja mam tak samo gorąco jak wy. Siedzę za szybą, słońce przez osiem godzin wali mi w twarz i muszę to wytrzymać. Podczas otwierania drzwi wpada ciepłe powietrze. Nic na to nie poradzę. Ale postaram się wam umilić podróż na ile będę mogła".

Skutkowało?

Zawsze. Proszę mieć na uwadze fakt, że w autobusie dochodzi do konfrontacji najróżniejszych ludzkich emocji. Kierowca na przykład miał ciężką noc, bo płakało mu dziecko czy teściowa robiła wymówki. Pasażer mógł mieć podobnie. I te dwie strony ze swoimi problemami muszą zgodnie przejechać pewien odcinek drogi. Jak to zrobić? Potrzebne jest wzajemne zrozumienie. Bez tego się nie uda.

Pani Wiesława zwykle spotykała się z sympatią policjantów (Fot. Robert Robaszewski / Agencja Gazeta)

Nawet jak kierowca ostro hamuje przed samym przystankiem i pasażerowie narzekają, że "kartofle wiezie"?

Zdarzają się kierowcy z przypadku. Niezadowoleni ze swojej pracy. Nie ma na to rady. Ja jednak u nas, w Gdyni, spotkałam się głównie z takimi, którzy od dziecka chcieli jeździć. I z nimi jest przyjemnie.

U mnie w autobusie był retarder, czyli zwalniacz. Zaciągałam go, gdy zbliżałam się do zatoki albo czerwonego światła. Dzięki temu autobus zwalniał powolutku, bardzo delikatnie. Hamulec naciskałam dopiero pod sam koniec. Co by mi dało pędzenie autobusem do ostatniej chwili i hamowanie przed samym czerwonym? Dla mnie priorytetem był zawsze komfort psychiczny. Mój i pasażerów.

A zdarzyło się pani pomylić przystanki?

Przystanki nie, ale linie tak. Przez lata jeździłam "R", a raz w zastępstwie trafiła mi się linia 152. Miałam skręcić w Stryjską, a pojechałam prosto. "O Jezu, gdzie pani jedzie" - oburzyli się pasażerowie. Odetchnęłam głęboko i zaczęłam szukać w głowie najlepszego rozwiązania. Zrobiłam kółko i zajechałam na odpowiedni przystanek od drugiej strony. Ludzie zaczęli żartować: " Ale nam pani wycieczkę zrobiła".  Mnie samej chciało się śmiać. Wyszłam do nich i mówię: "Kochani, bardzo przepraszam, ale jeżdżę "R i mi się pomyliło". I po sprawie.

Taka pomyłka może się zdarzyć każdemu kierowcy, to żaden wstyd.

Z agresją innych kierowców się pani spotykała?

Przede wszystkim patrzyli na mnie z niedowierzaniem. Zwłaszcza przed laty, bo teraz pań w komunikacji miejskiej jeździ więcej. Zasada jest jedna - niezależnie, czym kobieta jedzie: osobówką, trolejbusem czy autobusem, w sytuacji spornej z facetem jest z góry na straconej pozycji. Bo mężczyzna często rozwiązuje konflikt siłowo. Nieraz powiedziałam takiemu kierowcy, który nie miał racji, a chciał sobie na mnie popyskować: "Wie pan, w takim momencie żałuję, że urodziłam się kobietą, a nie rosłym i silnym mężczyzną. Bo inaczej byśmy rozmawiali". "To się trzeba nauczyć jeździć" - padało w odpowiedzi. "Więc wszyscy się uczmy" - kwitowałam.

Jechałam ostatnio autobusem linii 159, który prowadziła młodziutka, drobna dziewczyna. Dawno nie podróżowało mi się tak przyjemnie.

Kobiety jeżdżą delikatniej. Te, z którymi zetknęłam się w gdyńskim PKM, były bardzo solidne i sumienne. Przychodzą tam kobiety z prawdziwą pasją i predyspozycjami, spełniają się. Jeżdżą bardzo dobrze.

Autobus roku 2013 w Europie , o którego niedawno wzbogaciła się gdyńska flota (fot. Dominik Sadowski / Agencja Gazeta)

Myśli pani, że wciąż muszą udowadniać, że nie jeżdżą gorzej od panów?

To pokolenie chyba już nie musi. Ja natomiast musiałam. Bez przerwy myślałam o tym, że jestem kobietą, i porównywałam się do mężczyzn jeżdżących autobusami. Potrafiłam przyznać sama przed sobą, że w czymś nawet jestem lepsza, ale nigdy nie mówiłam tego głośno. Wiem, że panowie tego nie lubią.

Bardzo wielu kolegów chciało ze mną jeździć na zmianie. Dopiero co wczoraj zadzwonił znajomy i namawiał mnie, żebym z nim pracowała. 

A jako pasażerka miała pani jakieś trudne sytuacje?

Raz wybuchłam w autobusie w Gdyni. Był piękny, słoneczny dzień, trolejbus zatrzymał się na przystanku. Wsiadła kobieta, a jej partner z wózkiem został na przystanku. Gdy kierowca już ruszał, mężczyzna jednak zdecydował się wejść. Ale nie zdążył. Kobieta zaczęła obrzucać kierowcę obelgami. "Ty ślepy jesteś? Lusterek nie masz, idioto? Dziecko byś mi zabił" - krzyczała.

Nie wytrzymałam i mówię do kobiety: "Idiotą to jest chyba pani mąż. Okulary sobie powoli zdejmował i czekał do ostatniej chwili, żeby wsiąść. Jak pani może tak się odnosić do kierowcy?".

A do kierowcy powiedziałam tak: "Jeśli pan chciałby wytoczyć tej pani sprawę za obrazę, to mogę być świadkiem".

Pani jako kierowca chciała kiedyś pójść do sądu?

Kiedyś kierowca samochodu osobowego zajechał mi drogę i nagle zahamował. Gdy zatrąbiłam, pokazał mi środkowy palec. Wszystko nagrała kamera w autobusie, ale nic z tym nagraniem nie zrobiłam. Dałam spokój. Szkoda mi było zdrowia, szkoda nerwów.

Przyznam, niestety, że za granicą kultura jazdy jest wyższa. Na zachodnich drogach obserwowałam mniej nerwów, a więcej spokoju. W Polsce autobus komunikacji miejskiej jest traktowany jako największa zakała. Gdy wyjeżdża z zatoki, pozostali kierowcy są źli, że muszą przyhamować. Jeżeli trzeba dłużej wykręcać, bo jest wąsko, kierowcy się denerwują, że muszą zwolnić.

W Europie kierowca autobusu jest traktowany z większym szacunkiem i zrozumieniem. Bo wozi ludzi.

Ale i tak wspomina pani swoją pracę w komunikacji miejskiej z ogromnym wzruszeniem.

Od 22 lipca jestem na emeryturze, ale chciałabym wrócić do pracy od przyszłego roku na jedną ósmą etatu, na moją linię. Ciągnie mnie. Czekam jednak na pozwolenie lekarza na pracę, ponieważ przeszłam ostry zawał i przechodzę rehabilitację.

Niedawno byłam w PKM po dokumenty. "Chodź, musisz coś zobaczyć" - powiedział szef. I pokazał mi nowe autobusy. Piękne Many. "O matko" - westchnęłam. Wierzę, że jeden z nich na mnie czeka.

Wiesława Fobke zajmuje się wnuczką i myśli, jak tu wrócić do pracy (fot. arch.prywatne)

Wiesława Fobke. Pochodzi z Gdyni. Ma 60 lat, za kierownicą autobusu spędziła ponad jedną trzecią życia. Ma kategorie prawa jazdy B, D i uprawnienia trolejbusowe. Mieszka w Nowym Dworze Wejherowskim, zajmuje się ogrodem i wnukami.

Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka psów, mądrych ludzi, z którymi rozmawia też w podcaście "Miłość i Swoboda", kawy i sportowych samochodów.