Rozmowa
Ratownicy WOPR w Sopocie (fot. Łukasz Głowala / Agencja Wyborcza.pl)
Ratownicy WOPR w Sopocie (fot. Łukasz Głowala / Agencja Wyborcza.pl)

Ile osób pan uratował?

Nie liczyłem. Choć przez 21 lat pracy na pewno było ich sporo. Brałem chociażby udział w głośnej akcji po tym, jak na sopockie molo wjechał samochód. Było wtedy kilkudziesięcioro poszkodowanych. Pojechaliśmy na miejsce quadem i przejmowaliśmy rannych od ratowników medycznych, by szybko dowozić ich do stojących w pobliżu karetek. Służb było tam wtedy tyle, że pojawił się problem z dojazdem samochodem. Działaliśmy zespołowo, więc ile z tych osób mógłbym przypisać sobie?

Dokładnie pamiętam natomiast ludzi, których przez tych 21 lat nie udało mi się uratować. Było ich sześcioro.

Nie da się tego wymazać z pamięci?

Nie jest tak, że o tym bez przerwy rozmyślam, że tym żyję. Ale przy rozmowie na temat mojej pracy te obrazy do mnie wracają, są gdzieś w głowie. Do dziś pamiętam też swoją pierwszą poważną akcję.

Może pan o niej opowiedzieć?

To było w Sopocie paręnaście lat temu, na wysokości przystani rybackiej, niedaleko kutrów. Para wybrała się na plażę. Dziewczyna czytała książkę, chłopak, 24-latek, poszedł pływać. Nagle zniknął jej z oczu, więc zadzwoniła po pomoc. Znaleźliśmy go w wodzie. Był nieprzytomny. Po półtoragodzinnej reanimacji serducho mu zaskoczyło. Choć lekarz mówił: "Dajcie spokój, on nie rokuje", my nie chcieliśmy odpuścić. Wydawało się, że będzie dobrze, jednak po paru miesiącach chłopak zmarł w szpitalu. Za długo był pod wodą, mózg obumarł... Zadawaliśmy sobie pytanie: Może gdybyśmy go odnaleźli parę minut wcześniej, toby żył? Takie dylematy są zawsze.

Jestem głęboko przekonana, że działaliście tak szybko i tak sprawnie, jak tylko mogliście.

Wie pani, że dla nas podczas akcji czas się zatrzymuje? Ktoś mnie pyta, jak długo jechałem na miejsce zdarzenia, a ja nie wiem. Jestem to w stanie odtworzyć dopiero dzięki nagraniu z kamery go pro. I okazuje się, że mi się dłużyło, bo już chciałem być na miejscu, już chciałem działać, a minęło raptem półtorej minuty! Z kolei potem wydaje mi się, że reanimacja trwała góra dwadzieścia minut, a okazuje się, że aż półtorej czy dwie godziny.

Plaża w Sopocie. Pokazy ratownictwa WOPR (fot. Łukasz Głowala / Agencja Gazeta)

Nie miałam o tym pojęcia! W tym sezonie też pewnie mieliście już sporo akcji ratunkowych?

W tym roku w całej Polsce utonęło już ponad 200 osób. Ostatnio, bodajże cztery dni temu, po osiemnastej prowadziliśmy poszukiwania młodego mężczyzny z Warszawy, który wszedł do wody w okolicy Gdańska-Jelitkowa. Przyjechał nad morze z grupą znajomych z południa Polski. Wszyscy byli po imprezie, jeszcze w dodatku pod wpływem. Choć koledzy prosili go, żeby nie wchodził do morza, on postanowił się wykąpać. Chciał im udowodnić, że da radę, bo świetnie pływa.

Klasyka.

Tak. Do tego były ogromne fale. Mężczyzna odpłynął od brzegu dość daleko, po czym zniknął kolegom z pola widzenia. Ci na tyle zachowali zdrowy rozsądek, że nie próbowali go szukać na własną rękę ani nie czekali, tylko zawiadomili ratowników. Poza nami na miejsce pośpieszyli też strażacy i policjanci w motorówce. Wyglądało to bardzo nieciekawie. Okazało się jednak, że mężczyzna dopłynął równolegle do brzegu. Mimo fal dał radę. Wyszedł z wody i znaleziono go na plaży trzy wejścia dalej, czyli około 300 metrów od miejsca, gdzie zostali jego znajomi. Owszem, widział motorówki, ale nie miał pojęcia, że szukają właśnie jego. Cóż, z mieszanki głupoty, alkoholu i skrajnej nieodpowiedzialności zrobiła się wielka akcja poszukiwawcza.

Jak wielka?

Z sopockiego WOPR-u brało w niej udział pięć osób, z gdańskiego cztery. Dwóch policjantów, dwa zastępy strażaków i dwójka ratowników z Morskiej Służby Poszukiwania i Ratownictwa. Lada moment miał startować helikopter, żeby prowadzić poszukiwania z powietrza. Na szczęście nie wystartował.

Polskie prawo nie przewiduje zwrotu kosztów za taką akcję. Podejrzewam, że skończyło się upomnieniem tego pana przez policję.

A chociaż wam podziękował?

Usłyszałem od tego pana mniej więcej taki tekst: "Czego ode mnie chcecie? Poszedłem sobie popływać i nie muszę się wam z tego tłumaczyć". Po chwili okazał skruchę, ale podziękowania dostaliśmy od jego brata i kolegów.

Czerwona flaga na plaży oznacza bezwzględny zakaz kąpieli (fot. Jan Rusek / Agencja Gazeta)

Ludzie często mają pretensje, gdy im zwracacie uwagę?

Bardzo często. Zdarza się, że ratownik, który pełni dyżur "na piasku", czyli na stanowisku na plaży, widzi, jak ludzie w pobliżu piją alkohol. Na szkoleniach uczulam ich, że mają obowiązek podejść do takiej grupki i poinformować: "Dzisiaj odradzamy wejście do wody". Wtedy ratownik napotyka opór, pretensje: "Przyjechałem tu z drugiego końca Polski, zrobiło się ciepło, nie będę was słuchał".

I dochodzi do niepotrzebnej wymiany zdań, która może prowadzić do rękoczynów.

Żartuje pan?

Niestety nie. Bardzo często plażowicze są w takiej sytuacji agresywni, zdarza się, że ruszają do ratowników z pięściami. Na szczęście prawo nas w takich przypadkach chroni, bo ratownik WOPR na dyżurze jest traktowany jak każdy inny funkcjonariusz publiczny na służbie. Osoba, która zrobi ratownikowi krzywdę, może odpowiadać za tę napaść przed sądem.

Wie pani, niektórym ludziom się wydaje, że jesteśmy złośliwi, że się na siłę czepiamy. A to nasza praca. Czasem ktoś nam zarzuca poczucie wyższości, chęć wprowadzania rygoru za wszelką cenę czy naśladowania policjantów. Wydaje im się, że kierujemy się jakąś fanaberią. Tymczasem czerwoną flagę wywieszamy wtedy, gdy istnieją realne zagrożenia, i oznacza ona bezwzględny zakaz wejścia do wody. Mamy po prostu obowiązek go respektować.

Czy my potrafimy pływać?

Tonie zazwyczaj osoba, która potrafi pływać - albo jej się wydaje, że tak jest. Ktoś, kto pływać nie umie, zwykle nie wchodzi głęboko do wody, bo jest przerażony. Co innego dziecko, które nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Na szczęście obserwuję, że dorośli dobrze pilnują dzieci. Jeśli zdarza się zaginięcie malucha, to najczęściej na piasku. A wtedy akcja przebiega dużo spokojniej.

Poza tym dzieci zwykle nie sprawiają nam problemów. Sprawiają je dorośli, zwłaszcza pod wpływem alkoholu. Gdy niedawno z powodu sinic ogłoszono zakaz kąpieli w Sopocie i Gdańsku, prosiliśmy ludzi, którzy i tak się kąpali, by wychodzili z wody. Dzieci grzecznie wracały na piasek, a dorośli nie chcieli. "Nie będziecie nam mówić, co możemy robić na urlopie, a co nie" - mówili. Musieliśmy im powtarzać wiele razy, do skutku. A przecież my nie jesteśmy po to, żeby uprzykrzać plażowiczom życie. Jesteśmy na plaży dla was. Cóż, mam niestety wrażenie, że ostatnimi laty jesteśmy bardzo ignorowani. 

Najczęściej toną ci, którzy umieją pływać (fot. Łukasz Głowala / Agencja Gazeta)

Kto jeszcze sprawia trudności?

Poza krnąbrnymi i podchmielonymi? Turyści pod wpływem środków odurzających i różnego rodzaju dopalaczy. Są bezwzględnie przekonani, że mają rację, albo nie ma z nimi kontaktu. Dwa lata temu zostaliśmy wezwani na plażę w pobliżu molo, bo młoda kobieta się rozebrała i wskoczyła do wody. Obrała kierunek Szwecja. Nie reagowała na krzyki z brzegu, żeby wracała. Gdy ją dogoniliśmy łódką, oddaliła się już na półtora kilometra. Na nasze komendy, żeby weszła do łódki, też nie reagowała. Miała jakieś zwidy i wykrzykiwała niezrozumiałe hasła. Wyciągnęliśmy ją z wody i przekazaliśmy do czekającej na brzegu karetki. Ratownicy medyczni też mieli z nią ogromny problem, bo nie była w stanie poddać się badaniu. Ocenili, że znajdowała się pod wpływem dopalaczy.

Z kolei całkiem niedawno zostaliśmy zaalarmowani przez plażowiczów, że jakiś młody człowiek stoi bez ruchu i patrzy w niebo. Pojechaliśmy. Przez kilka minut nie kontaktował, po czym nagle się ocknął i wpadł w furię. Musieliśmy prosić o wsparcie służby medyczne. Udało się go obezwładnić tak, że nie zrobił krzywdy ani nam, ani sobie.

Z cudzoziemcami, którzy ostatnio często wybierają Trójmiasto, też nie jest łatwo?

Oni, jeśli pada komenda, żeby wyjść z wody, od razu się do niej stosują. Bez dyskusji. Generalnie są bardziej zdyscyplinowani niż Polacy, choć też zdarzają się wyjątki. Goście z zagranicy również potrafią zabalować i też bywają pod wpływem.

Ale rozmawiamy głównie o turystach, a przecież mieszkańcy także idą czasem popływać, lekceważąc zasady bezpieczeństwa. Pod koniec czerwca zrobiło tak trzech nastolatków. Fale były tego dnia bardzo duże. Jeden z chłopaków niemal od razu wyszedł z wody, ale dwóch zostało. Zniknęli w toni morza. Ojciec jednego z nich zawiadomił nas, że syn poszedł pływać z kuzynem i nie wrócił. Pojechaliśmy na miejsce.

Chłopcy weszli do wody trenować pływanie. Założyli czepki i okulary, ale nie mieli na sobie żadnych pianek, bojek ani pływaków, którymi należy się zabezpieczać. Ktoś, kto pływa z bojką, jest widoczny dla motorówek i żeglarzy. Jeśli coś się wydarzy, jest w stanie się tej bojki złapać. A gdy zejdzie pod wodę, bojka wskazuje nam, gdzie pływak może się znajdować. Wtedy jesteśmy w stanie bardzo szybko taką osobę namierzyć.

Sopot jest jednym z najpopularniejszych kurortów. Ratownicy mają tu sporo pracy (fot. Jan Rusek / Agencja Gazeta)

I co się z tymi chłopcami stało?

Zrobił się delikatny sztorm, chłopcy sobie nie poradzili, wciągnęło ich morze. Znaleźliśmy w wodzie jedno ciało, drugie fala wyrzuciła na brzeg. Mieli 15 i 17 lat. Nie udało się ich uratować.

Ostatnio wiele kłopotów sprawiają wam modne teraz dmuchane flamingi i jednorożce.

Raz dostaliśmy zgłoszenie od pewnej kobiety. Zauważyła w zatoce pływający przedmiot, coś w rodzaju dmuchanego koła, a na nim człowiek. Leży i się nie rusza. Było to około kilometra od brzegu, więc ratownik z Brzeźna, który odebrał telefon, nie był w stanie wypatrzyć przez lornetkę, co to dokładnie jest. Podjęliśmy akcję. I okazało się, że to dmuchaniec leniwiec. Miał głowę, nogi i ręce i rzeczywiście z daleka przypominał człowieka. 

Cała ta historia pokazuje skalę bezmyślności ludzi, którym wiatr zdmuchnął zabawkę z plaży na morze. Nie zgłosili tego jednak żadnym służbom, w konsekwencji musieliśmy wieczorem wyruszyć na poszukiwania. Nie można było przecież wykluczyć, że w pobliżu dmuchańca jest człowiek. Jeżeli więc komuś taka zabawka ucieknie, niech zgłosi to służbom ratowniczym. A w ogóle jeżeli mocno wieje, to lepiej takich dmuchańców nie wyciągać.

Lepiej też nie wyciągać telefonów komórkowych, gdy służby prowadzą akcję...

To prawdziwa zmora. Każdy chce mieć zdjęcie, a jeszcze lepiej film z akcji ratunkowej. Prowadzimy reanimację, a ludzie z komórkami w rękach praktycznie wchodzą nam na głowy, żeby zrobić jak najbardziej dramatyczne ujęcie. Albo selfie z reanimacją w tle. Próbujemy z tym walczyć, rozkładając parawan, który osłania nas od gapiów. Ratowanie czyjegoś życia to nie show.

Później, gdy odreanimowaną osobę transportujemy quadem do karetki, gapie z telefonami w rękach stają nam na drodze, zamiast się odsunąć. Cóż, odpowiednie zachowanie i wyczucie chwili wynosi się z domu.

Opowiada pan przygnębiające historie. Ale pewnie w tej trudnej pracy zdarzają się i radosne momenty?

Niedawno zostaliśmy wezwani, bo chłopiec na plaży mocno skaleczył się w stopę kawałkiem szkła. Był też solidnie przerażony. Okazało się, że jego rodzina wynajęła mieszkanie przy ulicy Bitwy pod Płowcami w Sopocie, niedaleko naszej siedziby. Wymyśliliśmy więc z kolegą, że po opatrzeniu rany zawieziemy chłopca quadem praktycznie pod same drzwi. Żeby jednak miał z tego stresującego zdarzenia jakieś miłe wspomnienie. I tak też zrobiliśmy. On bardzo się cieszył, wdzięczni byli też rodzice.

Miłe bywają też czasem kontakty z plażowiczami. Podchodzą, żeby spytać o temperaturę wody, dziękują nam za informacje i opiekę. Niektórzy zagadują, jak się nam pracuje, proponują wsparcie. Często pomagają nam też właściciele plażowych barów i restauracji. Kiedy jest zimno i pada deszcz, zapraszają nas do środka i częstują gorącą herbatą. A przecież nie muszą tego robić.

Ratownicy WOPR stale doskonalą swoje umiejętności (fot. Łukasz Głowala / Agencja Gazeta)

No właśnie, a co robicie, jak jest brzydko?

Też pełnimy dyżur. Od 9.30 do 17.30. W weekendy, gdy ludzi na plaży jest dużo, przedłużamy dyżur do 18.30. Kiedy pada, prowadzimy szkolenia dla innych ratowników. I cały czas sami się doskonalimy, ćwiczymy w pozorowanych akcjach. Bo ratowanie ludzi to praca zespołowa.

Każdego dnia na koniec pracy siadamy wszyscy w bazie i opowiadamy sobie, co się dziś wydarzyło. Śmiejemy się, a to nas odpręża, możemy odreagować stres.

Czy ratownicy potrafią po pracy odpoczywać na plaży?

Żartuję, że mamy wody i plaży tyle, że w pewnym momencie popadamy w wodowstręt. Jednak wielu ratowników wciąż relaksuje się, pływając. Jednocześnie, chcąc nie chcąc, trenując formę. Ja od plaży staram się uciekać, bo - jak każdy z ratowników - kiedy idę na nią po pracy, to i tak nie zajmuję się rodziną, tylko patrzę na wodę. Obserwuję dzieci, osoby starsze, zastanawiam się, czy nie ma jakiegoś zagrożenia. Nie potrafię beztrosko położyć się na piasku i odpoczywać. Próbowałem siadać tyłem do wody, ale to nie działa.

Dlaczego pan w ogóle wybrał ten zawód?

Gdyby mi ktoś kiedyś powiedział, że zostanę ratownikiem, tobym mu powiedział, żeby się stuknął w głowę. Tymczasem wykonuję ten zawód od 21 lat. W Sopocie spędziłem 13 sezonów. Na pewno zadecydował fakt, że od zawsze lubiłem wodę. Początkowo miał to być sposób na spędzanie wakacji. Byłem nad wodą, a jednocześnie dostawałem jakieś pieniądze. Choć moim celem nie było zarabianie. Gdy zaczynałem, dostawało się po 600-700 złotych miesięcznie. Zresztą i dzisiaj nie jest to dobrze płatny zawód, nie ma kokosów.

Jednak w to wszedłem, bo chęć niesienia ludziom pomocy była silniejsza. Imponowała mi też przynależność do szanowanej grupy zawodowej. Choć z biegiem lat ratownik WOPR-u stracił na statusie. Jako herosów postrzega się dziś GOPR-owców.

Nie powie mi pan chyba, że nie dostaje pan czasem kuszących propozycji od plażowiczek?

No to mnie pani na koniec rozbawiła! Fakt, wielu wciąż widzi w nas podrywaczy, ale to mit. Zresztą ja jestem szczęśliwie żonaty, mam udaną córkę, więc nawet jeśli czasem jakaś propozycja by się zdarzyła, to na mnie nie podziała. A poza tym moja żona też jest ratownikiem, więc czasem pracujemy razem. Tłumy natarczywych kobiet wokół mnie się nie kręcą.

Rafał Sroka. Instruktor pływania, instruktor ratownictwa wodnego i starszy ratownik. W sezonie jest koordynatorem kąpieliska w Sopocie. Mieszka w Skawinie pod Krakowem, gdzie prowadzi firmę elektryczną.

Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka psów, mądrych ludzi, z którymi rozmawia też w podcaście " Miłość i Swoboda ", kawy i sportowych samochodów.

CHCESZ DOSTAWAĆ WIĘCEJ DARMOWYCH REPORTAŻY, POGŁĘBIONYCH WYWIADÓW, CIEKAWYCH SYLWETEK - POLUB NAS NA FACEBOOKU