
Wyszła pani niedawno za mąż. Mogę o to zapytać na początek?
Ależ bardzo proszę! Mąż się w końcu nie tak często zdarza. Jak to powiedziała Meg Ryan w filmie "Kiedy Harry poznał Sally", łatwiej zginąć z rąk terrorystów, niż wyjść za mąż po czterdziestce. Ale ja nie miałam na to parcia. Przypuszczałam, że będę miała takie życie, jakie mam, czyli niezłe, ale bez ukochanego męża.
W ogóle dobrze jest nie czuć przymusu. Do zrobienia czegokolwiek. Na przykład osiągnięcia sukcesu, dokonania czegoś. Jak kiedyś młody człowiek przyszedł do Fischera, tego przedwojennego filozofa, i powiedział, że chce zrobić coś wielkiego, to ten mu zaproponował, żeby umył słonia. Więc lepiej ciśnienia nie mieć. Na nic.
Pani nie ma? Serio?
Jedyną moją prawdziwą zaletą, i to mówię zupełnie bez kpiny, jest to, że nie jestem profesjonalistką. Ja nie muszę być absolutnie idealna. No chciałabym, oczywiście. Jakby mi się coś takiego zdarzyło, przyjmę.
Gdyby wszystko musiało być perfekt, nie mogłabym skończyć książki, powiesić zasłon w oknach czy włożyć ubrania, które jest niedoprasowane z tyłu. Moje książki, owszem, wciąż ulepszam, pracuję nad ich redakcją, drukuję kartki - przykro mi, bo to nieekologiczne - i poprawiam na papierze. Bo nie wierzę komputerom. Natomiast nie czekam z wydaniem kolejnej książki dwa lata. Ponieważ ja się zmieniam, rzeczywistość się zmienia, wszystko się zmienia. A poza tym coś, co się zaczyna, trzeba skończyć.
Po prostu?
Oczywiście potem, po latach, widzę, że można było inaczej. A skoro można inaczej, to trzeba zrobić coś nowego.
Czyli napisać kolejną książkę. Dlatego tyle ich jest.
Nie jest ich tak dużo jak na dwadzieścia dwa lata mojego pisarstwa.
Średnio jedna na rok.
Ale kiedyś minęło mi półtora roku bez książki.
A to się pani poleniła!
Remigiusz Mróz pisze więcej. Barbara Cartland pisała cztery w miesiącu, ale jedna jej książka liczyła około siedemdziesięciu pięciu stron. Ja, kiedy piszę, nie zwracam uwagi na liczbę stron, choć znam pisarzy, którzy tak robią. Mają normę, na przykład pięć dziennie. Wiedzą, że książka musi mieć między sto osiemdziesiąt a dwieście dziesięć stron. Ale co to znaczy? Biblia ma więcej, a moja ulubiona "Oskar i pani Róża" - mniej. Podobnie jak "Mały Książę".
Ale odbiegłyśmy od tematu męża...
Mąż jest cudowny. Małomówny. Wczoraj skończył czytać moją książkę "Zranić marionetkę" i powiedział, że się wzruszył. Ale nie chciał mi zdradzić, w którym miejscu, myślę, że musi to przetrawić. Przemyśleć, kiedy będzie dobry moment, żeby powiedzieć.
Pani chciałaby wiedzieć już?
Jestem ciekawa. Jako pisarka i jako żona. Przecież to, co nas wzrusza, niepokoi albo w ogóle zmienia nam stan emocjonalny, mówi dosyć dużo o człowieku. Więc dla mnie jest to informacja o nim, po pierwsze. A dopiero w drugiej kolejności o książce.
Wiem już zatem, że to facet, który potrafi się wzruszyć.
Nieczęsto.
Ładnie śpiewa, sama słyszałam.
Lubię, jak on śpiewa. Ma ciepły, fajny głos. Jest dojrzałym człowiekiem, by nie powiedzieć starszym. Ma swoje życie, w które mnie też włączył. Jak się przeżywa z kimś albo samotnie sześćdziesiąt i więcej lat swojego życia, to nie wydaje się takie proste i naturalne, że nagle się je zacznie dzielić z jakąś inną osobą. Gdybym to miała sobie wymyślić, to wymyśliłabym olbrzymie trudności. A jak to przeżyłam, to myślę: Tak nam jakoś gładko poszło. Tak naturalnie. Tak bez problemów . Jego nie drażnią moje bluzki porozrzucane po całym domu, jak nie mogę znaleźć żelazka. A ja sobie myślę, że on tak fajnie zmywa naczynia i taki chce być w tym fajny, i zawsze zostawi brudny zlew.
Gotuje?
Przygotowuje znakomite wieprzowe nóżki. Paprze się z tym, obiera cierpliwie, kroi... Robiąc przy tym ogromny bałagan w kuchni. A ja chodzę i po kilka razy usuwam zalegające gdzieś kosteczki, chrząsteczki, obierki z marchewki... On się potem dziwi: Zwykle robię więcej bałaganu . W ogóle nie zauważa, że sprzątałam w międzyczasie.
Idealnie się państwo uzupełniacie. Mąż mawia, że z panią żyje się radośnie.
Tak jakoś mawia, to prawda. Ale ja myślę, że życie ze mną dostarcza mu też więcej stresu. On jest człowiekiem, który musi wiedzieć, jak będzie przebiegał dzień, jakie są plany na tydzień. Miesiąc niekoniecznie, nie przesadzajmy. Natomiast ja nie wiem, co się stanie jutro rano. Będzie deszcz albo nie będzie, ktoś zadzwoni czy nie zadzwoni. Czy będzie mi się chciało pisać, czy nie.
A nie chce się pani czasem?
Nie siadam do komputera codziennie. Robię notatki na wszystkim, co mam pod ręką, na przykład na serwetce. Obserwuję. Pomysł na książkę pojawia mi się później, wtedy siadam i zaczynam spisywać. "Wszechświecie, wymyśliłam, to teraz mi pomóż" - mówię do siebie.
I pomaga?
Pomaga. Słyszę na przykład, że bliski kogoś ze znajomych zginął w wypadku samochodowym. Mój mózg od razu gromadzi wszystkie znane mu informacje o innych podobnych zdarzeniach, o katastrofach lotniczych, o tym, że ktoś miał wsiąść do tego samolotu... Czasem wystarczy wyjść do sąsiadów, podpytać o życie. I już jest pomysł na powieść...
...który można skonsultować z bliskimi. Pani podobno dała mężowi do przeczytania fragment najnowszego kryminału "Zranić marionetkę", zanim jeszcze tekst dostał wydawca.
Przeczytał, a potem wymyślał mi nazwiska kolejnych bohaterów. Bardzo się przydał. Powiedział jeszcze: "Może tu popraw" i poszedł grać. Na pianinie.
Nie tylko śpiewa, ale i gra!
Podobno wcześniej nie śpiewał, więc teraz robi to dla mnie. A ja lubię, jak on śpiewa, więc wszystko jest dobrze. Jesteśmy dojrzałymi ludźmi na emeryturze, robimy to samo, co młodzi, tylko nie musimy się przejmować niechcianą ciążą. Możemy się zająć tym, co nas uszczęśliwia.
Takie to proste?
Nie zawsze. Zdarza się, że psu zabrakło jedzenia, więc trzeba wsiąść w samochód i przy 39-stopniowym upale pojechać do sklepu oddalonego o parę dobrych kilometrów. W zimie mi samochód zamarza, a latem się przegrzewa, bo ja nie mam garażu. Mój dom stoi na wąskiej działce, a nie zniszczę sobie widoku z okna garażem. Ale nie narzekam. Przez wiele lat nie miałam samochodu, bo mnie nie było stać. Więc teraz błogosławię, że go mam. I że mam podwórko, na którym mogę go postawić.
Dobrze się pani żyje w tym Milanówku.
To moje miejsce na Ziemi. Znalazłam je po czterdziestu latach życia i chyba już go nie opuszczę. Mam rybki i psa. A może nawet i kot dojdzie, po wakacjach... Do mnie zwierzęta przychodzą. Bardzo ciężko przeżyłam śmierć moich kotów, więc żałoba trwała długo, ale myślę, że pewnie się jakiś niedługo przyplącze. Psa przywiozłam z Rodos. Miał zostać otruty, więc wzięłam go z Olgą Bołądź do Polski, żeby mu tu dom znaleźć, ale się okazało, że w moim podoba mu się najbardziej.
Ma też pani ogród.
A koszenie trawy przez mojego męża odbywa się z przerwami na sonaty księżycowe. Żeby odpocząć, idzie sobie co jakiś czas pograć. Ja z kolei, jak się do czegoś zabieram, muszę to zrobić do końca, żeby potem, wymęczona, wczołgać się do wanny. Zaczynam na przykład podlewać kwiaty, widzę, że zasłony trzeba by zmienić na lżejsze, bo lato. Wyjmuję więc z szafy materiał na sukienkę, przecinam go na pół, zdejmuję stare zasłony, wieszam nowe. I nagle robi się pierwsza w nocy.
Jednak dostrzegam u pani pewne symptomy perfekcjonizmu.
To remoncica, a w zasadzie jej resztki, która skutecznie przeszła na moją córkę Dorotę. Ale ona ma do tego talent, ja oddawałam się remoncicy bez talentu i bez pieniędzy. Ale - z całym szacunkiem dla innych i dla świata - ja wiem, że życie jest krótkie. I tak mam podarowany 32. rok życia. W czerwcu, właśnie trzydzieści dwa lata temu, lekarze dawali mi najwyżej trzy miesiące. Zdiagnozowali nowotwór. Powiedzieli, żebym się przygotowała. Przemyślała, co z opieką nad dzieckiem, spisała testament.
Dlatego bardzo się liczę z życiem, ale wiem też, że nie polega ono na tym, żeby się komuś podobać czy nie podobać. Nie jestem zależna od cudzych opinii. Zranić mnie mogą tylko bliscy. Choć oczywiście pilnuję, żeby być przyzwoitym człowiekiem, żeby się dobrze czuć sama ze sobą. Ale bywa, że jadę w kożuchu i koszuli nocnej na targ. Być może gdybym pamiętała, że jestem jakoś tam rozpoznawalną pisarką...
...toby pani przynajmniej ten kożuch dopięła...
Rano o tym nie pamiętam. Tak jak o tym, że muszę się umalować, oko zrobić. Wiadomo, jak mnie zapraszają do telewizji, to jestem pomalowana. Ale raz się spóźniłam, wpadłam do studia w ostatniej chwili i nie zdążyli mnie pomalować. Chyba ze czterdzieści SMS-ów dostałam z pytaniami, czy mam przerzuty. Bo bez makijażu w telewizji wyglądała się strasznie.
Właściwie za każdym razem jestem zdziwiona, że ktoś mnie rozpoznaje. Na ogół jest to miłe. Kiedyś moja siostra Marylka szła za mną w galerii handlowej i mówi potem: "Ty sobie normalnie idziesz, a wszyscy się na twój widok trącają". Bez przesady, nie wszyscy. Nie sądzę, żebym była pępkiem świata. Poza tym biorę udział w terapii i dzięki temu mam z tyłu głowy: "Uważaj, żeby ci coś nie odwaliło". Terapia to dla mnie rodzaj lustra, w którym mogę korygować słabości. A i bardziej rozumiem ludzi, wiem, że za każdym człowiekiem stoi jakaś historia.
Kiedyś w Mielcu, na ulicy, stanęła przede mną dziewczyna i krzyczy: "Grochola, Grochola, niech się pani nie rusza, ja muszę po kartkę". To było raczej zabawne, fajne, ludzie się śmiali.
Ale mniejsza z tym. Ja już zawsze będę tą Grocholą, o której być może coraz mniej ludzi będzie pamiętać.
Mówi to pani tak bez żalu?
Są na tym świecie ludzie, którym jesteśmy obojętni, i tacy, którzy nie mają pojęcia o naszym istnieniu. I trzeba mieć tego świadomość. Bo czy ja jestem jakaś specjalna? W taki sam sposób, jak każdy inny człowiek. Pamiętam mężczyznę, który chodził po ulicy Koszykowej w Warszawie jeszcze piętnaście lat temu. Opakowany w kartony i celofany. Chodził tak od 1973 do 2004 roku. Zawsze, moim zdaniem, był stary, choć to przecież niemożliwe. Nie miał butów. Był niezwykłą postacią, elementem Warszawy, której się nie przyjmuje do wiadomości. Niezmiennie przemierzał swoją trasę, był w nim jakiś upór. Ciekawiło mnie, jaka za nim stoi historia, ale nigdy go nie zapytałam.
A kiedyś w Krakowie na dworcu poznałam pana, który czyścił ludziom buty. Okazało się, że mówi biegle pięcioma językami. Dlaczego wchodzi do pociągu i za pięć, siedem złotych oferuje czyszczenie butów? Ludzie są niezwykli. Inspirujący.
A w ogóle to mam w zanadrzu książkę o miłości. Jest gotowa prawie od dwóch lat, muszę ją tylko przekonstruować.
Uaktualnić o własne doświadczenia?
Trochę też.
Inspirację ma pani teraz obok.
Mąż? Nie jest obiektem mojego pisania. I nie będzie. To przecież nie jest tak, że miłość opisujemy wtedy, kiedy ona nam towarzyszy. Emily Dickinson nie wychodziła z pokoju, przyjmowała ludzi przez drzwi, a pisała takie piękne wiersze.
A wracając do męża, to gdy się poznaliśmy, nie chciał mi powiedzieć, jak ma na imię. Bo on uważa, że Stanisław brzmi nieciekawie. Pomyślałam też, że jest nieśmiały.
Spytał, czy może panią pocałować, więc chyba nie aż tak bardzo.
Ale to było po kilku godzinach rozmowy! Trzech albo sześciu, nie pamiętam ilu. Pytanie było tak miłe i tak naturalne, że bardzo mnie rozśmieszyło. Ostatni raz zadano mi je jakieś pięćdziesiąt lat temu. Swoją drogą, ładne czasy. Jak widać, nie całkiem minione.
A jak się oświadczył?
Dokładnie pamiętam ten moment. Stałam przy zlewie i coś robiłam, obok siedziała moja przyjaciółka. Stanisław wpadł do kuchni i powiedział: "Mam dla ciebie pierścionek". Na co ja odparłam szybko: "Tak, tak. Ja się zgadzam". Więc właściwie nie wiem, czy on mnie zapytał, czy ja po prostu się zgodziłam, a priori.
Dlaczego wzięli państwo ślub w tajemnicy?
Bo nasze dzieci nie mogły na nim być. Uznaliśmy, że nie będziemy czekać, aż dopasują swoje terminy - córka Stanisława gra w orkiestrze w Hamburgu, moja, jak wiadomo, kręci kilka programów dla TVN. Pomyśleliśmy więc, że skoro dzieci ma nie być, to co, zrobimy przyjęcie dla przyjaciół? Poczekajmy z tym przyjęciem. I w związku z tym wzięliśmy ślub w ogródku, ksiądz nas pokropił i tyle. Na przyjęcie będę męża jeszcze namawiać, bo długo się zastanawia i pyta: "Po co?" A ja uważam, że najwyższy czas. Gości pewnie będzie około setki.
I też dowiemy się po?
Nie przewidujemy na przyjęciu weselnym dziennikarzy. Chyba że zaprzyjaźnionych. Ale ci zaprzyjaźnieni wiedzieli, że wyszłam za mąż. I nie zdradzili. Bo co to za news? Może tylko taki, że komuś się udało. A ja się zawsze cieszę, gdy dwojgu ludziom się udaje. Wszystko jedno, czy mają lat osiemnaście czy sześćdziesiąt osiem. Po prostu mnie to raduje.
Bardziej niż miliony sprzedanych książek?
Nie zależę od moich czytelników, choć bardzo ich lubię. A i oni nie zależą ode mnie. Lubię pisać i dopóki będę mogła zarabiać w ten sposób na życie, będzie kapitalnie. Jeśli nie - przeżyję. Dopóki mam na rachunki, to jest dobrze, jak nie będę miała, zacznę się martwić. Ale nie zamierzam dzisiaj myśleć o tym, że kiedyś się pogorszy. Wtedy, gdy rzeczywiście nie miałam na rachunki, myślałam, że kiedyś się polepszy. Że gorzej już być nie może. Martwienie się na zapas byłoby kompletnie antygrocholowe. Afirmuję.
Jak pani nie miała na rachunki, to się pani ani nie martwiła, ani bezczynnie nie czekała na cud.
No nie! Imałam się różnych zajęć. Pracowałam jako sprzątaczka, konsultantka w biurze matrymonialnym i pomocnik cukiernika. Robiłam po nocach tabelki, przepisywałam prace magisterskie, odpisywałam na listy czytelników w kolorowym piśmie.
Była też pani salową.
Tak, ale dużo wcześniej, kiedy chciałam zdawać na medycynę. Zresztą to była chyba najważniejsza praca w moim życiu. Wtedy zobaczyłam, że ludzie umierają. I jak umierają. Czterdzieści sześć osób odeszło przy mnie. To bardzo ważne doświadczenie, które mnie jakoś też ukształtowało. Towarzyszenie umierającym sprawiło, że zaczęłam myśleć: Jest coś poza tym, czego doświadczamy tutaj, jest Bóg . Po tej pracy w szpitalu się ochrzciłam.
Ale kiedy mi samej postawiono diagnozę, niewiele mi to doświadczenie pomogło. Wtedy nic nie działa. Jest paraliżujący strach. W każdym razie ja byłam sparaliżowana strachem.
Ale to już przeszłość. Teraz ma pani dobry czas.
Myślę, że mam zdolność do podnoszenia się z upadków. Jak już zaryłam nosem w dole - a przecież mogłam przejść obok, tylko chciałam rzucić okiem, co jest w środku, tylko kroczek zrobić, a tu jak chlupnęło - to myślę: Nie dam się . Umiałam wpaść, to muszę i umieć wyjść. Oczywiście to nie jest tak, że wychodzę natychmiast. Muszę się przewrócić na grzbiet, jak mucha, ubrudzić. Czasami to lata trwa. Człowiek leży w tym bagnie i myśli, że to błoto kąpielowe jest.
Pani na szczęście takie kąpiele ma już za sobą.
Daj Boże! Chociaż znając moją zdolność do pakowania się w kłopoty oraz niemierzalne wręcz zaufanie do ludzi, którzy na to nie zasługują - nie wiem... Ale póki co jestem zadowolona z życia. Rano nakarmiłam rybki, one się tak cieszą, jak widzą mój cień! I psa. Mąż mnie rano przytulił, więc jeszcze mu zostały dwa razy, bo każdy człowiek musi być przytulony trzy razy dziennie i my tego pilnujemy. To absolutne minimum. Jak ktoś nie ma bliskiej osoby, niech chociaż raz w miesiącu pójdzie na masaż, żeby te wszystkie napięcia trochę uspokoić. Nie musi nas przytulać kochanka czy mąż, wystarczy przyjaciel. Nie bójmy się. Przytulę panią na koniec, dobrze? I pójdę sobie, żeby szlifować miłość. Tyle się jeszcze muszę w tej materii nauczyć.
Katarzyna Grochola. Jedna z najpopularniejszych współczesnych pisarek, która zmieniła oblicze literatury obyczajowej w Polsce. Jej książki sprzedały się w nakładzie blisko 5 milionów egzemplarzy. W raporcie Biblioteki Narodowej za lata 2000-2017, wśród najczęściej czytanych polskich autorów znalazła się w pierwszej trójce z Henrykiem Sienkiewiczem i Adamem Mickiewiczem.
Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka psów, mądrych ludzi, z którymi rozmawia też w podcaście "Miłość i Swoboda ", kawy i sportowych samochodów.