Rozmowa
Dzieci z obozu w Auschwitz-Birkenau (fot. Wikimedia Commons)
Dzieci z obozu w Auschwitz-Birkenau (fot. Wikimedia Commons)

"I po co ci te upiory?", pytała rodzina.

Dzieci mnie dręczyły. Kiedy zobaczyłam ich zdjęcie, nie mogłam przestać o nich myśleć. Najpierw poddano je eksperymentom, a potem zamordowano. W Polsce chyba nikt o tej zbrodni nie wie. Pomyślałam, że muszę przywrócić pamięć o nich. Można więc powiedzieć, że książka powstała nie ze względu na wujka, ale na dzieci.

O wujku się w domu mówiło?

Nie bardzo. To był raczej temat tabu. Momentem przełomowym - usłyszałam wtedy o wujku po raz pierwszy - okazał się wydrukowany wiele lat temu artykuł w "Przekroju". Mama twierdzi, że pisano w nim o zbrodni na dzieciach i pojawiło się też nazwisko Trzebinski. W rodzinie zapanowało wtedy wielkie poruszenie. Głównie ze względu na siostrę wujka Alfreda, która mieszkała w Gdańsku. Tato z kuzynostwem martwili się, że artykuł może do niej dotrzeć, a była już bardzo leciwą kobietą.

Oficerowie SS w Neuengamme (fot. domena publiczna / neuengamme-ausstellungen.info)

Ciotka nie wiedziała?

Musiała wiedzieć. Miała też po wojnie kontakt z niemiecką rodziną wujka, dostawała od niej marki. Ona sama była dwuznaczną postacią. W czasie drugiej wojny światowej zmieniła nazwisko na niemieckie, a po wojnie wróciła do polskiego. Dowiedziałam się tego dopiero, pisząc książkę. Także tego, że ojciec ciotki i wujka Alfreda był najpewniej volksdeutschem.

Zobacz wideo

Kiedy zaczęła pani zadawać pytania?

Pytałam jeszcze za życia taty, ale odpowiadał zdawkowo. Unikał tematu. Kiedy chciałam obejrzeć drzewo genealogiczne naszej rodziny, które stworzył pradziadek, mogłam je oglądać tylko w towarzystwie taty. To była ważna rodzinna pamiątka. Ciekawe wydaje mi się natomiast to, że odkąd pamiętam, interesowała mnie literatura obozowa. Czytałam ją już od późnej podstawówki. A potem były kolejne lektury, aż w końcu w bibliotece osiedlowej znalazłam książkę Günthera Schwarberga "Dzieciobójca. Eksperymenty lekarza SS w Neuengamme", w której po raz pierwszy zobaczyłam zdjęcie wujka.

I?

I chciałam je pokazać tacie, ale zrezygnowałam. Właściwie nie wiem dlaczego. Może bałam się obudzenia rodzinnych upiorów?

Dzisiaj już nie ma pani oporów?

Powiedziałabym, że to był proces, że latami, krok po kroku, poznawałam naszą rodzinną historię i w końcu dojrzałam do tego, żeby się nią podzielić z innymi. Mówienie prawdy zawsze jest dobre. Prawda nie może być zła, nawet jeśli jest bardzo bolesna. I lepsze jest głośne jej powiedzenie niż zamiatanie pod dywan.

Zgromadzenie oficerów SS w Neuengamme w 1943 r. (fot. United States Holocaust Memorial Museum, courtesy of KZ-Gedenkstatte Neuengamme)

Słyszałem, że zamiatanie pod dywan to poznańska specjalność.

Myślę, że to jest ludzka specjalność. Odruchowo chcemy ukryć to, co dla nas niewygodne, przykre i wstydliwe.

Wie pan, osoby, które - tak myślę - nadal są przeciwne mojej książce, pamiętają tamte czasy, pamiętają wujka. I dla nich publiczne wyjawianie wstydliwych spraw rodzinnych jest trudne. Ja Alfreda nie znałam, urodziłam się wiele lat po jego śmierci, więc nie było między nami żadnego związku emocjonalnego. W ogóle wydaje mi się, że moje pokolenie jest od takich ograniczeń uwolnione i ma odwagę odkrywania rodzinnych historii i rozliczania się z nimi. Rozliczania się, że tak powiem, z zimną krwią.

Pani rozliczała wujka na zimno?

Do pewnego momentu traktowałam go zupełnie obojętnie, jakbym pisała o kimś spoza rodziny. Osobiste emocje pojawiły się dopiero w archiwum obozu w Neuengamme, kiedy przeglądałam zapiski wujka, które zrobił w hamburskim więzieniu, czekając po wojnie na wykonanie zasądzonego przez Brytyjczyków wyroku śmierci. Wśród tych zapisków były listy do córki i na jednym z nich narysowany przez wujka herb naszej rodziny. Znam ten herb od urodzenia, wisiał w pokoju taty. I wtedy mnie uderzyło, na takim emocjonalnym poziomie, że nie piszę o obcym człowieku, ale o rodzinie.

O wielkopolskiej rodzinie herbu Szeliga, która - wbrew powszechnej opinii o oddzielnym życiu Polaków i Niemców w pruskim zaborze - wcale chętnie się w małżeństwa z Niemcami wdawała.

Byłam tym, muszę przyznać, zaskoczona, bo też myślałam, że polscy poznaniacy i Wielkopolanie tylko z rodakami brali śluby. Tymczasem nie, w rodzinie Trzebińskich małżeństwa polsko-niemieckie nie były rzadkością. Co ciekawe, rodzące się z tych mieszanych małżeństw dzieci były zawsze zgermanizowane. Alfred Trzebiński stracił w nazwisku "ń".

Dokument wydany przez dowódcę macierzystego pułku SS Alfreda Trzebinskiego zaświadczający, że chorował na tyfus (fot. archiwum prywatne Natalii Budzyńskiej)

Atrakcyjność niemieckiej kultury. Ale byli też wśród Trzebińskich endecy.

Endekiem był mój dziadek, który umarł jeszcze przed narodzinami taty. Ale mimo że tato go nie znał, wstydził się swojego ojca za tę endecję. Mamy w rodzinnym albumie zdjęcie ślubne dziadków w towarzystwie panów w uniformach. Kiedy pytałam tatę, kim są ci panowie, słyszałam, że lepiej o tym nie mówić.

W tym czasie Alfred, bratanek dziadka, stawał się niemieckim narodowym socjalistą.

Łączył ich, paradoksalnie, antysemityzm. I jedna, i druga ideologia budowana była na nienawiści do Żydów. Nie można temu zaprzeczyć.

Alfred Trzebinski po szkole medycznej w Breslau wstępuje do SS, potem do NSDAP, następnie do Narodowosocjalistycznego Związku Lekarzy. Zostaje w latach trzydziestych wzorowym nazistą. Dlaczego?

Pisząc książkę, chciałam to zrozumieć, ale nie mam jednoznacznej odpowiedzi. Być może była to po prostu dla młodego, uważającego się za Niemca człowieka bardzo atrakcyjna propozycja. On sam o tym nie wspomina w swoim więziennym pamiętniku, choć, co ciekawe, po wojnie twierdził, że nigdy nie był antysemitą. W trakcie procesu podkreślał też, że ma polskie korzenie. Na nic się to jednak zdało, skazano go na śmierć.

Wujek był z pewnością skomplikowaną psychologicznie postacią. Miałam nawet takie momenty, że przez chwilę zaczynałam go lubić, bo myślałam, że w to wszystko wpycha go sytuacja albo słabość charakteru, ale zaraz potem robił coś, co mnie od niego natychmiast odpychało. Zresztą nawet wspomnienia osób, które go znały z czasów obozowych, są różne. Bardzo mnie zaskoczyły na przykład zeznania więźniów Majdanka, mówiących, że doktor Trzebinski był dla nich dobry.

Na pewno był dobrym lekarzem.

Dobrym i bardzo oddanym. Miał, powiedziałabym, holistyczne podejście do medycyny. Potrafił też w środku nocy, jeszcze przed wojną, leczyć za darmo potrzebujących. Wydaje mi się, że wujek miał potencjał bycia dobrym człowiekiem.

Obóz Naueungamme (fot. United States Holocaust Memorial Museum, courtesy of KZ-Gedenkstatte Neuengamme)

Został jednak zbrodniarzem.

Nie ma żadnych wątpliwości.

Podczas wojny doktor Trzebinski jest lekarzem w Auschwitz-Birkenau, potem na Majdanku i na koniec w obozie w Neuengamme. Jako Lagerarzt uczestniczy z urzędu w gazowaniu Żydów, torturach, eksperymentach medycznych.

Uważał, że musiał, bo takie były rozkazy. Czy się tam odnajdywał? - tego nie wiem. Wiem, że przeszedł w Auschwitz załamanie nerwowe, przestał jeść, chciał stamtąd uciekać. Ale nie uciekł. Trwał do końca na posterunku. Może był tchórzem? Może karierowiczem? Może zatwardziałym nazistą? Może trybem w zbrodniczej maszynerii? Już się tego nie dowiemy. Na pewno przez cały czas trwania wojny, pracując w kolejnych obozach, ciągle awansował.

Pod koniec zostaje głównym lekarzem obozu w Neuengamme niedaleko Hamburga, gdzie czyta Goethego, słucha Mozarta i uczestniczy w eksperymentach na żydowskich dzieciach.

Nigdy nie chciał się do tego przyznać. Mówił, że to się działo wbrew niemu, ale on nie mógł nic zrobić, bo rozkazy.

Dzieci było dwadzieścioro.

Zostały do Neuengamme przywiezione z Auschwitz, gdzie trafiły w 1944 roku. Pochodziły z Polski - Radomia, Kielc, Zduńskiej Woli i kilku europejskich krajów - Francji, Włoch czy Holandii.

Trafiają do Neuengamme za sprawą doktora Kurta Heissmeyera.

Zupełnie przeciętnego lekarza, który zorientował się podczas wojny, że szansą na karierę są medyczne eksperymenty na więźniach. A że miał znakomite rodzinne koneksje na szczycie władzy, dostał od Himmlera zgodę na eksperymenty z prątkami gruźlicy. Choć wszyscy już wtedy wiedzieli, że są to eksperymenty absurdalne. Heissmeyer przeprowadzał swoje okrutne doświadczenia na dorosłych, a potem zażyczył sobie dzieci, więc zamówił je w Auschwitz. Przyjechały do Neuengamme - wyselekcjonowane podobno osobiście przez doktora Mengele - z towarzyszącymi im polskimi pielęgniarkami i lekarką, także więźniarkami. Te pielęgniarki zostały potem powieszone w Neuengamme. Natomiast więźniowie opiekujący się dziećmi w obozie próbowali ulżyć ich cierpieniu. Sabotowali na przykład eksperymenty Heissmeyera, wygotowując prątki gruźlicy z roztworu, który on wszczepiał potem dzieciom.

Książka Natalii Budzyńskiej ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne (mat. prasowe)

Tymczasem zbliża się koniec wojny.

Nie wiedziano, co zrobić z dziećmi z Neuengamme. Rozważano wywiezienie ich do obozu w Bergen-Belsen, ale wujek stwierdził, że przecież ktoś tam zaraz odkryje, że na nich eksperymentowano. W końcu 20 kwietnia 1945 roku przyszedł rozkaz zamordowania dzieci i zatarcia po nich wszelkich śladów.

Całą dwudziestkę morduje Alfred Trzebinski.

Wywozi je do szkolnego budynku, który był podobozem Neuengamme. Schodzą do piwnicy, i tu wersje się różnią. Wujek twierdził podczas procesu sądowego, że chciał ulżyć ich cierpieniom, więc przed powieszeniem dzieci w piwnicy wstrzyknął im odpowiednie dawki morfiny - tyle tylko, by zasnęły. Towarzyszący mu szeregowy żołnierz zeznał, że część dzieci nie żyła przed powieszeniem. Jedno jest pewne: dwadzieścioro żydowskich dzieci zostało zamordowanych. 

Reszta Niemców ucieka w popłochu przed nadciągającymi aliantami, a doktor Trzebinski zajmuje się zabijaniem dzieci w piwnicy. Niepojęte.

Znów twierdził, że nie mógł nic zrobić, bo taki był rozkaz. A poza tym gdyby on ich nie zabił, zrobiłby to ktoś inny. Mało tego, zeznając w powojennym procesie mówił, że niewykonanie rozkazu i ucieczka z obozu byłaby tchórzostwem.

Stuprocentowy nazista.

Do końca.

Transport więźniów do obozu Auschwitz-Birkenau (fot. Wikimedia Commons / domena publiczna)

Nawet w więzieniu pisze do nowo narodzonej córki: "Jesteś z dobrej krwi i jesteś zobowiązana tę krew przekazać dalej. Dlatego właśnie, że twoja krew jest dobra, zostałaś zobowiązana, aby nie dopuścić do siebie ani swoich dzieci złej krwi" i rysuje jej obok swastyki.

O tych zapiskach dowiedziałam się od Günthera Schwarberga, wspomnianego dziennikarza tygodnika "Der Stern", który pisał o wujku, ale myślałam, że on może jest tendencyjny i wybiera tylko te fragmenty, które pasują do tezy o zbrodniarzu. Liczyłam podświadomie, że znajdę jakąś autorefleksję człowieka żałującego swoich czynów i rozliczającego się z błędami życia u progu śmierci. Jednak nie znalazłam nic takiego w tych zapiskach. Pełno tam za to jego megalomanii.

"Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią".

To jego słowa tuż przed egzekucją. Słowa, które wypowiedział przecież umierający na krzyżu Chrystus. Dla mnie, katoliczki, to jak nóż w serce.

Książkę możecie kupić w Publio.pl >>>

Dziękujemy, że przeczytałaś/eś do końca nasz artykuł. Jeżeli Ci się podobał, to wypróbuj nasz nowy newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu.

KLIKNIJ, BY ZAPISAĆ SIĘ NA NEWSLETTER >>>

Natalia Budzyńska. Absolwentka kulturoznawstwa na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, dziennikarka specjalizująca się w tekstach dotyczących kultury, sztuki i religii. Autorka książek "Matka męczennika", opowiadającej o matce Maksymiliana Kolbego, oraz "Brat Albert. Biografia", za którą otrzymała nagrodę Feniks. Mieszka w Poznaniu.

Mike Urbaniak jest dziennikarzem kulturalnym "Wysokich Obcasów", weekendowego magazynu Gazeta.pl i felietonistą magazynu "Vogue".