Rozmowa
Budynek szwedzkiego parlamentu - Riksdagu (fot. Daniel Tubylewicz)
Budynek szwedzkiego parlamentu - Riksdagu (fot. Daniel Tubylewicz)

*Weekend na wakacjach - przypominamy nasze najpopularniejsze teksty*

Opowieść o Sztokholmie - mieście, w którym mieszkasz od 20 lat - rozpoczynasz w sposób dość osobliwy: od naszkicowania historii dzielnicy Klara. Żaden turysta się do niej nie wybierze, ponieważ miejsce to nie istnieje od kilkudziesięciu lat. Dlaczego Klara wydaje ci się kluczowa dla zrozumienia współczesnego Sztokholmu?

Zburzenie starej, pełnej zabytków dzielnicy po to, by na jej miejscu wybudować modernistyczne centrum, uważam za ważny symbol, wręcz metaforę stanu ducha miasta i mieszkających w nim ludzi. W przewodnikach Sztokholm jest zazwyczaj prezentowany jako oaza spokoju, tradycjonalizmu, przestrzennego uporządkowania i dobrej organizacji. Warto do niego przyjechać, bo ma wspaniałe muzea, a jego wyspiarskie położenie zapewnia widoki zapierające dech w piersiach. Tymczasem ja znam to miasto na tyle dobrze, że wiem, iż klucz do jego zrozumienia tkwi w radykalizmie myślenia oraz społecznej otwartości na różnego typu ideologie. Sztokholm tylko pozornie jest harmonijny i niezmienny, to miasto zawsze pulsuje pomysłami na lepszą, bardziej nowoczesną przyszłość. Czasem te pomysły są wspaniałe, a czasem zupełnie nie.

Historyczna dzielnica Klara (fot. Wikimedia Commons)

Pamięć o Klarze, miejscu usytuowanym w samym centrum miasta, wydaje mi się kluczowa. Tę dzielnicę wybudowano w XVI wieku, a szczyt jej świetności przypadł na wiek XVIII. Decyzję o jej wyburzeniu podjęto tuż po II wojnie światowej. Proces wyburzania trwał 30 lat, jeszcze więcej czasu upłynęło, nim nowe centrum było gotowe, o ile w mieście coś  może być kiedyś gotowe, przecież cały czas coś się remontuje i buduje. W czasie wyburzeń z powierzchni ziemi zniknęło 350 budynków, w tym wiele zabytków. Na przykład wybudowany w 1878 roku Hotel Continental czy przepiękna wieża telefoniczna, która przez lata była dla Sztokholmu tak ikoniczna jak wieża Eiffla dla Paryża. To było bardzo radykalne posunięcie. Wyobraź sobie, że dziś ktoś podejmuje decyzję o wyburzeniu połowy krakowskiego Starego Miasta, by w jego miejscu postawić niezbyt urokliwe, za to pełne światła i praktyczne budynki późnego modernizmu. Właśnie to stało się z Klarą.

U nas byłyby masowe protesty.

Właśnie. Polska tym różni się od Szwecji, że współczynnik anarchizmu jest tu znacznie wyższy, co ma swoje złe strony, ale bywa też pozytywne. W debatach mamy pełne spektrum często skrajnie różnych poglądów. Tymczasem w Szwecji priorytetem jest dążenie do konsensusu. Dlatego nawet najbardziej radykalne pomysły można tu przeprowadzić bez większych protestów.

Książka Katarzyny Tubylewicz ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne (fot. Justyna Mazur)

Klara zniknęła za zgodą mieszkańców?

Choć dziś byłaby pewnie hipsterską dzielnicą, w której wszyscy chcieliby mieszkać! Jednak w drugiej połowie lat 40. w Szwecji głęboko wierzono w socjaldemokrację i możliwość budowania lepszego świata. Jednym z narzędzi projektowania egalitarnego społeczeństwa stała się modernistyczna architektura. Marzono o tym, by czyste, funkcjonalne, dobrze oświetlone wnętrza stały się dostępne dla każdego. Tej optymistycznej ideologii ulegli nie tylko urbaniści, na czele z głównym architektem miasta Svenem Markeliusem, ale także elity społeczne. Gdy w Szwecji wzbiera fala ideologiczna, bardzo szybko zyskuje rzesze zwolenników. Żyjący do dziś pisarz Per Wastberg, członek Szwedzkiej Akademii, poparcie dla burzenia Klary wyrażał w entuzjastycznych esejach. Twierdził, że budynki mieszkalne należy likwidować po 75 latach, ponieważ później zamieniają się w slumsy. Dopiero wiele lat po zniknięciu Klary przyznał, że nie miał racji. Czasem mam wrażenie, że w Szwecji dość silne jest przekonanie o tym, że aby budować nową przyszłość, należy wpierw wymazać przeszłość, a przynajmniej nie powinno się w niej za bardzo grzebać. Polakom takie podejście może się kojarzyć z wczesną fazą komunizmu, a nawet jeśli nie z tym, to jest ono nie do pomyślenia, bo Polacy patrzą cały czas w tył. Szwedzi tylko do przodu.

Dzielnica Klara w trakcie przebudowy (fot. Wikimedia Commons)

Myśląc o zniknięciu Klary w perspektywie symbolicznej, można powiedzieć, że w ten sposób politycy i urbaniści chcieli unicestwić świat z wyraźnie określonymi hierarchiami społecznymi, bo w dzielnicy tej na każdym kroku rzucały się w oczy nierówności. Klarę zamieszkiwali zarówno bogaci, jak i biedni. Było w niej dużo mieszkań czynszowych bez łazienek, działali artyści,  ale swoje siedziby miały też redakcje największych gazet. Innymi słowy, mieszały się w niej bardzo różne konteksty. Tymczasem po wojnie próbowano w tym kraju stworzyć świat idealnie równy, Klara do niego nie pasowała. Dziś możemy uczciwie powiedzieć, że projekt stworzenia miasta w pełni egalitarnego przynajmniej w Sztokholmie poniósł porażkę. To jedno z najbardziej posegregowanych miast w Europie. W ogóle w szwedzkim społeczeństwie od lat 90. gwałtownie rosną różnice klasowe i majątkowe, choć one oczywiście zawsze istniały, nawet w najlepszych latach socjaldemokracji. Biedę i problemy społeczne rozparcelowano na przedmieściach.

Być może wraz z Klarą pozbyto się też fantomowego bólu, jaki Szwecja odczuwała, nie sprostawszy historii. Była bowiem neutralna w czasie wojny, ale pamiętajmy, że do 43 roku rząd szwedzki był niezwykle przychylny Hitlerowi i szedł na wiele ustępstw względem III Rzeszy. Niektórzy krytycy pomysłu wyburzania Klary pisali, że podczas gdy wiele europejskich miast zniszczyli naziści, sztokholmczycy sami sobie wyrządzili taką samą krzywdę. Jest w tym coś freudowskiego.

Po starej dzielnicy Klara pozostał już tylko Kościół (fot. Daniel Tubylewicz)

Ciekawe jest to, co mówisz o porażce projektu egalitaryzmu, bo nasze wyobrażenie o Szwecji, a więc także o jej stolicy, jest zgoła inne.

Szwecja jest znacznie bardziej egalitarna niż większość krajów europejskich, bo o nierównościach nieustannie się tu dyskutuje i uważa się je za problem, z którym trzeba walczyć. Poza tym na przykład w szwedzkich miejscach pracy nie ma feudalnych stosunków, jak w niektórych miejscach pracy w Polsce. To jest już bardzo dużo. Przywiązanie do idei równości można też dostrzec choćby w sposobie myślenia o przestrzeni. Nawet w najbardziej zamożnych dzielnicach willowych nie znajdziesz wysokich ogrodzeń domów, które zresztą są zazwyczaj drewniane i wyglądają skromnie. Polski turysta, wędrując przez świat ogołocony z płotów i firanek, za to z piękną i prostą architekturą, może więc pomyśleć: oto znalazłem się w krainie wolnej od wyznaczników społecznej hierarchii i snobizmów. Coś podobnego można poczuć także, widząc ludzi wylegujących się latem na miejskich trawnikach, popijających w spokoju wino na kocyku. W Warszawie w Ogrodzie Saskim nie można pograć na trawie w piłkę, bo zaraz przybiegnie strażnik.

Ale nie dajmy się zwieść pozorom! Szwedzi depczą trawniki, ale czekając na autobus, ustawiają się grzecznie w kolejce do pierwszego wejścia i przestrzegają wielu innych niepisanych kodów. Również stwierdzenie, że drewniane domki i brak płotów oznaczają, że w Sztokholmie nie ma snobizmów ani pogoni za prestiżem, jest grubym nieporozumieniem. Jeśli dom, nawet zdawałoby się skromny, jest położony w dobrej dzielnicy, kosztuje niewyobrażalne pieniądze. Snobizm przejawia się więc nie tyle w wyglądzie domów, ile w ich adresie. W Sztokholmie to, gdzie mieszkasz, zaskakująco dużo mówi o tym, kim jesteś. O tej zależności przekonałam się dość wcześnie, kiedy czytałam weekendowe wydania gazet codziennych. Są w nich publikowane obszerne wywiady z ludźmi kultury, naukowcami czy politykami. Niezmiennie w notce umieszczonej pod tekstem obok informacji o osiągnięciach rozmówcy na płaszczyźnie zawodowej, o rodzinie widnieje wzmianka o miejscu zamieszkania bądź o tym, gdzie dana osoba się wychowała. I nie jest to informacja o tym, że ktoś dorastał czy mieszka w Sztokholmie, ale o tym, z jakiej pochodzi dzielnicy! To naprawdę wiele determinuje. Na przykład: "wychował się w Brommie" brzmi dobrze i trochę konserwatywnie, bo to zamożna dzielnica willowa. Z kolei podany w CV adres  "Tensta" lub "Rinkeby" oznacza, że tego, kto ubiega się o pracę albo na nic lepszego nie stać, albo jest imigrantem spoza Europy, albo ewentualnie ma gdzieś społeczne kody. Ale ludzi tej ostatniej kategorii nie ma w Szwecji tak wielu.

Popularny trawnik przy Nytorget (fot. Daniel Tubylewicz)

Czytając twój przewodnik, nie mogłam uwierzyć, że istnieją strony internetowe poświęcone statusowi społecznemu konkretnych adresów. Czy one powstały na poważnie?

To nie jest oczywiście tak sformułowane, kwestia statusu społecznego jest domyślna. Na przykład na stronie www.hitta.se, wpisując dokładny adres mieszkania czy domu, można dowiedzieć się, ile średnio zarabiają jego mieszkańcy (być może twoi przyszli sąsiedzi, jeśli szukasz mieszkania), na kogo głosują, co robią w czasie wolnym albo jakie marki samochodów kupują. Myślę, że zdarza się, iż ludzie chcący kupić bądź wynająć mieszkanie korzystają z takich serwisów, choć prawdziwy sztokholmczyk wie pewne rzeczy intuicyjnie. Nazwa dzielnicy jest po prostu informacją o tym, jaki obowiązuje w niej styl życia, a nawet jaki ma się akcent. Inaczej mówi się po szwedzku w Rinkeby a inaczej na Lidingö.

Gdzie w takim razie mieszkają sztokholmczycy?

I tu cię zaskoczę. 85 proc. mieszkańców stolicy mieszka na przedmieściach, czyli w tak zwanym Dużym Sztokholmie, bo choć określenie "szwedzkie przedmieścia" nawet w Polsce jest już nieco  negatywnie nacechowane i kojarzy się z tak zwanymi trudnymi dzielnicami, to przedmieścia mogą mieć najprzeróżniejszy charakter. Wiele z nich, takich jak na przykład Djursholm czy Saltsjöbaden, to najbardziej luksusowe z możliwych adresów. O Djursholm mówi się i pisze, że to "wylęgarnia" przyszłych liderów społeczeństwa, to tam mieszkają najbogatsze i najbardziej wpływowe elity. Z kolei przedmieścia, do których raczej nikt nie aspiruje, są najczęściej dość szarymi blokowiskami, wybudowanymi w dużej mierze w ramach socjaldemokratycznego Programu Miliona realizowanego w latach 1965- 1975. W krótkim czasie wzniesiono wówczas wiele socrealistycznych bloków. Adresy te uchodziły wówczas za szczyt nowoczesności i egalitaryzmu, dziś są synonimem problemów. W debacie publicznej dochodzi do ich stygmatyzacji, o czym w mojej książce opowiada świetny pisarz lewicowy Per Wirtén. Jednocześnie jest prawdą, że te trudne dzielnice są w dużej części imigranckie, że nie ma w nich dobrych szkół, a poziom przestępczości bywa wyższy niż w innych miejscach.

Djursholm (fot. Daniel Tubylewicz)

Idea egalitaryzmu bierze w łeb, gdy popatrzymy, jakie możliwości edukacyjne mają dzieciaki z Tensty, dzielnicy imigranckiej, a jakie te z Djursholm czy Östermalm. Dlatego nawet jeśli nie przywiązujesz wagi do snobistycznych wyznaczników sukcesu, to konieczność posłania dzieci do szkoły w końcu wymusi na tobie zmianę adresu, czyli wyprowadzkę do bardzo przepłaconego domu czy mieszkania. Jeśli oczywiście cię na to stać.

W Szwecji co prawda nie akceptuje się wyznaczników hierarchii społecznej, które rzucają się w oczy, takich jak grodzone osiedla, ale ich miejsce zajmują inne, mniej oczywiste kryteria segregacji. Kluczem są jednak, jak wszędzie, pieniądze i kontakty.

Pieniądze czy jednak przynależność etniczna?

Szwedzi nie są rasistami, to znaczy pewnie w jakimś stopniu są, bo to jest ogólnoludzka przywara, ale na pewno w dużo mniejszym niż większość obywateli innych krajów europejskich. Tutaj jeśli ktoś osiągnie sukces finansowy - taką grupą są na przykład Irańczycy, którzy uciekli ze swojej ojczyzny po rewolucji islamskiej - może mieszkać i żyć, jak tylko zapragnie i gdzie tylko zapragnie. Zresztą ma to też swoje konsekwencje w architekturze podsztokholmskiej: w takich dzielnicach jak Botkyrka czy Flemingsberg zamożni imigranci budują bogato zdobione, rozległe wille w stylu bliskowschodnim przez krytyków nazywane "pizza pałacami".

Niemniej jednak przyglądając się szwedzkiemu społeczeństwu w sposób powierzchowny, można odnieść wrażenie, że klasowość ma tu charakter etniczny, bo większość ludzi biednych to jednak imigranci. Wynika to z tego, że Szwecja od dekad budowała swoją politykę migracyjną na idei humanitarnego mocarstwa, przyjmując do siebie nie tyle migrantów zarobkowych, ile uchodźców. Koncepcję Szwecji jako "sumienia świata" rozpropagował Olof Palme, sugerując, że w ten sposób niewielki kraj na północy może mieć ogromny wpływ na arenie międzynarodowej. Opiekując się najsłabszymi, może być moralnym kompasem dla reszty świata. W efekcie do Szwecji przyjeżdżają często ludzie pochodzący z krajów o dużo niższym przeciętnym poziomie wykształcenia, straumatyzowani wojną. Rynek pracy nie był i nadal nie jest gotowy na ich przyjęcie, ponieważ w Szwecji nie ma dużego zapotrzebowania na pracowników nisko wykwalifikowanych. Tutejsze firmy mają swoje fabryki w Azji albo w krajach Europy Centralnej. Dlatego w Szwecji częściej niż w innych krajach Europy zdarza się, że ktoś mieszka tu od dekad i nigdy nie wszedł na rynek pracy - nie ze złej woli, po prostu nie było ofert. Ów brak ofert także nie wynikał z rasizmu, tylko z charakteru bardzo wyspecjalizowanego rynku pracy, na którym nawet sprzątaczka musi dobrze znać język i wypełniać raporty z informacją o tym, jakich ekologicznych środków używała do czyszczenia podłogi. Więcej o sytuacji imigrantów pisałam w mojej poprzedniej książce "Moraliści", to ważny temat.

Knajpki przy bulwarze Strandvägen w centrum miasta (fot. Daniel Tubylewicz)

W dużym mieście człowiek permanentnie bezrobotny czy wykonujący bardzo źle płatne prace jest więc skazany na mieszkanie w dzielnicy, w której przydzielono mu mieszkanie czynszowe. A jego dzieci są skazane na kiepskie szkoły, dlatego im także trudno jest się później przebić. To właśnie w szkołach należałoby szukać rozwiązania problemów.

Czy podejmowane są działania, by zmniejszyć poziom dzielnicowej segregacji?

Tak, ale nie można na razie mówić o wielkich sukcesach. Kryzys migracyjny odcisnął na Szwecji bardzo silne piętno. Przyjęła najwięcej uchodźców per capita spośród wszystkich krajów europejskich, co zapoczątkowało wielką narodową dyskusję na temat problemów z integracją imigrantów. Dotychczas podjęto pojedyncze próby w kierunku zmniejszenia segregacji. Po pierwsze, wprowadzono prawo zobowiązujące wszystkie gminy do przyjmowania nowo przybyłych (a wcześniej tak nie było). Po drugie, realizowany jest pomysł umieszczania domów dla uchodźców, którzy otrzymali już azyl, w bardzo dobrych dzielnicach. Na przykład na luksusowym Östermalm młodzi ludzie z Afganistanu zamieszkali w przerobionym domu starców. Baraki mieszkalne dla uchodźców wybudowano też w najbardziej hipsterskiej i artystycznej, ale i bardzo drogiej dzielnicy Sodermalm. Takie eksperymenty wzbudzają oczywiście kontrowersje. Część Szwedów ma problem z tym, że najbardziej pożądane adresy, na które nie stać na przykład studentów, nagle są przydzielane nowo przybyłym. Pojawia się więc pytanie, jak zmieniać miasto, by nie wzbudzać dodatkowych konfliktów.

Jako mieszkanka Sztokholmu uważasz, że etniczność dzielnic powinna w przyszłości zniknąć?

Podobnie jak Per Wirtén uważam, że dzielnice etniczne wcale nie muszą być symbolem segregacji. W amerykańskich miastach są dzielnice chińskie, koreańskie czy włoskie, które chętnie odwiedzają turyści i do których chodzi się na zakupy i do restauracji. Dzielnica etniczna może być bardzo fajnym miejscem do życia pod warunkiem, że mieszkające w niej dzieci po tym, jak staną się dorosłe, będą miały takie same możliwości robienia kariery jak dzieci z innych części miasta. Jeśli będą mogły znaleźć nawet najlepszą pracę w centrum, jeśli nie będą czuły, że są marginalizowane, że niewłaściwy adres przekreślił w ich życiu wszelkie szanse. Dodam, że problematycznym paradoksem jest fakt, że Szwedzi, którzy są narodem dużo podróżującym i chętnie wyprawiającym się w najbardziej egzotyczne miejsca na świecie, raczej nie chodzą na kolację do somalijskich czy libańskich restauracji na przedmieściach w rodzaju Rinkeby czy Tensta. Nie kupują tam też owoców i warzyw, choć są dużo tańsze. To musi się w końcu zmienić, nie może być tak, że dzielnice miasta są jak wyspy, pomiędzy którymi nie ma mostów. W Sztokholmie mostów jest przecież pod dostatkiem.

Mural w dzielnicy Södermalm (fot. Daniel Tubylewicz)

Musimy też wreszcie przestać demonizować przedmieścia. Pracując nad przewodnikiem, spędziłam tam mnóstwo czasu. Towarzyszył mi mój syn, który jest autorem zdjęć. W kilku miejscach dosłownie się zakochaliśmy. Problemem sztokholmczyków jest ograniczenie przestrzeni życia do własnych dzielnic i centrum miasta. Są przyzwyczajeni do egzystowania obok osób podobnych sobie, co na wiele sposobów ułatwia życie codzienne. Na przykład gdy rodzice podobnie myślą o wychowaniu dzieci i nawzajem sobie pomagają, odbierając dzieciaki z przedszkola. Nie ma w tym nic bardzo złego. Tyle że fajnie byłoby, gdyby te rodziny pojechały w weekend odwiedzić świetną knajpkę w dzielnicy zamieszkanej przez Syryjczyków i Somalijczyków. Takich zachowań i otwartości na pewno brakuje.

Jakiś czas temu w imigranckim Tensta wybudowano świetne centrum sztuki współczesnej. Mieszkańcy z centrum tłumnie stawiają się tam na wernisażach. Dobrze, gdyby potem odwiedzili okoliczne sklepy. A turyści chcący dowiedzieć się, jak wygląda miejskie życie Sztokholmu, po prostu muszą pojechać na przedmieścia. Zobaczą prawdziwe perły architektury, jak na przykład zbudowane w latach 50. Vällingby, które podziwiał cały świat.

Byle to odwiedzanie nie było pierwszą jaskółką gentryfikacji. Jak Sztokholm radzi sobie z tym zjawiskiem?

Jeśli ktoś był w Sztokholmie lub dopiero zamierza odwiedzić to miasto, na pewno nie ominie Sodermalm, najbardziej hipsterskiej jego dzielnicy. Jest tam wiele miejsc z najpiękniejszymi widokami na Sztokholm i jezioro Mälaren, pełno klimatycznych uliczek, knajpek i pięknych kamienic. Na początku XXI wieku poziom zarobków przeciętnego mieszkańca tej dzielnicy wzrósł tu o 570 procent! Co oznacza, że doszło do pełnej wymiany miejscowych. Södermalm było sto lat temu biedną, zapyziałą dzielnicą, z której wszyscy chcieli uciec. Dziś każdy chce tam być.

Stacja metra Kungsträdgarden (fot. Daniel Tubylewicz)

Jak do tego doszło?

Socjolodzy twierdzą, że proces gentryfikacji najszybciej zachodzi w dzielnicach o wyraźnie określonym charakterze. Sodermalm w pierwszej połowie XX wieku było dzielnicą robotniczą. Miało swój własny dialekt i kulturę. To tu w 1917 roku robotnice rozpętały tak zwaną ziemniaczaną rewolucję - demonstrowały, a potem napadły na sklepy, bo nie miały środków, by nakarmić własne dzieci. Jeszcze w latach 50. i 60. wielkie rodziny mieszkały tu w malutkich mieszkaniach bez toalet. Z radością wyprowadzały się więc do nowo budowanych blokowisk na przedmieściach. Potem długo Sodermalm było dzielnicą podejrzaną, aż w pewnym momencie zaczęli ściągać do niej artyści, potem klasa kreatywna. Aż w końcu na czynsz nie stać było już tych pierwszych. Zmiana okazała się szybka i radykalna. Co ciekawe, mieszkańcy Sodermalm głosują na partie lewicy, zielonych, ewentualnie socjaldemokrację. Określają się jako ludzie otwarci i zainteresowani innymi kulturami. Jednocześnie mieszkają w jednym z najbardziej homogenicznych i zgentryfikowanych miejsc.

Na koniec poleć, proszę, kilka nieoczywistych adresów, które koniecznie trzeba odwiedzić w Sztokholmie.

Oprócz przedmieść, o których rozmawiałyśmy, polecam odwiedzić którąś z kilkudziesięciu tysięcy wysp archipelagu sztokholmskiego. To prawdziwie rajska kraina. Podróż można połączyć z podziwianiem sztuki w muzeum Artipelag na Värmdö. Jego architektura została zintegrowana z otaczającą naturą, lasem i nadwodnymi skałami. Polecam też przepiękne atelier rzeźbiarza Carla Eldha, które jest wprawdzie w samym centrum, ale mało kto wie o jego istnieniu. I zachęcam do odwiedzenia otwartego po remoncie Muzeum Narodowego, które w ciekawy sposób mierzy się z narodowymi mitami, jest antynacjonalistyczne i feministyczne. Sztokholm można też przemierzać, płynąc na przykład kajakiem. Obserwowanie życia miasta z perspektywy wody to niesamowite doświadczenie.

Książkę Katarzyny Tubylewicz "Sztokholm. Miasto, które tętni ciszą" możecie kupić w Publio.pl >>>

Dziękujemy, że przeczytałaś/eś do końca nasz artykuł. Jeżeli Ci się podobał, to wypróbuj nasz nowy newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu.

KLIKNIJ, BY ZAPISAĆ SIĘ NA NEWSLETTER >>>

Katarzyna Tubylewicz. Pisarka, publicystka, kulturoznawczyni i tłumaczka literatury szwedzkiej. Jest autorką zbioru reportaży o Szwecji "Moraliści" oraz powieści "Własne miejsca", "Rówieśniczki" i "Ostatnia powieść Marcela", a także antologii "Szwecja czyta. Polska czyta" (razem z Agatą Diduszko-Zyglewską). Jej przewodnik "Sztokholm. Miasto, które tętni ciszą" ukazał się nakładem wydawnictwa Wielka Litera. Mieszka w Sztokholmie.

Magda Roszkowska. Dziennikarka i reporterka