Rozmowa
Za murem, który oddzielał polską część Legnicy od radzieckiej, znajdowało się samowystarczalne radzieckie miasto (fot. Tomasz Wierzejski / Agencja Wyborcza.pl)
Za murem, który oddzielał polską część Legnicy od radzieckiej, znajdowało się samowystarczalne radzieckie miasto (fot. Tomasz Wierzejski / Agencja Wyborcza.pl)

*Przypominamy najchętniej czytane teksty minionego roku*

Arkadiusz Gruszczyński: Ilu ich było?

Grzegorz Szymanik:

Nie znamy dokładnej liczby. Przylatywali przecież na radzieckie lotniska wojskowe, mieszkali za murami garnizonów, które były poza polską jurysdykcją. Kiedy w 1956 roku podpisano umowę o statusie prawnym wojsk radzieckich, ich liczbę ustalono na 60-62 tysiące żołnierzy. Wcześniej, czyli od końca wojny przez 10 lat, pobytu Armii Radzieckiej w Polsce nie regulowało żadne prawo.

Wiemy też, że załogi garnizonów zostały na krótki czas wzmocnione tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego. Do Legnicy na przykład przerzucono z Afganistanu brygadę szturmową śmigłowców.

W jaki sposób, będąc żołnierzem ZSRR, można było trafić do Polski?

Julia Wizowska:

Decyzję podejmowała komisja poborowa - większość rekrutów zostawiała w Związku Radzieckim, a część wysyłała do krajów satelickich. Do Polski, NRD, Czechosłowacji czy na Węgry. Poborowy mógł się domyślić, że trafi na Zachód po tym, jakie pytania zadawała komisja.

O co pytano?

J.W.: Czy masz w Europie znajomych albo krewnych.

Co, jeśli miał?

J.W.: Wykluczano go z podróży na Zachód. Mógł uciec.

G.S.: Albo szpiegować.

Dom Oficera w Legnicy. Tu po II w.ś. radzieccy wojskowi spędzali czas wolny (fot. Mieczysław Michalak / AG)

Dobrze było żołnierzom radzieckim w Polsce?

G.S.: Lepiej niż gdyby służyli w ZSRR. Dostawali tu mundury lepszej jakości, mogli pohandlować z miejscową ludnością. Ale szeregowi żołnierze, którzy służyli w Polsce w latach 80., opowiadali nam na przykład, że sypiali w dawnych poniemieckich stajniach, deszczówka ciekła na nich z sufitu. W jedzeniu znajdowali mysie ogonki. Igor, który służył w Bornem Sulinowie, wspominał:  "Karmili kiepsko. Była na przykład sieczka, która powstawała z różnych startych zbóż. Gotowali ją codziennie, ale za każdym razem pod inną postacią. Kolory dań też były inne, od przypominającego asfalt do białego. Można więc powiedzieć, że kuchnia była różnorodna".

J.W.: Często dopiero na miejscu, na płycie lotniska, dowiadywali się, dokąd trafili. Nie mieli prawa do odwiedzin bliskich, oficjalnie nie mogli otrzymywać przesyłek z domu. Z rodzinami kontaktowali się za pośrednictwem poczty polowej - wysyłali list, a na odpowiedź czekali miesiąc.

G.S.: Szeregowi żołnierze nie mieli prawa przywozić tu swoich rodzin. Często uciekali. Próbowali dostać się na Zachód albo wrócić do domu. Zwłaszcza ci, których dotykała diedowszczyna, czyli rosyjska odmiana wojskowej fali.

Inaczej było z oficerami?

G.S.: Oficerowie mieli w Polsce dużo lepiej. Przyjeżdżali z żonami i dziećmi. W garnizonach działały radzieckie szkoły z radzieckim programem nauczania.

A czy rosyjskie dzieci chodziły też do polskich szkół?

G.S.: Nie. Kontakty między polskimi i rosyjskimi uczniami nie były mile widziane. Rodzina, która spoufala się za bardzo z Polakami, mogła zostać odesłana do ZSRR. Zdarzały się takie przypadki. Chociaż oczywiście dzieci się tym nie przejmowały. Bawiły się razem albo toczyły podwórkowe międzynarodowe bitwy. Nastolatki romansowały, ukrywając się przed rodzicami.

Szeregowi żołnierze nie mieli prawa przywozić do Polski swoich rodzin. Co innego oficerowie - ci przyjeżdżali z żonami i dziećmi (fot. Tomasz Wierzejski / AG)

Czym zajmowały się żony oficerów?

J.W.: Pracowały w garnizonowym sklepie, stołówce, bufecie czy kawiarni. A jak nie miały ochoty, opiekowały się domem. Dotyczyło to zwłaszcza żon oficerów wysokich rangą: rodzinie wystarczała jedna pensja, natomiast praca za ladą albo w kuchni byłaby dla małżonki generała poniżej godności.

G.S.: Gdy w sklepie numer 5 w radzieckiej części Legnicy ustawiała się kolejka, to z oczywistych powodów pierwsza do lady była pani generałowa, po generałowej pułkownikowa i tak dalej.

Kiedyś jedna z generałowych zobaczyła w telewizji występ Anny German. Przypadł jej do gustu szal, który piosenkarka miała na sobie. Wysłano więc oficera w randze pułkownika, który miał dotrzeć do piosenkarki wypoczywającej akurat w Sudetach i zapytać, gdzie taki szal kupiła.

Szanuję. Jak żołnierze postrzegali swoją obecność w Polsce?

J.W.: Jako dług, który mają oddać ojczyźnie. Otrzymali rozkaz, więc go wykonują.

Nie czuli się okupantami?

G.S.: Zadawaliśmy im to pytanie, ale nie rozumieli, o co chodzi. "W naszych sercach nosimy ojczyznę, jej tarczą i groźnym mieczem jesteśmy. Żołnierze Północnej, na rubieżach pokoju bronimy" - tak brzmiał hymn Północnej Grupy Wojsk, jak nazywała się radziecka armia stacjonująca w Polsce. Radzieccy żołnierze uważali, że bronią pokoju na rubieżach Układu Warszawskiego. Taki był wtedy geopolityczny układ sił. Nie zdawali sobie sprawy, że oficjalne stosunki, ta "wieczna przyjaźń polsko-radziecka", nie do końca przekładały się na nastroje polskiego społeczeństwa. Na zajęciach politycznych zampolici, czyli oficerowie polityczni, uczyli ich, że "Solidarność to organizacja nacjonalistyczna występująca przeciw pokojowi".

Julia Wizowska i Grzegorz Szymanik (fot. Albert Zawada / mat. prasowe)

Armia stacjonowała głównie na Ziemiach Odzyskanych?

G.S.: W Legnicy, Świdnicy, Świętoszowie, Bornem Sulinowie, Kłominie i wielu innych miejscach Dolnego Śląska i Pomorza. Choć także w innych miejscach, na przykład w podwarszawskim Rembertowie stacjonowała radziecka jednostka łączności. Garnizony znajdowały się na zachodniej ścianie ze względów strategicznych, ale również dlatego, że Armia Czerwona ulokowała się początkowo w garnizonach poniemieckich, które wcześniej stały przy granicy z Polską. Tak było w Żaganiu i Bornem Sulinowie.

Co było pierwsze na waszej trasie?

G.S.: Odwiedziliśmy kilkanaście miejsc. Pierwsza była Legnica, w której kiedyś mieścił się sztab Północnej Grupy Wojsk. Pojechaliśmy tam w maju 2016 roku. W Uniejowicach pod Legnicą odwiedziliśmy Michała Sabadacha, który przez wiele lat przyjaźnił się z radzieckimi oficerami. Rozmawiał z dowódcą Północnej Grupy Wojsk generałem Wiktorem Dubyninem. Do jego dworku radzieccy żołnierze przyjeżdżali, żeby poczuć się trochę swobodniej. Hodował dla nich barany na szaszłyki. A oni zabierali go na wycieczki, raz nawet przebrali go w mundur i zawieźli wojskowym samolotem do Moskwy.

Jak się poznali?

G.S.: Sabadach miał pracownię graficzną na zamku w Grodźcu. Przyjechało tam kiedyś kilku radzieckich oficerów, chcieli, żeby oprowadził ich po budynku. Następnego dnia miał już bezterminową przepustkę do sklepów za legnickim murem. Kontakty trwały przez 25 lat. Kiedy armia wychodziła, zaprzyjaźnieni oficerowie zostawiali mu pamiątki: mundury, mapy, elementy wyposażenia. Sabadach otworzył więc w swoim domu prywatne muzeum Armii Radzieckiej.

J.W.: Co roku w okolicach 9 maja spotykają się tam potomkowie weteranów wojennych, oficerowie i szeregowi żołnierze, którzy służyli w radzieckich garnizonach w Polsce. Odwiedzają radzieckie cmentarze, zapalają znicze na grobach, składają kwiaty pod pomnikami. W rocznicę Dnia Zwycięstwa oddają hołd swoim przodkom. Przyjeżdżają tam całe wycieczki.

Wille w Legnicy, w których dawniej mieszkali radzieccy generałowie (fot. Mieczysław Michalak / AG)

I wy też złożyliście wieniec pod pomnikiem Wdzięczności?

J.W.: Gdy skończyły się  przemówienia, jeden z uczestników rajdu poprosił nas o pomoc, bo niby rozbolała go noga. Zanieśliśmy więc wieńce pod pomnik Braterstwa Broni. A kilka miesięcy później w broszurze podsumowującej wycieczkę znaleźliśmy zdjęcie i wzmiankę o tym, że polscy reporterzy składają wiązankę w podzięce za wyzwolenie.

G.S.: Ta scena całkiem sporo mówi o polsko-rosyjskich relacjach, nie?

Praca nad książką była dla nas ciekawym doświadczeniem, bo ja pochodzę z raczej antyrosyjsko nastawionej rodziny. Julia urodziła się w Kazachstanie, który wtedy był jeszcze w ZSRR. Jej ojciec służył w latach 80. w garnizonie, tylko że w Zachodniej Grupie Wojsk, czyli w NRD.

Kłóciliście się?

J.W.: Dyskutowaliśmy.

O czym?

G.S.: Zostaliśmy wychowani w innych tradycjach. Ja w pewnego rodzaju pogardzie i lęku przed Armią Radziecką. Julia w poczuciu dumy z radzieckiego żołnierza. W szkole uczyliśmy się trochę innej historii - choćby historii drugiej wojny światowej i, jak mówią Rosjanie, Wielkiej Wojny Ojczyźnianej.

J.W.: Urodziłam się w Związku Radzieckim, wychowałam w kulcie radzieckiego żołnierza wyzwoliciela. Opowiadałam więc, skąd się wziął wyidealizowany obraz Armii Czerwonej i dlaczego spora część społeczeństwa na Wschodzie nadal go pielęgnuje.

G.S.: Spieraliśmy się o najróżniejsze rzeczy, próbując zrozumieć swoje odmienne perspektywy. W książce zamieszczamy fragment takiej kłótni. Ale przede wszystkim chcieliśmy skupić się na losach zwykłych ludzi, zamiast o wielkiej historii piszemy więc o umęczonych szeregowych żołnierzach, o ofiarach gwałtów, o dezerterach, handlujących złotem cwaniakach i rekinach biznesu z początku lat 90.

Bardzo interesujące podczas wspólnej pracy nad książką było postawienie sobie pytania, kiedy człowiek właściwie nasiąka tożsamością narodową i kiedy zaczyna czuć niechęć do innej? Kiedy na przykład pojawił się we mnie ten strach przed Rosjanami?

Generał Wiktor Dubynin w Legnicy w 1992 roku (fot. Tomasz Wierzejski / AG)

I kiedy to się zaczyna?

G.S.: Przez moją wieś przechodził podczas drugiej wojny światowej front. Kiedy wiele lat później przy starych okopach zbierałem w lesie z babcią jagody, opowiadała mi o złych Rosjanach. Ojciec z kolei wspominał historię babci Anieli, która w 1920 roku karmiła świnie, a uciekający spod Warszawy bolszewicy wyjadali im pokarm z korytek. W szkole też uczysz się określonej, narodowej wersji historii. I w pewnym momencie to w tobie osiada, zaczynasz reagować na historię emocjonalnie. A potem spotykasz się z przedstawicielem innego narodu i kłócisz się o to, co zdarzyło się na przykład sto lat temu. To tak, jakby nasi przodkowie ciągle toczyli swoje bitwy przez nas.

Tocząc te bitwy, odwiedzaliście kolejne miejsca, w których stacjonowali radzieccy żołnierze. Legnica była najważniejsza?

J.W.: Jest ważna ze względów administracyjnych - przez większość czasu znajdował się tam sztab Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej.

G.S.: Legnica to również metafora. Polskie miasto z niemieckim rodowodem i z wydzieloną częścią radziecką. Żołnierze żyli tam otoczeni murem. Eleganckie wille, w których przed wojną mieszkali niemieccy profesorowie i lekarze, zajęli radzieccy generałowie.

Mur się zmieniał, na początku to były raczej zasieki, które chroniły stanowiska z karabinami maszynowymi, potem został zbudowany prawdziwy, z cegieł. Podobnie zmieniały się stosunki między Polakami a Rosjanami: od początkowej wrogości do bardziej przyjaznych handlowych stosunków, miłostek, znów niechęci w okresie stanu wojennego i rozluźnienia pod koniec.

Co było za murem?

G.S.: Samowystarczalne radzieckie miasto.

J.W.: Mieli własne sklepy, osobną linię telefoniczną, piekarnie, szpitale, szkoły, wydawali własną gazetę.

W jaki sposób można było się tam dostać?

G.S.: Trzeba było mieć przepustkę. Dostawali je ludzie zaprzyjaźnieni z czerwonoarmistami, pracownicy polskiego wojska, służb, milicji. Ale można było dostać się też nielegalnie. Przeskoczyć przez mur, przejść przez dziurę w ogrodzeniu. Legnickie dzieci miały swoje sposoby "na pewniaka" - wejść pewnym krokiem, może strażnik nie zauważy. "Na ruską mamę", czyli poprosić zaprzyjaźnioną Rosjankę, żeby wprowadziła. Albo na "ruskie dziecko", czyli ubrać się i uczesać jak mali Rosjanie, zawiązać kokardę na głowie.

W sklepach były inne produkty niż po polskiej stronie?

J.W.: Tak, to były towary sprowadzane ze Związku Radzieckiego.

Ale czy to znaczy, że były lepsze?

J.W.: Po prostu były.

G.S.: Dzieci mogły tam dostać czekoladowe cukierki, a dorośli dobre alkohole, na przykład koniaki gruzińskie, kawior, konserwy, a także sprzęt elektroniczny. 

Baza radziecka w Świnoujściu (fot. Krzysztof Miller / AG)

Czy Rosjanie szukali jakichś produktów po drugiej stronie?

J.W.: Szukali zbytu na swoje towary. A od Polaków kupowali truskawki, pornografię, ubrania, porcelanę na prezenty dla rodziny w ZSRR.

G.S.: Szukali też alkoholu. Polacy w przygarnizonowych miejscowościach pędzili bimber, który potem sprzedawali Rosjanom na przykład w zamian za paliwo.

A co sprzedawali Rosjanie za murami?

G.S.: Część swojego pajoku, czyli racji żywnościowych, paliwo lotnicze, części do samochodów, jad kaukaskiej żmii, radzieckie balsamy Mumijo.

J.W.: Ale też złoto. W jednym z garnizonów żołnierze zrobili miedziane obrączki i sprzedali je Polakom, mówiąc, że są złote. Sprawa wyszła na jaw, bo pierścionki zabarwiły palce na zielono.

Chyba najbardziej intensywny handel był na początku III RP?

G.S.: Wtedy sprzedawano już całe wyposażenie garnizonów, armia się wyprowadzała. Żołnierze radzieccy produkowali nawet pirackie kasety VHS, nielegalna wytwórnia działała w radzieckim miasteczku w Legnicy. Sprzedawano meble z mieszkań, dachówkę, cegły, kable. I całe mieszkania. Broń. Na złom trafiały kabiny śmigłowców. Na  plebanii w miejscowości Pielgrzymka odkryto zabytkowe obrazy z generalskich willi. Żołnierze radzieccy sprzedali je proboszczowi. Handlowano niebezpieczną czerwoną rtęcią. Ale najwięcej chyba paliwem. Z baz wyjeżdżały całe cysterny, paliwo kupowali właściciele pierwszych prywatnych stacji benzynowych.

Po wyjściu armii z Polski okazało się, że ziemie garnizonów są przesiąknięte ropą. Pod Żaganiem mieszkaniec wsi wbił łopatę w ziemię i wytrysnęła ropa. Przez długi czas okoliczni mieszkańcy wydobywali ją stamtąd wiadrami. Paliwo z bazy wojskowej po prostu wsiąkało przez wiele lat w ziemię. Zanieczyszczenia wokół radzieckich baz były ogromne: ropa, rtęć, paliwo rakietowe. Trzeba też było odminować okolice. Przez lata znajdowano w okolicach pozakopywane skrzynki z pociskami i nabojami.

J.W.: Dziś już oczywiście ropa nie wypływa, ale ślady skażeń nadal są obecne w środowisku. Niektóre widać gołym okiem: jałowa ziemia w pobliżu dawnych lotnisk, gdzie indziej zdeformowana roślinność.

Radzieccy żołnierze handlowali m.in. racjami żywnościowymi, paliwem lotniczym, częściami do samochodów i złotem (fot. Tomasz Wierzejski / AG)

A pomniki? Prawica uważa, że żyjemy w czasach niedokończonej dekomunizacji. Dlatego rząd Prawa i Sprawiedliwości usuwa ostatnie pomniki radzieckie z przestrzeni publicznej. Czy one stały w każdym garnizonie?

G.S.: Pomniki Wdzięczności i Braterstwa stały nie tylko w garnizonach, ale w wielu polskich miastach. Budowano je w latach 40. i 50. Miały w pewnym sensie konstytuować obecność wojsk radzieckich w Polsce. Być dowodem na to, że Polacy są Armii Radzieckiej wdzięczni. Przez cały PRL były oblewane farbą, co było naprawdę poważnym przestępstwem. Pierwsze zaczęły znikać na początku lat 90. W Legnicy na przykład stały dwa monumenty z marszałkiem Rokossowskim, na pierwszy wołano "głowonóg", bo głowa marszałka wlewała się tam wprost w postument. Ale jeden z generałów radzieckich uznał to za obrazę majestatu marszałka, odebranie mu człowieczeństwa, więc nakazano odlać drugi pomnik. Grzeczny, raczej klasyczny, od pasa w górę - z tego powodu nazywano go "jajowcem".

No był jeszcze ten najważniejszy legnicki pomnik nazwany "Janem i Iwanem": żołnierz polski i radziecki niosą dziecko, uratowane przed Zagładą - z tego powodu nazywany również pomnikiem dwóch kidnaperów. Został zdemontowany ostatniej wiosny. Ale kilka jeszcze zostało. Na przykład ten w Kęszycy Leśnej. Mieszkańcy go spolonizowali, to znaczy domalowali mu biało-czerwoną flagę i orzełka.

Dlaczego przed wami nikt nie zajął się Armią Czerwoną stacjonującą w Polsce?

G.S.: Bez przesady, jest wiele historycznych opracowań na ten temat. Świetne książki o radzieckiej historii Legnicy pisze Wojciech Kondusza. Ale nie ma zbyt wielu popularnych opracowań, nie ma książek reporterskich. Może to po prostu zbyt emocjonalna sprawa? I jednak trochę parszywy temat, trudno o nim rozmawiać.

O jakich emocjach mówisz?

G.S.: O tych, które wiążą się z trudnymi stosunkami polsko-rosyjskimi. Jest w nas - i Polakach, i Rosjanach - wielka potrzeba uznania. Polacy mają potrzebę, by Rosjanie uznali nasze krzywdy. Zobaczyli, że "wyzwoleniu" towarzyszyły gwałty, szaber, represje, rozstrzelania, a potem znaleźliśmy się na pół wieku w radzieckiej strefie wpływów. Rosjanie nie potrafią tego przyjąć. Mają za to potrzebę uznania śmierci 600 tysięcy żołnierzy, którzy zginęli, odbijając polskie miasta z rąk Niemców. Ich dziadkowie oddali życie, walcząc o nie. Nie rozumieją więc, dlaczego usuwa się w Polsce pomniki. Trudno o tym wszystkim rozmawiać i nie ma takiej woli, bo dialog powoduje wyrzut emocji. Które siedzą zresztą w nas od pokoleń, bo zajęcie Moskwy, bo zabory, bo wojna polsko-bolszewicka, bo Katyń, bo 17 września i tak dalej.

Julia, o 17 września dowiedziałaś się dopiero w Polsce?

J.W.: Tak, w pierwszej klasie liceum. Na lekcjach historii omawialiśmy drugą wojnę światową i była mowa o radzieckiej agresji na Polskę. Doznałam szoku: jaka agresja, przecież was wyzwalaliśmy! Przeprowadziłam się do Polski zaledwie dwa tygodnie wcześniej.

Wycofanie wojsk radzieckich z Polski. Kołobrzeg, 13 października 1989 (fot. Jerzy Gumowski / AG)

A o tym, że wojna zaczęła się w 1939 roku?

J.W.: To akurat wiedziałam wcześniej, ale nie ze szkoły. Jako nastolatka trafiłam u dziadków na książkę o wojnie. Ze szkoły wiedziałam, że Wielka Wojna Ojczyźniana zaczęła się 22 czerwca 1941 roku. Co działo się przed, było najwyraźniej nieistotne.

Czułaś się oszukana?

J.W.: Zrozumiałam wtedy, jak bardzo niejednoznaczna może być historia. Niby mówimy o faktach, natomiast różne narody mogą inaczej je postrzegać i oceniać.

G.S.: W polskich podręcznikach też raczej nie ma za wiele o zajęciu Zaolzia, kolonizacji Ukrainy, a to przecież ważne tematy w Czechach czy na Ukrainie.

Jak wasza książka byłaby czytana w Rosji?

J.W.: Myślę, że podobnie jak w Polsce: część odbiorców byłaby zachwycona, część  - oburzona.

G.S.: Możliwe, że wielu Rosjan się obrazi za reportaż o gwałtach radzieckich żołnierzy na Polkach. Armia Radziecka to pewnego rodzaju świętość, której nie wolno krytykować. Ale Polacy też czasem obrażają się na wypominanie im czarnych kart historii.

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne (mat. prasowe)

A czy wasi bohaterowie są przypominani w Rosji?

J.W.: Bardzo rzadko w prasie pojawiają się artykuły o wojskach radzieckich za granicą i dotyczą one przede wszystkim Zachodniej Grupy Wojsk, stacjonującej w NRD - była większa, bardziej liczebna, miała duże znaczenie geopolityczne. Dawni radzieccy żołnierze i oficerowie, którzy służyli w Polsce, są natomiast bardzo aktywni na forach internetowych. Jako że mieszkają nie tylko w Rosji, ale na terenie całego byłego Związku Radzieckiego, o wiele łatwiej im się odszukać w sieci. Ale lokalnie też działają: zakładają stowarzyszenia i związki.

G.S.: Ci, którzy służyli w Polsce, nazywają "Polakami", ci z Niemiec "Niemcami" itd. Wręczają sobie pamiątkowe medale za służbę. Mówią, że do dziś śni im się Polska.

* Książkę możecie kupić w Publio.pl >>>

Dziękujemy, że przeczytałaś/eś do końca nasz artykuł. Jeżeli Ci się podobał, to wypróbuj nasz nowy newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu.

KLIKNIJ, BY ZAPISAĆ SIĘ NA NEWSLETTER >>>

Julia Wizowska. Ur. 1988. Absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Od 2008 roku związana z mediami: współprowadziła audycję radiową, publikowała reportaże i fotoreportaże w prasie drukowanej i internetowej. Za tekst o zatrudnianiu osadzonych została nominowana do Nagrody im. Teresy Torańskiej. Współautorka - razem z Grzegorzem Szymanikiem - nominowanej do Nagrody im. Beaty Pawlak książki "Po północy w Doniecku" (2016). Prowadzi także blog Na nowo śmieci {LINK} poświęcony ekologii i drugiemu życiu rzeczy.

Grzegorz Szymanik. Ur. 1985. Na Uniwersytecie Warszawskim skończył dziennikarstwo i prawie skończył polonistykę. Od 2008 roku w "Gazecie Wyborczej" - najpierw w dziale stołecznym, a od 2013 roku jako reporter magazynu "Duży Format". Za reportaż z rodzinnej wioski Aleksandra Łukaszenki wyróżniony Nagrodą PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego, a za teksty z Polski - Nagrodą im. Teresy Torańskiej. Pięciokrotnie nominowany do Nagrody Grand Press. Autor zbioru reportaży "Motory rewolucji" (2015) oraz współautor - razem z Julią Wizowską - książki "Po północy w Doniecku" (2016).

Arkadiusz Gruszczyński . Dziennikarz i animator kultury.