Rozmowa
Irena i Janusz Szewińscy w 1964 roku (fot. Janusz Szewiński)
Irena i Janusz Szewińscy w 1964 roku (fot. Janusz Szewiński)

Z portretu nad komodą uśmiecha się do nas piękna dziewczyna.

Tak, Irenka. Malarz świetnie ją uchwycił. Irenkę poznałem, gdy biegałem na czterysta metrów przez płotki w Polonii Warszawa. To było dawno, dawno temu...

W 1962 roku. Był pan już wtedy uznanym zawodnikiem.

Byłem starszy od Irenki o 4,5 roku. Ona miała 16 lat i dopiero zaczynała trenować w Polonii. Jeździliśmy wspólnie na zgrupowania. Któregoś razu - wiosną, w Kluczborku - przypadliśmy sobie do gustu. I zaczęliśmy się spotykać.

Podobno to ona pierwsza zwróciła na pana uwagę.

Skąd, to raczej ja na nią! Była wtedy taka młodziutka... Widziałem, że jest szalenie utalentowana i przypuszczałem, że sporo może w sporcie osiągnąć. Byłem w reprezentacji juniorów, co prawda nigdy nie byłem olimpijczykiem, ale znajdowałem się w czołówce płotkarzy w Polsce w kategorii seniorów. Byłem dobrym zawodnikiem, ale ona mnie goniła.

Irena Szewińska w 1961 roku (fot. Janusz Szewiński)

W 1964 roku po maturze pojechała na igrzyska olimpijskie w Tokio. Wróciła z medalami: złotym, srebrnym i brązowym. Ale wie pani, choć wygrywała, nigdy nie okazywała entuzjazmu. Czasem któryś z dziennikarzy rzucił: "Zadzwoń po komentarz do Szewińskiej". Ale zaraz inny mówił: "A po co do Szewińskiej? Ona ci nic nie powie". Jakaś prawda w tym była. Irenka zawsze odpowiadała zdawkowo. Była zamknięta w sobie, nie lubiła się uzewnętrzniać. Od niej coś wyciągnąć to dopiero była sztuka!

Po pięciu latach znajomości zdecydowaliśmy, że trzeba wziąć ślub. Dostaliśmy 35-metrowe mieszkanie na ul. Bagno w Warszawie, więc ze wspólnym lokum nie mieliśmy problemu. Fajnie było i przyjemnie, dopóki w 1970 roku nie urodził nam się pierwszy syn, Andrzejek. Zrobiło się ciasno. Łóżeczko, pieluszki tetrowe, które babcie cięły z dużych płacht i gotowały. Po dziesięciu latach wyprowadziliśmy się na Bemowo, do domku jednorodzinnego. Tam było nam dużo wygodniej.

W 1984 roku przeprowadziliśmy się tutaj, do Łomianek. Znalazłem tę działkę w otulinie Kampinosu, a Irence pomysł wybudowania domu się spodobał. Potem okazało się, że podjęliśmy decyzję o budowie, a materiałów budowlanych nie było. Załatwialiśmy je przez znajomości, dwa lata to trwało. A dziś w tym dużym domu praktycznie jestem sam. Ale nie narzekam. Przy dwóch psach i kocie zawsze jest coś do zrobienia. Irenka odeszła w czerwcu [tego roku - przyp. red.], a ja wciąż nie mogę się z tym pogodzić. Tęsknię za nią.

Irena Szewińska z synem Andrzejem, lata 70. (fot. Janusz Szewiński)

Widzę, że otaczają pana pamiątki po żonie.

Nagród, pucharów i medali Irenki uzbierało się sporo przez te 50 lat. To, co pani widzi w salonie, to tylko ich niewielka część. Pamiątki po Irence piętrzą się też na strychu. Przez ponad 20 lat pracowałem jako fotoreporter w "Przeglądzie Sportowym", więc zdjęć Irenki mam bardzo dużo. Wydałem o niej album. Pierwszy. Bo wie pani, że dotąd o Irence wydano tylko jedną książkę, i to w Japonii?

Zobacz wideo Pary z 50-letnim stażem o sekretach udanego związku

Co się panu podobało w żonie?

Była do bólu uczciwa. Ufała ludziom, dopóki jej ktoś nie oszukał. Potem nie było zmiłuj, droga zamknięta, koniec. Mówiłem: "Daj spokój, machnij ręką". Nie pomagało.

Zawsze była skromna, nigdy egzaltowana. Zrównoważona. A przy tym taka ciepła, taka pogodna, przyjazna dla ludzi. Miała swoje zasady i się ich trzymała. Nie piła coca-coli, kawy i alkoholu. Owszem, jak była okazja, to skusiła się na lampkę wina, ale nie więcej. 

Pewnie przez dietę wyczynowca?

W tamtych czasach o dietach sportowców się nie mówiło. Irenka więc żadnej specjalnej diety nie stosowała. Zresztą wychowała się w trudnych warunkach. Gdy miała półtora roku, przyjechała z rodzicami z Leningradu, w którym się urodziła, do Warszawy. To był przełom lat 40. i 50. Nie przelewało im się. Irenka nie miała żadnych wymagań, przystosowywała się do każdych warunków. Już jako utytułowana sportsmenka dobrze się czuła zarówno w hotelu pięciogwiazdkowym, jak i turystycznym.

Irena Szewińska na podium podczas olimpiady w Montrealu, 1976 rok (fot. Janusz Szewiński)

Jej rodzice rozwiedli się, gdy miała siedem lat. Mama pracowała, a Irenka stołowała się w barach mlecznych. Dostawała pieniądze i szła do baru przy Barbakanie. Brała zupę ogórkową, paszteciki czy mielonego i kompot. I tyle. 

I nigdy nie zmieniła przyzwyczajeń?

W domu jedliśmy to, co było. Nie była łasuchem. Zawsze była szczuplutka, bez żadnego reżimu. Pamiętam, jak w 1968 roku Polonia amerykańska przysłała kadrze puszki soku pomarańczowego. Wszyscy zawodnicy dostali wysypki, bo nie byli przyzwyczajeni do takich frykasów. Na zgrupowaniach na śniadanie zawsze była zupa mleczna, potem zwykły domowy obiad i kolacja. Normalne jedzenie. 

W latach 60., kiedy Irenka odnosiła największe sukcesy, żaden wyczynowiec nie miał też psychologa.

To jak sobie radziła w słabszych momentach?

Była psychologiem sama dla siebie. Mawiała, że czuje się silna psychicznie, jak jest w dobrej formie. Więc trenowała. Sześć, czasem siedem razy w tygodniu po kilka godzin. Nie traktowała tego jak katorgę, treningi sprawiały jej przyjemność. A sukcesy są stymulowały.

Lubiłem ten jej spokój. Nigdy nie była hałaśliwa, gadatliwa, nie męczyło mnie jej towarzystwo. Najszczęśliwszy się czułem, gdy byliśmy w domu tylko we dwoje. Z nią mi się najlepiej wypoczywało. Ona coś czytała, ja oglądałem telewizję. W zeszłym roku obchodziliśmy z Irenką 50-lecie ślubu. I powiem pani, że przez wszystkie te lata ani razu się poważnie nie pokłóciliśmy. Nie było powodu. Nie było żadnych cichych dni, rzucania talerzami.

Irena i Janusz Szewińscy w dniu ślubu, 1967 rok (fot. Janusz Szewiński)

Po prostu świetnie się państwo dobraliście.

Mieliśmy wobec siebie wiele wyrozumiałości. Tolerowaliśmy swoje słabości, zwykle mieliśmy też takie samo zdanie w sprawach wychowania dzieci czy podziału obowiązków, więc nie było punktów zapalnych.

Przez ostatnie osiem lat kariery Irenki byłem jej trenerem. Nagle oświadczyła, że chce pracować tylko ze mną, nie pozostawiając mi wyboru. Na szczęście bardzo pomagały nam obie babcie, które przejęły opiekę nad synem.

Irenka należała do zawodniczek, których nie trzeba było jakoś szczególnie motywować. Była pracowita i konsekwentna. Owszem, bywały momenty, że czuła zmęczenie, ale się nie poddawała.

Dlaczego zdecydowała się w 1980 roku zakończyć karierę?

Miała już 34 lata, a to na wyczynowca sporo. Proszę sobie wyobrazić, że przez te wszystkie lata nie miała ani jednej kontuzji. Aż tu nieoczekiwanie na olimpiadzie w Moskwie w 1980 roku naderwała ścięgno Achillesa. Być może to przesądziło, że zdecydowała się skończyć ze sportem. "Zajmę się domem" - zapowiedziała. Rok później na świat przyszedł nasz drugi syn, Jarek.

Irena i Janusz Szewińscy z synem Andrzejem, 1971 rok (fot. Janusz Szewiński)

Czy synowie poszli w jej ślady?

Nie chcieli konkurować z mamą, więc nie wybrali lekkoatletyki. Andrzej zrobił maturę i wyjechał do Częstochowy na studia. Był niezłym siatkarzem, trenował w AZS Częstochowa. Potem grał w reprezentacji Polski, w klubach we Włoszech i w Turcji. Po powrocie do kraju był prezesem częstochowskiego AZS, później przez dwie kadencje senatorem, a obecnie jest wiceprezydentem Częstochowy. Ma 18-letnią córkę Adę i 14-letniego syna Adasia. Ada zdała na studia, a Adaś, tak jak tata, trenuje siatkówkę. Ma już 198 centymetrów wzrostu, numer buta 49,5.

Jarek też grał w siatkówkę, ale zrezygnował, bo bardziej interesowała go informatyka. Skończył Politechnikę Warszawską, obronił doktorat i pracuje w Narodowym Centrum Badań Jądrowych w Świerku. Ma dwóch synów: 6-letniego Jasia i rocznego Piotrusia. Mieszka niedaleko, też w Łomiankach.

Jasio bardzo chętnie przychodził do babci Irenki. A ta z przyjemnością dla niego gotowała. Już od progu wołał: "Jaki smaczny zapach, babciu! Czy to nie jest twoja pomidorowa?". Jeszcze nie zjadł, a już zapowiadał: "Będę chciał dokładkę". Irenka była wniebowzięta.

Irena Szewińska szykuje się do startu podczas zawodów, 1965 rok (fot. Janusz Szewiński)

Pańska żona powiedziała w jednym z wywiadów, że "gdyby w życiu ograniczyła się do pogoni za medalami, to porażka na stadionie równałaby się jej osobistej klęsce". Dlatego świadomie zdecydowała się na macierzyństwo, poszła też na studia ekonomiczne?

Zakończenie kariery uznała za rzecz całkowicie naturalną. Nie żałowała, nie ubolewała. Wciąż miała jednak w sobie ogromne pokłady energii. Lubiła zajmować się synami, ale po skończeniu kariery została wybrana do zarządu m.in. Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, działała też w Polskim Komitecie Olimpijskim. Reprezentowała nasz kraj we władzach MKOl-u. Dobrze znała rosyjski, mówiła po angielsku.

Zamiłowanie kulinarne odkryła w dojrzałym wieku. Robiła spaghetti, pomidorową z ryżem. Wszystkim jej dania smakowały. Zresztą z Irenką zawsze tak było. W szkole prymuska, w sporcie mistrzyni. Za co by się nie wzięła, szło jej bardzo dobrze. Jej wszechstronny talent był poparty ciężką pracą. A wie pani, że miała zainteresowania aktorskie?

Nie wiedziałam.

Zanim na dobre zaczęła trenować lekkoatletykę, chodziła do Kółka Żywego Słowa w Pałacu Kultury. Kiedy sport pochłaniał coraz więcej czasu, musiała z czegoś zrezygnować. I padło na aktorstwo, o którym wcześniej marzyła. W tym samym czasie Daniel Olbrychski trenował szermierkę i marzył, że zostanie wielkim sportowcem. Role się odwróciły.

Jak państwo spędzali czas na emeryturze?

Każdy dzień zaczynaliśmy od wypicia zielonej herbaty, oczywiście bez cukru. Irenka nie lubiła kawy, ale za herbatą wręcz przepadała. Przywoziła najróżniejsze herbaty z całego świata. Do dzisiaj mam je w szafkach. 

Warszawa, 2004 rok. Irena Szewińska odbiera nagrodę ministra edukacji narodowej i sportu (fot. Igor Morye/AG)

Podobno lubili państwo tańczyć.

Irenka uwielbiała, ale ja nie. Chodziliśmy na różne bale, trzeba było zatańczyć, więc się zgadzałem, ale żaden tam ze mnie wielki tancerz. Czasem mówiłem jakiemuś koledze: "Poproś Irenkę, ona tak lubi tańczyć". Wolałem posiedzieć przy barze.

Za to chętnie z Irenką biegałem. Zwykle do Kampinosu, towarzyszyły nam psy. Irenka biegała niemal do końca, dopóki miała siły.

Dopóki nie zachorowała?

Choroba nie spadła na nią nagle. Epizod nowotworowy miała 26 lat wcześniej, czyli w roku 1992 roku. Po operacji wróciła do zdrowia. Chodziła na kontrole, wszystko było dobrze. Niestety, sześć lat temu, w 2012 roku, lekarze wykryli przerzuty. Przeszła dwie chemie, brała leki hamujące nowotwór i nieprawdopodobne ilości leków przeciwbólowych. Wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze, zrobiła morfologię. Wyniki były złe. Trafiła na kilka dni do szpitala. W dniu, kiedy miała wrócić do domu, zmarła.

Nie skarżyła się, nawet gdy się źle czuła. Szła na piknik lekkoatletyczny, a po dwóch godzinach wracała do domu i musiała się położyć. Cierpiała. Ale do końca miała silny charakter.

Widzi pan wśród młodych kogoś, kto mógłby ją zastąpić?

Są utalentowane zawodniczki, które aktualnie biegają na 400 metrów, i to z niezłymi wynikami. Ale jeśli chodzi o liczbę medali, trudno będzie dorównać Irence.

Irena Szewińska wygrywa bieg na 100 metrów, 1963 rok, okładka albumu o Irenie Szewińskiej (fot. Janusz Szewiński)

Album "Irena Szewińska" ze zdjęciami autorstwa Janusza Szewińskiego można kupić w siedzibie PKOL-u, ul. Wybrzeże Gdyńskie 4 w Warszawie.

Janusz Szewiński. Lekkoatleta specjalizujący się w biegu na 400 metrów przez płotki. Po zakończeniu kariery sportowej pracował jako fotoreporter Przeglądu Sportowego. Był też trenerem swojej żony, Ireny Szewińskiej.

Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka psów, mądrych ludzi, kawy i sportowych samochodów.

Dziękujemy, że przeczytałaś/eś do końca nasz artykuł. Jeżeli Ci się podobał, to wypróbuj nasz nowy newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu.

KLIKNIJ, BY ZAPISAĆ SIĘ NA NEWSLETTER