Rozmowa
Polska premiera filmu 'Kursk' odbędzie się 14 grudnia (fot. Mika Cotellon / mat. prasowe)
Polska premiera filmu 'Kursk' odbędzie się 14 grudnia (fot. Mika Cotellon / mat. prasowe)

Technicznie "Kursk" jest chyba największym wyzwaniem, z jakim miał pan do tej pory do czynienia. Bardzo wiele elementów mogło się nie udać, choćby zdjęcia podwodne. Czy to rzeczywiście najtrudniejszy sprawdzian w pana karierze?

Nie, dlatego że najtrudniejsze są te momenty, kiedy scenariusz jest kiepski i nie działa jak dobrze naoliwiona maszyna. Mam na myśli warstwę emocjonalną. Jeśli historia już na papierze nie wzrusza, nie śmieszy, nie zapiera tchu w piersiach, jest po prostu nijaka, wtedy mamy problem. Do rzeczy technicznych można zatrudnić elektryka, inżyniera. Miałem nieustannie mnóstwo pytań, na przykład: "Jak powoli wypełnić olbrzymi basen wodą, tak żeby wyglądał na tonącą łódź podwodną?".

To było dość skomplikowane przedsięwzięcie. Kiedy ma się osiemnastu aktorów pod wodą, jest też osiemnastu kaskaderów, by w razie czego ich ratować lub zastąpić. Do tego niezbędne są wytyczenie właściwych dróg ewakuacji, odpowiednia liczba lamp, zasilanie, gniazdka. Elektrycy muszą pracować pod wodą, ktoś musi nad tym wszystkim czuwać. Ktoś inny musi cały czas obserwować, czy każdy kabel jest na miejscu, tam, gdzie powinien być, i czy nie stwarza zagrożenia dla pracujących ludzi. Wszędzie kręcą się też pracownicy ubezpieczyciela, którzy muszą wszystko zatwierdzić. Mnóstwo z tym kłopotów. Zupełnie inny świat, do którego nie byłem przyzwyczajony, biorąc pod uwagę moje dotychczasowe doświadczenia. 

Kadr z filmu 'Kursk' (fot. Mika Cotellon / mat. prasowe)

Czy to prawda, że początkowo zamierzał pan zaprosić do współpracy Rosjan? Mieli dostarczyć niezbędne informacje, a wy kręcilibyście w prawdziwych lokalizacjach. Ostatecznie nic z tego nie wyszło. Co poszło nie tak?

Rzeczywiście, w pewnym momencie rozważaliśmy koprodukcję z Rosją, myśleliśmy nad włączeniem w realizację jednej firmy, i faktycznie mieliśmy kręcić w Rosji. Bardzo szybko okazało się jednak, że projektem zainteresowały się władze, a także wojsko. Chcieli przeczytać scenariusz.

Można się chyba było tego spodziewać?

Rzeczywiście, mieli bardzo dużo uwag. Nagle wszyscy zaczęli rozmawiać o tej historii, ale nie w sposób, który mnie - niezależnemu twórcy - by odpowiadał.

Jakie zmiany chcieli wprowadzić Rosjanie?

Przede wszystkim chcieli, żeby główne postaci były bardziej bohaterskie, szlachetne i dumne z własnego pochodzenia. Żeby ta historia była opowieścią o niezłomnych marynarzach, jak z propagandowego plakatu. Coraz bardziej oddalaliśmy się od prawdziwego obrazu wydarzeń, a zmierzaliśmy w stronę pobożnych życzeń. Wydawało mi się to bardzo, delikatnie mówiąc, nie w porządku, by oddawać kreatywną wolność twórcy rosyjskiej floty. W końcu zdecydowaliśmy się porzucić ten pomysł i szukać szczęścia gdzie indziej. Odnaleźliśmy Davida Russella - wysokiego rangą brytyjskiego oficera Królewskiej Marynarki Wojennej, w filmie granego przez Colina Firtha, który przez cały okres zdjęć bardzo nam pomógł. Oprócz tego udało nam się też skontaktować z rosyjskim marynarzem wysokiego szczebla pływającym na atomowych okrętach podwodnych. Mimo wszystko nie chcieliśmy jednostronnej opowieści, ale próbowaliśmy z całych sił dotrzeć tak blisko prawdy, jak się dało. Nie chodziło nam też o wskazywanie palcami błędów i niedociągnięć, rysowanie krzywdzących karykatur. Na samym początku uznawałem opcję realizacji filmu w Rosji za coś niezbędnego. Coś, co pozwoliłoby dotrzeć mi najbliżej prawdy o tamtych wydarzeniach. W rzeczywistości działo się dokładnie odwrotnie. Starano się mnie ocenzurować.

Kadr z filmu 'Kursk' (fot. Mika Cotellon / mat. prasowe)

Czy prawdziwy David Russell zaakceptował wybór Colina Firtha na aktora wcielającego się w jego rolę?

Nie tylko zaakceptował! On go absolutnie uwielbia! Był przeszczęśliwy, kiedy się dowiedział o tej decyzji. Nigdy nie zapomnę ich pierwszego spotkania. Zaprosiłem obu do hotelu w Covent Garden w Londynie, mieli spędzić razem cały dzień. Wiedziałem, że Colin ma mnóstwo pytań i chciałem mu w ten sposób pomóc z rozwianiem wszystkich jego wątpliwości. To spotkanie od początku było bardzo wzruszające. Dwóch angielskich gentlemanów na każdym kroku okazujących sobie wzajemny szacunek. Rozczulili mnie tymi uprzejmościami.

Na planie zgromadził pan międzynarodową obsadę, w filmie wszyscy porozumiewają się w języku angielskim. Takie zabiegi raczej rzadko wychodzą opowieści na dobre, bywają dość sztuczne. Jak sobie poradził pan z tym problemem?

Rzeczywiście, to było jedno z największych wyzwań. Akcja dzieje się w Rosji, a my tu mamy międzynarodową ekipę. Oczywiście, wszyscy mogliby mówić po rosyjsku, ale to by chyba było jeszcze gorsze. Nie ukrywam, że długo się biłem z myślami, co zrobić. Z jednej strony bardzo zależało nam na autentyzmie i jak największym zbliżeniu się do rzeczywistości. Musieliśmy stworzyć postaci z krwi i kości, tak prawdziwe i tak kruche, jak tylko było to możliwe. Najlepiej byłoby, gdyby mówiły w ojczystym, rosyjskim języku. Wtedy oczywiście dochodziła kwestia akcentu. Ostatecznie uznaliśmy wszyscy, że musimy jednak zrobić to po angielsku. Wtedy przyszły kolejne problemy. Colin mówi pięknym angielskim z akcentem wyprofilowanym w najlepszych brytyjskich szkołach. Matthias z akcentem środkowoeuropejskim, Léa - francuskim. Zdecydowałem, że wszyscy będą się posługiwać akcentem środkowoeuropejskim, trochę duńskiego, niemieckiego, francuskiego, trochę szkolnego angielskiego. Jakieś naleciałości geograficzne i tak są wyczuwalne, ale musieliśmy minimalizować ryzyko nadwyrężenia autentyzmu. W "Kursku" jest aż 108 ról mówionych, to aktorzy z całego świata. Inaczej byśmy nie podołali.

Colin Firth gra jedną z głównych ról w filmie 'Kursk' (fot. Mika Cotellon / mat. prasowe)

Porozmawiajmy chwilę o obsadzie. Każdy z aktorów to prawdziwa gwiazda w swoim kraju. Wspominaliśmy już Colina Firtha, są też Léa Seydoux, Matthias Schoenaerts. Jest Max von Sydow, August Diehl, Matthias Schweighöfer, jest i Peter Simonischek. Większość w maleńkich rólkach. Jak to zadziałało na ich ego?

Serce się kraje, jak ogląda się takie talenty często w kilku scenach po kilka sekund, proszę mi wierzyć na słowo! (śmiech) Szczególnie dla takiego filmu casting to kwestia kluczowa. 80 procent mojej pracy polegało na zdobyciu odpowiednich aktorów, i to się udało. Kilka razy zdarzyło mi się przepisać trochę rolę, żeby pasowała do jakiegoś aktora. Jak słusznie pani zauważyła, każde z tych nazwisk to prawdziwa gwiazda w swoim kraju, a jednak zgodzili się przyjść i wziąć udział w próbach czytanych. Uszanowali długotrwały proces, któremu się poddaliśmy. Tak, "Kursk" to prawdziwe dzieło zespołowe.

Max von Sydow gra w "Kursku" główny czarny charakter, co w pewien przewrotny sposób koresponduje z wizerunkiem unieśmiertelnionym przez niego w filmach Ingmara Bergmana.

Ogromnie cenię filmy Bergmana. O Maksie z kolei nie da się mówić, nie myśląc o tych dawnych wcieleniach. Jest po prostu legendą, zupełnie innym typem aktora niż pozostała część obsady. Oprócz tego jest też najmilszym człowiekiem, jakiego znam. Muszę jednak przyznać, choć to może być zaskakujące, że przy tej okazji nie myślałem o filmach Bergmana, ale o "Pellem zdobywcy" Billy'ego Augusta. Podoba mi się pomysł, że Borys grany przez Maksa był w gruncie rzeczy miłym człowiekiem, przyjaźnie wyglądającym starszym panem. To bardzo niejednoznaczna postać. Musiał dokonywać własnych, niełatwych wyborów. Przede wszystkim to od niego zależało, czy rosyjska marynarka przyjmie pomoc od obcych państw. Musiał więc rozsądzić, co waży więcej: tajemnica wojskowa i narodowa duma czy życie marynarzy. 23 ludzi z okrętu "Kursk" wobec 250 tysięcy spod Stalingradu. Na Zachodzie, którego pani czy ja jesteśmy częścią, kładło nam się do głowy, że jedno ludzkie życie wystarczy, żeby wzywać i otrzymać pomoc. Na tym polega nasze rozumienie człowieczeństwa. Jak w "Szeregowcu Ryanie" - nikogo nie zostawiamy z tyłu, chowamy zmarłych w godnym pochówku. Zabieramy z pola bitwy wszystkich. Niezależnie od kosztu. Muszę jednak powiedzieć, że jest coś zarówno szalonego, jak i szlachetnego w sposobie, w jaki odeszli marynarze z "Kurska". 

Thomas Vinterberg na 65. Festiwalu Filmowym w Cannes (fot. Denis Makarenko / Shutterstock)

Nawet jeśli to wszystko na marne?

Oczywiście, trochę to wszystko udramatyzowaliśmy, jest w naszej historii spory pierwiastek fikcji. Proszę pamiętać, że okręt podniesiono dopiero po dziewięciu miesiącach, wtedy też doliczono się wszystkich ciał. Żadne obce służby nie miały wstępu do wraku. Także i my musieliśmy się zmierzyć ze znalezieniem równowagi między fikcją i rzeczywistością, głównie dlatego, że nie znamy odpowiedzi na wszystkie nurtujące nas pytania. Oczywiście, jak mówiłem wcześniej, staraliśmy się dostępnymi nam środkami dostać jak najbliżej prawdy, ale zdajemy sobie sprawę, że to, co się naprawdę stało, to tajemnica, która utknęła na dnie morza. Weźmy chociaż głównego bohatera, granego przez Matthiasa Schoenaertsa. Naprawdę nazywał się Dmitri Koleśnikow i podobno to on napisał słynny list, dzięki któremu znamy więcej szczegółów tragedii, chociaż oczywiście tego nigdy się nie dowiemy na pewno. Był jednym z tych 23 marynarzy, którzy przeżyli najdłużej. Nie miał dzieci i jego małżeństwo się rozpadało. Oczywiście załoga pełna była ojców, musieliśmy więc jakoś połączyć te wszystkie postaci w jedną, która była reprezentantem i symbolem tej ostatniej grupy.

Czemu mówi pan, że list "podobno" napisał Koleśnikow? Dotarł pan do jakichś wskazówek, że to może być nieprawda?

Widziała pani ten list? Jego zdjęcie jest dostępne w Internecie. Moim zdaniem to mocno podejrzane, że wygląda jak mapa skarbów, które robią w przedszkolu dzieci. Moje dziecko robiło coś podobnego. Brzegi wydają się spalone w sposób dość przemyślany. Wszystkie słowa są dobrze widoczne. ale dowodów na sfingowanie listu nie mam. Zdaję sobie sprawę z ogromnej ilości materiałów propagandowych produkowanych przy okazji katastrofy "Kurska", i tyle.

Kadr z filmu 'Kursk' (fot. Mika Cotellon / mat. prasowe)

Co pana poruszyło osobiście w tragicznej historii "Kurska", że zdecydował się pan ją opowiedzieć?

Odwaga załogi. Coraz częściej zdaję sobie sprawę z nieuchronnego upływu czasu. Przecieka nam przez palce i nic się z tym nie da zrobić. Męczy mnie to okrutnie, może to kwestia wieku. Inna sprawa, że moja żona niedawno została pastorem i na okrągło zadaję jej te pytania. Nikt o tym już dzisiaj nie rozmawia. Wciąż słyszy się o młodości i o jej kulcie, o tym, jak ludzie starają się za wszelką cenę wydłużyć swoje życie. Przyjmują leki, poddają się zabiegom odejmującym lata. Jeszcze kilka dekad temu śmierć traktowano jak część życia, bo tak ją widziano. Zawsze była obecna gdzieś w okolicy. Teraz stała się podstawową obawą, która wkracza w różne sfery naszego życia. Śmierć i strach przed nią stały się motywami przewodnimi wielu książek i filmów, bo jest to temat bardzo filmowy, podobnie jak tragedia, katastrofa. "Kursk" jest ostateczną opowieścią o tym, że czas ucieka, jest go coraz mniej, i liczy się to, co robimy, wiedząc, że za chwilę go zabraknie. Odwaga marynarzy, którzy podjęli ostatnią heroiczną próbę odzyskania utraconego czasu, bardzo mnie poruszyła. Do głębi. Ich jednostajne stukanie w kadłub okrętu, takie bardzo spokojne i pełne godności wołanie o pomoc było idealnym symbolem powolnego odchodzenia w nicość.

Śmierć i sens życia jako motywy przewodnie rzeczywiście wciąż się w filmie przewijają, podobnie jak symbole i akty religijne. Przed pierwszą eksplozją jeden z marynarzy żegna się i modli. W Rosji po katastrofie wielu wróciło do Kościoła, obserwowano wzrost liczby zawieranych w cerkwiach małżeństw.

Moim celem nie było udzielanie odpowiedzi, ale odwrotnie - zadawanie pytań.

Jakie to pytania? Czy wierzysz w Boga?

Tak, to pytanie zasadnicze. Ich nieustanne stawianie to szansa, którą dostaję od losu jako twórca filmowy. Otwieranie drzwi, które dotychczas były zamknięte. Pokazywanie rzeczy i wydarzeń ukrytych przed wzrokiem ciekawskich. Nie znam odpowiedzi, ale uwielbiam zadawać dociekliwe pytania.

Thomas Vinterberg na 66. Festiwalu Berlinale (fot. Shutterstock)

Jak to się stało, że reżyser wywodzący się z oszczędnego w założeniach programowych ruchu Dogma zabiera się za tak potężne, międzynarodowe przedsięwzięcie z ogromnym budżetem? Zmienił się pan jakoś za sprawą "Kurska"?

Ten projekt to część mojego odkrywania, poszerzania horyzontów. Dla mnie - kompletnie nowe terytorium. Na planie byłem jak mały chłopczyk w sklepie ze słodyczami. Ciągle zadawałem pytania: "Jak to się robi?", "Jak zrobić, żeby to wybuchło?" (śmiech). Najtrudniejsze dla mnie do pojęcia i przyswojenia było to całe CGI, efekty specjalne, bo trzeba było wszystko wymyślić od początku. Nie jestem wielkim fanem nowych technologii w kinie, ale czasem nie ma przed nimi ucieczki. A czy się zmieniłem? Szczerze mówiąc, wciąż nie wiem, kim jestem, więc chyba nie mogę stwierdzić, czy się jakoś zmieniłem. Ale raczej nie. Wciąż wracam do moich pytań zadawanych przed snem żonie, o śmierci i sensie życia, i w jakiś przedziwny sposób ciągle wracam myślami do tych marynarzy z "Kurska".

Dziękujemy, że przeczytałaś/eś do końca nasz artykuł. Jeżeli Ci się podobał, to wypróbuj nasz nowy newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu.

KLIKNIJ, BY ZAPISAĆ SIĘ NA NEWSLETTER >>>

Thomas Vinterberg. Urodzony w Kopenhadze duński reżyser, jeden z członków założycieli (wspólnie m.in. z Larsem von Trierem) ruchu Dogma 95, twórca pierwszego filmu w duchu nurtu - "Festen" (nagroda Jury na festiwalu w Cannes). Na jego filmografię składają się także nominowane do Złotego Niedźwiedzia na festiwalu w Berlinie "Submarino" (2010) i "Komuna" (2016) oraz słynne "Polowanie" z Madsem Mikkelsenem w roli głównej (nominacja do Oscara, nagrody na festiwalu w Cannes). Vinterberg wyreżyserował także wideo do piosenki "The Day That Never Comes" zapowiadającej album grupy Metallica "Death Magnetic", od tej pory przyjaźni się z muzykami.

Magdalena Maksimiuk. Dziennikarka filmowa współpracująca z polskimi i amerykańskimi mediami. Doktorantka Polskiej Akademii Nauk, wykładowca w Ośrodku Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego. Uwielbia chodzić po dużych miastach i londyńskich teatrach.