
Kiedy wyjechałaś z rodzicami do Niemiec, miałaś pięć lat, czyli byłaś w wieku swojej córki.
Sam wyjazd - było to w 1988 roku - nie był straszny, jechaliśmy przecież całą rodziną. Pamiętam wielką halę sportową, do której zwożono uchodźców. Śmierdziało w niej alkoholem. Trochę się w niej bałam, bo pękała w szwach od obcych ludzi. Na podłodze leżały reklamówki, w których mieli swoje rzeczy.
Po paru tygodniach z hali przeniesiono nas do sąsiedniego budynku. Dostaliśmy w nim swój pokój. A potem moi rodzice wszystkiego się dorabiali. Ambicja taty i strach mamy przed tym, że może im się nie powieść, jeszcze się w Niemczech wzmocniły. Ciężko pracowali i udawali, że są niewidzialni.
Niewidzialni?
Robili wszystko, żeby się w żaden sposób nie wyróżniać. Gdy zapraszali do domu niemieckich znajomych, podawali im pomidory i mozzarellę zamiast pierogów. Mama niemal zaraz po przekroczeniu granicy wprowadziła zakaz mówienia po polsku, co mnie bardzo bolało. Zmieniliśmy wszystko, także imiona i nazwiska. Nagle nie nazywałam się już Emilia Elżbieta Śmiechowska, ale Emilia Elisabeth Smechowski. Do dziś w moim niemieckim paszporcie jako miejsce urodzenia mam wpisane: Neustadt/Westpreußen, a nie Wejherowo, w którym przyszłam na świat.
Rodzice wstydzili się, że pochodzą z ubogiego kraju. Ukrywali to. Szybko dostali status przesiedleńców i niemieckie obywatelstwo. A znam takich, którzy na niemiecki paszport czekali po dziesięć lat albo nie mają go do dziś. My mieliśmy go już po dziewięciu miesiącach!
Dlaczego tak to podkreślasz?
Bo ten uzyskany tak szybko dokument coś z tobą robi. Chcesz za wszelką cenę udowodnić, że na niego zasługujesz. Musisz być bardziej niemiecka niż rdzenni Niemcy. Moi rodzice czuli się gorsi, ich głównym celem był sukces finansowy. Nie należeli do Solidarności, nie byli represjonowani, nie musieli uciekać z Polski. Po prostu chcieli lepszego życia.
Cytujesz niemieckie żarty o Polakach, popularne w latach 90. Na przykład o samochodach: "Dziś skradzione, jutro w Polsce". Jak na nie reagowaliście?
W tym czasie tak bardzo czułam się już Niemką, że nie brałam tych żartów do siebie. Ale pamiętam, że kiedyś w szkole zginął komuś taki mały przenośny komputerek do gier. Ktoś rzucił: "To na pewno Polak ukradł". Mnie to nie obeszło, bo ja już Polką nie byłam. Mój tata z kolei często oglądał w telewizji show Haralda Schmidta, który sypał żartami o Polakach. A mój tata się z nich śmiał. Tak jakby one w ogóle nie miały z nim nic wspólnego. Smutne, ale tak było.
Jak żyło ci się z zakazem mówienia po polsku?
Na początku się przeciwko temu buntowałam. Nie mówiłam ani po polsku, ani po niemiecku, po prostu się nie odzywałam. Z czasem jednak się przyzwyczaiłam. W domu z siostrą porozumiewałyśmy się mieszanką polsko-niemiecką, co dla ówczesnych imigrantów było typowe. Poza domem polskiego nie używałam.
W podstawówce miałam sporo koleżanek z Polski, z którymi też nie rozmawiałam po polsku. Znałam ich pochodzenie i one pewnie też znały moje, ale nie poruszałyśmy tego tematu. Zresztą w Niemczech do dzisiaj jest tak, że trzeba się asymilować, choć wszyscy myślą, że to taki otwarty kraj. Nie uważa się tam, że dwujęzyczność jest czymś fajnym, z wyjątkiem, gdy chodzi o angielski czy francuski.
Wielu Polaków też jest przeciwnych uchodźcom.
Wiem, i bardzo mnie to martwi. Że należy przyjmować uchodźców jest dla mnie oczywiste. Dyskutować trzeba jedynie o tym, w jaki sposób to zrobić. Polska jest przecież krajem emigrantów. Dostaliśmy za granicą tyle pomocy! O tym nie wolno zapomnieć. W Niemczech na przykład mieliśmy o wiele lepsze warunki niż Turcy - moi rodzice dostali najlepszy kurs językowy w Instytucie Goethego w Berlinie. Taki kurs, na którym poznaje się język w małych grupach, jest kluczem do integracji. Otrzymali też pomoc w szukaniu mieszkania po roku pobytu w ośrodku dla imigrantów.
Wszystko to było możliwe dzięki statusowi przesiedleńców, który wynikał też trochę z poczucia winy Niemców z czasu wojny. Ale nawet jak nam pomagali, sytuacja w latach 90. w Niemczech nie była miła. Było dużo rasizmu, podobnie jak dzisiaj, kiedy ponownie przyjechało dużo uchodźców, tylko z innych powodów.
Wracając do ciebie - gdzie nauczyłaś się tak dobrze mówić po polsku?
Parę lat temu poszłam na kurs polskiego. W Niemczech. Większość uczących się ze mną to byli moi rówieśnicy, którzy przyjechali do Berlina z Polski, tak jak ja, pod koniec lat 80. Oni też nie mogli mówić w domu w ojczystym języku i postanowili go sobie przypomnieć. Mieliśmy podobne doświadczenia. Z tego, co obserwuję, nowe pokolenie polskich imigrantów nie rezygnuje z polskiego, ale mówi też po niemiecku. Zamknięcie się na jedną kulturę nie sprzyja, moim zdaniem, prawdziwej asymilacji.
Moi rodzice na przykład mówią po niemiecku, ale z polskim akcentem. Wciąż robią błędy, bo przecież uczyli się języka obcego już jako dorośli ludzie. A moje pokolenie się buntuje i rozmawia ze swoimi dziećmi po polsku, więc wychodzi na to, że asymilacja, której chcieli mnie poddać moi rodzice, jednak się nie udała.
Ale twojej rodzinie udało się ułożyć życie w Niemczech. A nawet pomagaliście bliskim z Polski.
Wybraliśmy się do Polski na święta do babci w Gdańsku, chyba zaraz na początku lat 90. Wyróżnialiśmy się, bo byliśmy inaczej ubrani. Gdy przemierzaliśmy kolejne miejscowości dużym zachodnim samochodem, śledziły nas przeciągłe spojrzenia przechodniów. Bagażnik mieliśmy wypełniony prezentami - słodyczami, kawą Jacobs, kosmetykami i proszkiem Persil, bo wszyscy moi krewni byli przekonani, że ten niemiecki jest lepszy.
Krewni pewnie zazdrościli wam, że mieszkacie za granicą?
W mojej rodzinie w ogóle nie rozmawiało się o uczuciach. Siostra taty jest architektką, a mama przywoziła jej z Niemiec kremy przeciwzmarszczkowe. Nie rozumiałam tego, przecież w polskich sklepach widziałam kremy Nivea. Uważam, że to utwierdzało Polaków w poczuciu, że są gorsi. Moja mama zaś pewnie miała poczucie winy i dlatego zasypywała bliskich prezentami. Dzisiaj robi odwrotnie - przywozi z Polski do Niemiec 100 jaj i kilogramy pomidorów, bo jest przekonana, że jaja i pomidory stąd są lepsze i tańsze niż te w Berlinie.
Twoi rodzice nadal mieszkają w Niemczech?
Tak, i nie wrócą do Polski. To zastanawiające, bo na przykład Turcy, którzy mieszkają w Niemczech, mówią, że na starość wrócą do siebie.
O uczuciach nie rozmawialiście, a czy pojawiał się u was w domu temat dziadka, który służył w Wehrmachcie?
Nigdy. Czasem zaczynałam o niego pytać, ale i tak nie udało mi się niczego dowiedzieć. Jak długo służył, dlaczego podpisał volkslistę - czy z własnej woli, czy z przymusu. Ci, którzy żyją, mówią, że nie pamiętają. Więc pewnie nigdy nie poznam historii mojego dziadka ze strony mamy.
Mój partner jest Niemcem, pochodzi z Bawarii. Właśnie zaczął się uczyć polskiego, ale ciężko mu to idzie. Zresztą dziadek mojego partnera też służył w niemieckiej armii. Gdy się poznaliśmy, pomyślałam, że jednak nie jestem prawdziwą Niemką.
Dlaczego?
Bo nigdy nie poczuję niemieckiego poczucia winy związanego z wojną. W szkole chyba z pięć razy, w różnych klasach, uczyłam się o III Rzeszy. W pewnym momencie nawet denerwowało mnie, że tak często. I uderzyła mnie myśl, że jednak tak naprawdę nie jestem związana z Niemcami. Pytanie o winę i odpowiedzialność Niemców za II wojnę światową nie było pytaniem ani do mnie, ani do mojej rodziny.
Kim się więc czujesz?
Bardzo nie lubię tego pytania. Mogę być i Polką, i Niemką. Teraz mieszkam w Polsce, a czuję się cudzoziemką. Choć znam język, to przecież, zanim przyjechałam, nie wiedziałam, jak się tutaj żyje, nie znałam polskiej codzienności.
Od marca mieszkam w Gdańsku, żyje się tu bardzo wygodnie. Ale przyznam, że między Polską a Niemcami są spore różnice. Moja córka chodzi do państwowego przedszkola, gdzie jest więcej reguł niż w jej poprzednim, berlińskim. Dzieci nie mogą na przykład rozmawiać przy jedzeniu. W ogóle dyscyplina jest o wiele większa.
W jakim języku mówi twoja córka?
Jest dwujęzyczna. Mówi już całkiem dobrze i po polsku, i po niemiecku. Ja z kolei, poza niemieckim paszportem, mam polski dowód osobisty. W nim nazywam się Emilia Śmiechowska, a moim miejscem urodzenia jest Wejherowo.
Emilia Smechowski. Rocznik'83. Studiowała śpiew operowy i romanistykę w Berlinie i Rzymie. Była redaktorką "Die Tageszeitung", obecnie jest niezależną reporterką m.in. dla "Geo" i "Die Zelt".
Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka psów, mądrych ludzi, kawy i sportowych samochodów.
Dziękujemy, że przeczytałaś/eś do końca nasz artykuł. Jeżeli Ci się podobał, to wypróbuj nasz nowy newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu.