
Można się podnieść po ciężkich przejściach?
Jednych ciężkie przejścia zabiją, drugich wzmocnią. Mnie wzmocniły. Nie czuję się przez to ani lepsza, ani gorsza od innych. Po prostu mam silny charakter. Na pewno zmobilizowało mnie moje dziecko. Była Zosia i trzeba było ją wychować. To był mój cel. Mówiłam sobie: nie ma co się nad sobą użalać. Jestem matką, więc muszę wstać i iść do roboty.
Budowałam też motywację dzięki pracy. Kocham swoją pracę, ona mnie uratowała. Trzy tygodnie po śmierci męża miałam premierę spektaklu "Lunch o północy" w Teatrze Capitol. Mogłam ją odwołać, ale przecież przy sztuce napracowali się dwaj producenci, cały zespół aktorów, technicy. Pewnie wszyscy by zrozumieli, że jest mi ciężko, ale praca już nieraz mnie ocaliła.
Dużo słyszałam o pani pracowitości i obowiązkowości od pani kolegów i koleżanek. Ale czy zaangażowanie w pracę nie jest formą ucieczki od cierpienia po stracie bliskiej osoby?
Oczywiście, był to bardzo ciężki czas. Musiałam przejść przez żałobę, każdy jej etap. Pierwszy to niedowierzanie, potem przychodzi wyparcie, złość i agresja, apatia, a na końcu jest wychodzenie z żałoby. Czytałam dużo książek psychologicznych, żeby wiedzieć, co się ze mną dzieje.
To właśnie na etapie wyparcia zrobiłam premierę. Potem nieuchronnie dopadły mnie złość i agresja. Niestety, wiele osób nie miało wtedy pojęcia, czemu jestem zła i agresywna. A ja musiałam po prostu przez to przejść. Ci, którzy tego nie uszanowali, nie są już moimi znajomymi. Kiedyś się mawiało, że wdowa ma okres ochronny. Dziś oczekuje się, że zaraz po pogrzebie będzie fruwać niczym archanioł. To, że nie wdziałam wdowiego welonu, nie znaczy, że nie przeżywałam straty.
Zdecydowała się pani na terapię?
Nadal na nią chodzę. Gdybym miała czas, chodziłabym na nią codziennie. Muszę tutaj wspomnieć o Beacie Pilewskiej-Zając, najlepszej terapeutce, jaką znam. Jest wybitna. Przez lata mnie prowadziła, bo zmagałam się też z innymi problemami z przeszłości. Ale nie chcę o nich mówić. Powiem tylko, że mam ogromną satysfakcję, że się nie poddałam. Przekułam traumy w sukces.
Wierzę też, że gdzieś jest jakiś absolut, który nade mną czuwa, opiekuje się mną. To mi też dało siłę.
Kto pani poradził, żeby pójść do specjalisty?
Agata Młynarska. Sama była już w terapii i powiedziała mi: "Słuchaj, musisz sobie pomóc, zamiast się męczyć". Bardzo się opierałam, ale poszłam. Nie spodziewałam się, że terapia może mi dać tyle radości. Tak właśnie wygląda moja przyjaźń z Agatą: ona rzuca ciekawy pomysł, ja się przed nim długo bronię, a na koniec przyznaję jej rację.
Znamy się z Agatą od dziecka, jesteśmy na siebie skazane. Ona i moja przyjaciółka Ania Blum, fantastyczna designerka biżuterii, która mieszka w Kanadzie, mogłyby zrobić wszystko, a ja im zawsze przebaczę. A one mnie.
Owszem, co pewien czas się kłócimy, jak w małżeństwie. Ale wiem, że jeśli o drugiej w nocy poproszę Agatę, żeby do mnie przyjechała, to przyjedzie. A ja przyjadę do niej, jeśli będzie potrzebowała. Nigdy tego nie nadużywałam i nigdy o to nie poprosiłam, ale sama świadomość, że mogę to zrobić, daje mi ogromne poczucie bezpieczeństwa.
Wracając do terapii. Mówi pani o niej bardzo otwarcie.
Bo to żaden wstyd, gdy człowiek szuka pomocy. Tylko ignoranci twierdzą, że to coś wstydliwego. Gdy kogoś boli ząb, idzie do dentysty. Kiedy kogoś boli dusza, idzie do terapeuty. Ci, którzy mówią, że terapia im nie pomogła, musieli spotkać niedoświadczonych terapeutów. Ja trafiłam na osobę wyjątkową. Z empatią i pokorą.
Oczywiście liczę się z tym, że mówienie o terapii może się spotkać z falą hejtu, ale wiem również, że gdybym mogła swoją opowieścią kogoś uratować, że ktoś to przeczyta i powie: "Ona też z tego wyszła", a potem sam pójdzie do specjalisty, jest to dla mnie chwalebne. Nie znam człowieka, który nie miałby ciężkich przeżyć, ale moja historia pokazuje, że można ładnie przejść przez życie, nie raniąc innych swoimi stratami, nie obciążając ich swoim bólem.
Sprawia pani wrażenie osoby silnej i wrażliwej zarazem.
Igor Przegrodzki, wybitny aktor sceny wrocławskiej, mówił, że "normalnych gnać z teatru". Ktoś, kto ma osobowość transparentną, nie może przetwarzać sztuki. Rzeczywiście mam silną osobowość, a jednocześnie jestem krucha. Często też osoby nadwrażliwe, żeby ochronić swoją miękką "część", przywdziewają barwy niedostępności albo oschłości, hardości czy złośliwości.
A pani?
Ja lubię być złośliwa. A to nie jest dobre, bo ludzie najbardziej boją się pogardy i ośmieszenia. Jednak zachowuję się tak tylko w stosunku do tych, którzy na to zasługują. A proszę mi wierzyć, że w tym kraju zasługuje wielu.
Nie do końca rozumiem.
Mam wrażliwość Kubusia Puchatka. Jak ludzie to wyczują, tracą umiar. I próbują mnie wykorzystać. Dziś już wiem, że jak idziesz do ludzi z otwartymi ramionami, to prędzej czy później ktoś ci je przetrąci i w końcu przestajesz je otwierać.
Pani przestała?
Staram się czasem zachowywać dystans, ale w moim przypadku to zachowanie sztuczne. Bo z natury jestem otwarta i bezpośrednia. Wdrażam więc własne systemy obronne, np. detoks towarzyski. Jestem już w tym wieku, że nie chce mi się kogoś przekonywać do mojej opcji politycznej czy wartości, które wyznaję, nie chce mi się innych nawracać na moją wiarę czy niewiarę. Dlatego nie podtrzymuję znajomości na siłę.
Moje motto życiowe, które przejęłam od Jacka Santorskiego, jest takie: "Nie dążę już do szczęścia, ale do dobrych doznań. Ciągle też sprawdzam, czy to, co robię, albo to, z kim się spotykam, ma sens. Od 50. urodzin, kiedy wykasowałam z telefonu 70 numerów, co roku ograniczam kontakty z ludźmi z uwagi na ich jakość".
Jest pani teraz szczęśliwa?
Pogodzona ze światem. Można przeżyć życie, wracając ciągle do przeszłości, oglądając się za siebie. Podtrzymując syndrom ofiary, można wiele zyskać. Bycie ofiarą daje profity, bo wszyscy skupiają się na niej i chcą pomagać. Ja nigdy się nie postawiłam w roli ofiary, ale kosztowało mnie to dużo pracy. Mam dom, który muszę utrzymać. Niedawno kupiłam dla córki mieszkanie w Warszawie. Nikt nie dał mi na to wszystko pieniędzy. Muszę zarabiać je sama - w reklamie, teatrze, serialach.
Czyli nie ma pani laby, prawda?
Nie mam. Kilka dni temu skończyłam we Wrocławiu kręcić sceny do "Świata według Kiepskich" Polsatu. Do połowy października mam zdjęcia do serialu TVP pt. "O mnie się nie martw". A do tego wracam do "Klanu", gdzie właśnie wróciła postać fryzjerki, którą gram. Codziennie spędzam na planie 10 godzin.
Gram też w spektaklach "Łóżka", "Klatka dla ptaków" i "Lunch po północy" w Teatrze Capitol. Bardzo jestem zadowolona, że tyle pracy mi się przydarza.
Co jeszcze panią cieszy?
Proszę spojrzeć na mój ogród. Najwięcej radości daje mi sadzenie w nim krzewów, a potem odpoczynek na tarasie. Mogę tak godzinami kontemplować, czytać. Owszem, mam powody, żeby usiąść i płakać. Ale po co? Zadręczyłabym nie tylko siebie, ale i całą okolicę.
Teraz mam porządek w głowie. My się zwykle w życiu skupiamy na tym, czego nie mamy. Niepotrzebnie. Mogę się porównywać do aktorki amerykańskiej, która nie musi spłacać kredytów i dostaje za rolę kilka milionów dolarów. I się tym frustrować. Tylko po co? Cieszę się z tego, co mam, bo uważam, że mam dużo. I jestem szczęśliwa. Są ludzie, którzy się budzą rano i mówią: "O Jezu, znowu trzeba iść do pracy". A ja wstaję, patrzę na drzewa i cieszę się, że witam w zdrowiu kolejny dzień.
Należę do osób, którym gdyby urwało jedną nogę, cieszą się, że mają drugą. I zawsze towarzyszą mi słowa noblistki Wisławy Szymborskiej: "Czemu ty się zła godzino, z niepotrzebnym mieszasz lękiem? Jesteś - a więc musisz minąć. Miniesz - a więc to jest piękne".
Joanna Kurowska. Pochodzi z Gdyni. Skończyła łódzką szkołę filmową. Znana ze świetnych ról komediowych w serialach "Czterdziestolatek. 20 lat później", "Graczykowie" czy "Świat według Kiepskich". Jej mąż, Grzegorz Świątkiewicz, był dziennikarzem. Cierpiał na depresję. Zmarł w 2014 roku w wieku 55 lat.
Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka psów, mądrych ludzi, kawy i sportowych samochodów.