Rozmowa
Barbara i Wojciech w Komorowie, 1951 rok (fot. archiwum prywatne Barbary Młynarskiej-Ahrens)
Barbara i Wojciech w Komorowie, 1951 rok (fot. archiwum prywatne Barbary Młynarskiej-Ahrens)

Wojciech Młynarski pisał genialne teksty, Agata i Paulina są dziennikarkami i wydają książki, Jan nagrywa kolejne płyty. Wiemy, że wasza rodzina jest utalentowana od pokoleń.

Wychowałam się w rodzinie o XIX-wiecznych tradycjach. W naszym 12-pokojowym domu w Komorowie nie mieliśmy telewizji. Było radio i patefon z płytami, słuchało się dużo muzyki. Zarówno poważnej, jak i jazzu, który Wojtek [Młynarski, brat - przyp. red.] ubóstwiał, tak samo zresztą jak ja.

Mama przez cały dzień pracowała w Polskim Radiu na stanowisku redaktora muzycznego audycji dla dzieci najmłodszych, więc wychowywała mnie babunia Cecylia. Nie babcia - ale babunia. Była  oddana ludziom bez granic. Wyprawę ślubną podarła na bandaże dla powstańców, nikomu nie odmówiła schronienia. Kiedyś uciekinier z transportu wiozącego Polaków do Niemiec wpadł do naszego domu i poprosił babunię o pomoc: "Niech mnie pani ratuje!". "To niech pan wskakuje pod poduszki, które leżą na kozetkach w ogrodzie" - odparła babunia.

Przyszli esesmani, na szczęście bez psów. Wyprowadzili całą rodzinę na korytarz, ustawili pod ścianą. Mamę w żałobie po tacie, małego Wojtusia, ufarbowaną dziewczynę pochodzenia żydowskiego, którą babunia ukrywała, a która trzymała mnie na ręku... Esesman wyjął z kabury pistolet, wycelował do babuni i powiedział: "Mówisz, że go tu nie ma?". Babunia na to: "Ja nie powiedziałam, że go tu nie ma. Ja powiedziałam: szukajcie". Zagroził, że jak go znajdą, to nas zabiją. "Nie boisz się?" - zapytał. Babunia spokojnie odparła: "Boję się tylko Pana Boga i szczura". 

Ojca nie pamiętam, bo w dniu jego śmierci skończyłam rok. We wspomnieniach mówiliśmy o nim "tatuś". Do mamy zwracaliśmy się "mamusiu", "matuś", "mateńko". Wojtek najczęściej mówił "mateńko", bo ją na swój sposób uwielbiał, tylko nie umiał tego okazać. 

Komorów 1946. Basia, Wojtek i mama (fot. archiwum prywatne Barbary Młynarskiej-Ahrens)

A pani jak się dogadywała z bratem?

Mieliśmy niezwykłe, choć bardzo trudne relacje. Mój kochany braciszek szedł drogą zadziornego ucznia najpierw szkoły podstawowej w Komorowie, a później Liceum im. Tomasza Zana w Pruszkowie. Było między nami zaledwie półtora roku różnicy, ale ja przez ciężką chorobę straciłam w szkole rok, a on poszedł od razu do trzeciej klasy. Nigdy nie zapomnę, jak na zakończenie siódmej klasy napisał teksty i zrobił kabaret z kupletami o nauczycielkach.

Pierwszy wierszyk stworzył, gdy nie miał jeszcze pięciu lat. Dyktował go mamie. W naszym wspólnym pokoju mieliśmy na ścianach obrazki. Każdy z nich odnosił się do innego miesiąca w roku. Wojtuś miał łóżko przy "lipcu", a ja po drugiej stronie przy "styczniu" albo "lutym". "Lipiec" obrazował pastuszek grający na fujarce, w tle był staw, po którym pływały kaczki. Wojtek wodził po obrazku palcem, a potem recytował własny wierszyk: "Obudź się pastuszku, już słońce wysoko, a ul na skrzypeczkach już gra. Przez liście przenika ulowa muzyka, kaczuszki tam kwaczą "kwa kwa"". Wierszyki wpisywał też do mojego pamiętnika: "Basiu, gdy wyjeżdżasz nagrywać audycje, by podtrzymać rodu muzyczną tradycję, mówisz do mnie na pociechę "niedługo wrócimy". Z tego wniosek, tęsknisz za mną, choć się pokłócimy"".

Dlaczego mówi pani, że wasze relacje były trudne?

W domu komorowskim przeważały kobiety, więc Wojtek, żeby odreagować, poza domem się "ochłopaczał", czyli otaczał się kolegami. Poza tym był pochłonięty pisaniem i żył w swoim świecie. W nocy wędrował przy pełni Księżyca po domu. Wybudzony, rzewnie płakał. Nie można go było uspokoić. Kiedy była pełnia, zamykaliśmy okna i drzwi na żelazne sztaby. Mama i babunia bały się o niego śmiertelnie, bo nasz pokój na parterze miał duże okna z wyjściem do ogrodu.

Biliśmy się czasem, zwłaszcza przy lekcjach. Mówił, że nic nie rozumiem, że jestem osłem dardanelskim, zwłaszcza z matematyki. No to ja w płacz. I łup go. No to on mnie też łup. I oboje z krzykiem do mamy.

Barbara z Uwe w 1992 roku i z bratem sześć lat później (fot. archiwum prywatne Barbary Młynarskiej-Ahrens)

Niezależnie od bójek musieliście bardzo się kochać.

W książce opisuję scenę, kiedy w zimie chłopak z mojej klasy podciął mi nogi. Upadłam na lód. Wojtek zobaczył to z okna, wyskoczył przez nie na dwór i sprał tego Michała na kwaśne jabłko. Poza tym okazywał mi miłość, pisząc do mnie. Do dziś mam jego niezwykłe listy i wiersze. "Gdy ci życie się kiełbasi, pędź do Basi. Gdy się los jak kot nie łasi, pędź do Basi. Gdy chcesz w życie nabrać wiary, porzuć gusła, porzuć czary. Tylko zgłaszaj się mój stary do Barbary".

Wzruszające. A czy mówił, że kocha?

Miał w sobie jakąś emocjonalną tamę. Trudno powiedzieć, skąd się brała. Myślę, że wiązała się z jego chorobą. [Wojciech Młynarski zmagał się z chorobą dwubiegunową. Zmarł 15 marca 2017 roku. Miał 75 lat - przyp. red].

Relacje ze swoimi dziewczynami miał impulsywne, ciepłe. Pisał dla nich wiersze. Ocalały, bo część z nich dał mamie, a część mnie. A ja się ich wszystkich nauczyłam na pamięć. Bo sporo z nich zniszczył.

Polonistka w Liceum im. Tomasza Zana w Pruszkowie - pani Stanisława Ostrowska, która na wiele mu pozwalała, nigdy nie dawała mu piątek. Postawiła mu najwyższą ocenę dopiero na maturze i powiedziała: "Leć, mój orle!". Ale zanim poleciał, stworzył kabaret Odkurzaczem po szkole. Sam pisał teksty, robił parafrazy francuskich piosenek, sam występował i reżyserował. Kiedyś uprowadził - na potrzeby występów - ukochany stołeczek babuni, który już nigdy nie wrócił do domu. Mnie z kolei zabrał ulubioną płytę Hemara, którą przywiozłam sobie z Londynu. Bo mu była potrzebna.

Jemu też można było zabrać coś ważnego?

O niech Pan Bóg broni! Ale mama od najmłodszych lat uczyła nas słowa "przepraszam". Jeżeli się coś zrobiło źle, to nie było wykrętów czy kłamstw. Po prostu się mówiło "przepraszam". Wojtka też nic nie kosztowało słowo "przepraszam".

Wojciech Młynarski (fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

W domu panowała kindersztuba. Wszyscy musieliśmy pomagać w domu i w ogrodzie. Każdy musiał pielić własną grządkę i rywalizowaliśmy, kto ma ładniejszą. Moja kuzynka, która jest  architektem i mieszka w Paryżu, miała najpiękniejszą.

Zawsze było u nas pełno ludzi, babunia na okrągło gotowała, a obiady wydawano o różnych porach. Stół był długi, na około 30 osób. Pomagali wszyscy. Wieczorami babunia, po całym dniu pracy, siadała z nami z wielkim albumem zdjęć. I opowiadała nam historie rodzinne. Wszystkie one w nas pozostawały. Nikogo do słuchania nie zmuszano.

Czego was jeszcze uczono?

Zachowywania porządku, choć z tym i ja, i Wojtek mieliśmy problem. Wojtek był szalenie zajęty czytaniem. Pani sobie nie wyobraża, ile on książek pochłonął. Mnie z kolei zajmowało wymyślanie i pisanie własnych historii. To mi zostało do dziś. Wydałam zresztą niedawno własny tomik poezji.

Jak brat zareagował, gdy pani wyjechała z Polski?

Uważał, że zdradziłam całą rodzinę. A ja po prostu wyszłam za mąż. Mój drugi mąż, Uwe, ma od lat własną firmę consultingową, a przy tym jest wielkim humanistą. Przez szesnaście lat uczył się gry na skrzypcach. Jest znawcą muzyki klasycznej.

Dokładnie opisuję w książce ten moment. Wojtek robił wtedy nieprawdopodobną karierę. Był wielkim artystą. Kiedy więc powtarzał, że ja go zdradziłam, wychodząc za mąż, odparłam: "Bardzo cię przepraszam, ale ja tu nie widziałam dla siebie miejsca". Dusiłam się w Polsce.

Przecież była pani dobrze zapowiadającą się aktorką.

Dziś bym pewnie znalazła jakieś wyjście, ale wtedy mi się nie udało. Więc wyjechałam do Szwajcarii. Od 32 lat prowadzę tam Klub Miłośników Żywego Słowa. Ten Klub to moje ukochane dziecko. Wojtkowi to zresztą ogromnie zaimponowało.

I przestał się na panią gniewać?

On się na mnie gniewał bez przerwy! Jak się bardzo rozgniewał w sposób niezasłużony, wieczorem stał pod domem z bukietem kwiatów. Kiedy odwiedzałam Polskę, zawsze przyjeżdżał po mnie na lotnisko. Nawet kiedy był bardzo chory, co zawsze rozpoznawałam. Zawsze czekał na mnie na lotnisku z różami. Raz przyjechał zmęczony, ale zadowolony. Mówi: "Nie miałem czasu ci kupić kwiatów, ale kupiłem coś innego". I wyjmuje pierścionek. Piękny, z granatami. Dużo za duży... Może go kupił dla jakiejś dziewczyny, a potem dał mnie? Nie wiem.

Festiwal w Opolu, 2008 rok. Wojciech Młynarski z córką Agatą (fot. Michał Grocholski / Agencja Gazeta)

Rozpieszczał bliskich?

O tak! Przyjeżdżał do mnie przeważnie z długą listą, na której wypisał, co kupić najbliższym. Cały dzień poświęciliśmy na zakupy. Wojtek był wielkoduszny, jeśli chodzi o sprawianie innym radości. Wtedy wydawał pieniądze bez zastanowienia. Nawet z czasem zaczęło mnie to martwić.

Był też dość kochliwy, prawda?

Wielcy twórcy karmią się emocjami. Choć z drugiej strony może on nigdy nie trafił na tę jedyną... Ja, gdy spotkałam mojego drugiego męża, miałam 38 lat. To późno, prawda? A wiedziałam, i on też wiedział, że to będzie na całe życie. Zbudowaliśmy nasz związek na szczerości, choć czasem się też kłócimy, a jakże. Oboje mamy wybuchowe charaktery, a mój mąż jest obcojęzyczny, więc dochodzą różnice mentalne i kulturowe.

Powiem pani, że Wojtek moich chłopców nie lubił. Był zazdrosny. On w ogóle był zazdrosny o uczucia. Gdy się u mnie zjawiał, chciał być najważniejszy. No i był kłopot. Mój mąż uparty i Wojtek uparty. Musiałam znajdować złoty środek. Tłumaczyłam: "Wojtek, zrozum, proszę, ale w tej chwili jestem bardzo zajęta z Uwem". I tak samo mówiłam mężowi.

Pomagało?

Wojtek miał w naszym domu w Szwajcarii swoje miejsce przy stole. Nie lubił jednak jadać sam. Wstawał skoro świt i bardzo delikatnie pukał do drzwi naszej sypialni. "Siostrzyczko, śpisz?" - pytał. Drzemałam, ale odpowiadałam mu: "Nie...". Wojtek na to: "No to może byśmy zjedli razem śniadanie?".

Która to była godzina?

A piąta rano.

Wcześnie. Wstawała pani?

Tak. A potem jadłam drugie śniadanie z mężem. Mój mąż to rozumiał. Wojtek miał ogromne problemy ze snem, poza tym przez całe życie pracował od świtu. Miał stały rytm dnia. Zostawił mi takie przesłanie: "Więc mózgów ścieżki gracuj, nim wstanie świt blady, nie lituj się i pracuj, nie masz innej rady. I jest w tym coś z dramatu, i coś z kabaretu, pracować dla Polaków pod niebem Helwetu".

Zobacz wideo Za Krzysztofem Krawczykiem będziemy tęsknić wszyscy. Piosenki niektórych twórców nigdy się nie starzeją

Jak radziła sobie pani z chorobą brata?

Musiałam się jej nauczyć. Po pewnym czasie rozpoznawałam jego stan po tym, jak rozmawiał przez telefon. On nieludzko cierpiał. Nie mógł spać. Dzwonił do mnie o trzeciej, czwartej nad ranem. Do tego nie chciał się leczyć. Zmieniło się to dopiero wtedy, gdy trafił na psychiatrę, który przekonał go do leczenia. Wojtek mu uwierzył. I całe szczęście, bo ta jego choroba wyniszczała też naszą mamę. Zachorowała poważnie na serce.

Dla mnie odległość od niego była ratunkiem. Dzięki temu, że wyjechałam, nie oszalałam w tym wszystkim. Ile razy słyszałam go przez telefon zrozpaczonego, płaczącego. Płaczącego jak dziecko. Opowiadał mi o wizjach, które ma w tej chorobie. 

W październiku 2015 roku był już bardzo ciężko chory. A tak wspaniale odchodził, był tak cichy, tak niebuntujący się przeciwko losowi. Odwiedziłam go na parę dni przed śmiercią. Wiedziałam, że nie ma z nim kontaktu. Patrzyłam na tę jego mękę. Głaskałam go po ręku. Powiedziałam: "Wojtek, jeżeli masz świadomość, że tu jestem, daj mi znak". Minął moment, a on zaczął walić głową w poduszkę. Przeszedł przez piekło.

Pani też nie było łatwo, gdy odszedł.

Kiedy umarł, strasznie rozpaczałam. W kwietniu 2017 roku płynęliśmy z mężem statkiem po Renie do Amsterdamu. Chcieliśmy zobaczyć kwitnące pola tulipanów. Podczas tej podróży napisałam wiersz "Upomniały się niebiosa o poetę". Podczas pracy z Jerzym Sosnowskim nad książką czułam obecność mojego brata. Dwa razy mi się śnił. We śnie czytał naszą książkę.

Książka pt. ''Życie nie tylko snem'' autorstwa Jerzego Sosnowskiego ukazała się nakładem wydawnictwa Muza.

Okładka książki ''Życie nie tylko snem'', Wojciech Młynarski na scenie opolskiego amfiteatru (fot. mat. prasowe, Aleksandra Koszyk / Agencja Gazeta)

Barbara Młynarska-Ahrens . Siostra Wojciecha Młynarskiego. Poetka, aktorka, ambasadorka polskiej kultury w Szwajcarii. Grała w Teatrze Powszechnym i Teatrze Narodowym. Od ponad 45 lat mieszka za granicą.

Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka psów, mądrych ludzi, kawy i sportowych samochodów.

CHCESZ DOSTAWAĆ WIĘCEJ DARMOWYCH REPORTAŻY, POGŁĘBIONYCH WYWIADÓW, CIEKAWYCH SYLWETEK - POLUB NAS NA FACEBOOKU