Rozmowa
Coney Island (fot. shutterstock.com)
Coney Island (fot. shutterstock.com)

Cyrk kojarzy się ze smutnymi namiotami, które wyrastają w centrach miast, a w nich straszą smutne klauny i męczy się zwierzęta. Co ciebie tak zafascynowało w cyrku, że postanowiłaś napisać o nim książkę?

To nie jest książka o monumentalnym cyrku, w którym są akrobaci, wielka, okrągła scena wysypana piaskiem i ogromne trybuny. Piszę o cyrku, w którym jedyną atrakcją jest człowiek - jego uczucia, wygląd, umiejętności. To jest sideshow, cyrk kameralny, w którym teatralizuje się to, co wszyscy na co dzień odczuwamy.

Karolina Sulej w Coney Island (fot. Mateusz Kubik)

Sideshow narodził się w połowie XIX wieku w USA jako dodatek do ogromnych cyrkowych widowisk i wesołych miasteczek. Nawiązuje do europejskiej tradycji trubadurów, jarmarków, rozrywki dla ludu, którego nie stać na teatr i instytucje kultury wyższej. Sideshow ma ściśle określony kształt, który się nie zmienił do dzisiaj - 10 części, ewentualnie 11, z dodatkową atrakcją. Każdy z występów koncentruje się na jednej rzeczy związanej z byciem człowiekiem. Konferansjer, który zaprasza do cyrku, pyta publiczność: "Chcecie zobaczyć coś podniecającego, coś zabawnego, obrzydliwego, szokującego?". I właśnie w tych emocjach - lęku, podnieceniu, rozbawieniu i zadziwieniu - zawiera się cała istota sideshow. A dokładniej w tym, co człowiek może zaprezentować, żeby wywołać takie emocje.

A co może zaprezentować?

W sideshow występują osoby o szczególnych umiejętnościach, które budzą nasze lęki związane z ciałem. Na przykład połykacz mieczy, czyli człowiek, który potrafi wpakować sobie w ciało kawał metalu. Metal w kształcie ostrza w normalnych warunkach nas rani, zabija, a tu człowiek wkłada go do ust, wyjmuje i nic się nie dzieje. Albo człowiek, który zieje ogniem. Przecież ogień jest niebezpieczny, zwykle się go boimy, a w cyrku nikomu nie dzieje się krzywda. Są też ludzie, którzy wkładają sobie wiertarkę do nosa, leżą na gwoździach, chodzą po szkle. Ludzie gumy wyginający się na różne strony, ludzie, którzy wchodzą do pudełek potem przez kogoś przecinanych, albo tacy, co siadają na krzesłach elektrycznych.

Inną kategorię stanowią osoby o szczególnej powierzchowności. To mogą być odmieńcy z wyboru - na przykład człowiek o ciele pokrytym tatuażami, albo odmieńcy z urodzenia - mają specyficzny, odbiegający od normy wygląd. Cyrk od początku był miejscem, w którym można było na tych ludzi patrzeć, zetknąć się z ich niezwykłością i egzotyką.

(fot. Mateusz Kubik)

Miejscem, w którym przyglądasz się ludziom z sideshow, jest Coney Island w Nowym Jorku. Jak tam trafiłaś?

To ostatnia stacja metra, tam łączą się wszystkie jego linie. Dalej już w Nowym Jorku nie pojedziesz, dalej jest tylko ocean. Wychodzisz na stacji na promenadę i uderza cię zapach oceanu. Od razu też widać wesołe miasteczka: wielkie koło Wonder Wheel, kolejkę Cyclone. Na Coney wciąż czuć Nowy Jork z poprzednich dekad. To miejsce ma urok ostatniego przyczółka amerykańskości.

Pierwszy raz trafiłam na Coney Island, żeby zobaczyć wesołe miasteczko zimą. Przyjechałam z moim późniejszym mężem i autorem zdjęć do książki - Mateuszem Kubikiem. To była nasz romantyczna podróż, nie mieliśmy w planach książki. Nie mogliśmy jednak zapomnieć tego obrazu. Coś, co ma być wesołe, kolorowe, pełne życia, zimą jest ciche, puste, kolory są tam jakby nie na miejscu. Poczułam silną emocję związaną z tym miejscem. Moi bohaterowie mówili mi potem, że ma w sobie pewien rodzaj magii. Przyciąga swoich. Weszłam do muzeum Coney Island, a potem zaczęłam dużo czytać o jego historii i nagle dotarło do mnie, że przecież jestem antropologiem kultury i kwestie inności, teatru, performensu zawsze były dla mnie bardzo interesujące. Podobnie jak sama postać "freaka". Tym tematem interesuję się od lat nastoletnich. Po prostu sama zawsze się tak czułam. Zrozumiałam, że muszę napisać o tym Coney Island książkę.

Jak ludzie z amerykańskiego cyrku zareagowali na reporterkę z Polski?

Pojechałam tam z dużą wiedzą teoretyczną i kilkoma zaplanowanymi wywiadami, ale nie wiedziałam, czy ta społeczność mnie przyjmie, czy nie. Moi bohaterowie, osoby, które tam występują i mieszkają, raczej nie dzielą się ze światem swoimi sekretami. To ludzie zamknięci i nieufni, wiedzą, że trzeba uważać z opowieściami o tym miejscu, bo jest drogocenne. Im bardziej będzie popularne, tym szybciej zjadą się deweloperzy, skoczą ceny. Cyrkowcy sądzą też, że i tak zbyt wiele szczegółowych informacji o technikach połykania mieczy czy ognia przedostało się do sieci i są ludzie, który uczą się tego z internetu. Kiedyś tę wiedzę zdobywało się w sposób tradycyjny - od mistrza.

(fot. Mateusz Kubik)

Jak ci się udało zdobyć ich zaufanie?

Wysiedziałam je. Działa tam organizacja pozarządowa Coney Island USA, która prowadzi freak show, muzeum i różne projekty związane z pielęgnowaniem lokalnej tradycji. Właśnie do niej się udałam. Odwiedzałam "Freak Bar", gdzie przesiadują cyrkowcy oraz ludzie, którzy zajmują się cyrkiem teoretycznie. Wśród nich dyrektor Dick Zigun. Jest klucznikiem tego miejsca, i to jego zaufanie przede wszystkim musiałam zdobyć. Na początku tylko czytał gazetę i obserwował, jak rozmawiam ze wszystkimi dookoła. Potem udzielił mi audiencji. Gadaliśmy przez kilka godzin i był zadziwiony tym, ile mam wiedzy na temat tego miejsca i ile we mnie emocji z nim związanych. Powiedział wszystkim, że jestem w porządku, i to wiele zmieniło. Freak show był dla mnie otwarty.

Rozmawiasz na przykład z Nati, zdeformowaną przez chorobę dziewczyną, która w nim występuje. Jest freakiem i jest z tego dumna. Freak show pomógł jej odzyskać podmiotowość. To się często zdarza?

Oczywiście są historie ludzi związanych z cyrkiem, które opowiadają o uprzedmiotowieniu i wykorzystywaniu. Przytaczam w książce historię plemienia Igorotów z Filipin, na początku XX wieku wożonego po Stanach jako atrakcja, albo historię Saartije Bartman, hotentockiej Wenus, oszukanej i wykorzystanej przez opiekunów. Takie przypadki się zdarzały, ale generalnie ludzie, którzy w społeczeństwie czuli się wykluczeni, nie mogli znaleźć pracy, związku, w cyrku odzyskiwali "normalność". To tak zwane "monstra", czyli ci, którzy nie mają postury człowieka Leonarda da Vinci, są niestandardowi - zbyt niscy, wysocy, grubi, chudzi, nie mają ręki, mają trzy nogi albo są porośnięci dziwnymi naroślami. Poza cyrkiem byli zamykani w domach, ukrywano ich, a ich choroby były opisywane przez naukowców. W cyrku nareszcie widziano w nich jednostki, które mają osobowość, a nie monstra.

(fot. Mateusz Kubik)

Ale taki występ to chyba dla nich straszne doświadczenie - nie dość, że się ludzie gapią, to jeszcze rzecz dzieje się w cyrku.

Wcale nie. Wielu freaków opowiada o tym, że na scenie to oni mają władzę, to oni dyktują warunki. Ludzie się śmieją, ale dlatego, że to oni chcą, żeby się śmiali. Mogą mieć oprócz dziwnego wyglądu jakąś dodatkową umiejętność, Nati na przykład żongluje ogniem. Ale mogą też po prostu opowiedzieć o swoim życiu. Dla Nati wszystko to, co jej się wydawało obciążeniem - jest Latynoską, lesbijką, osobą niepełnosprawną, brzydką -  w cyrku okazało się atutem. W Ameryce mówi się o tolerancji, a tak naprawdę ona zagubiła się gdzieś między krwiożerczym kapitalizmem a Donaldem Trumpem. A w cyrku niezależnie od tego, jak szczególne są twoje wybory życiowe, jak dziwny jest twój wygląd, możesz być sobą. To jest istota demokracji.

Zresztą całe Coney jest bardzo demokratycznym miejscem. Latem na plaży widać pełen przekrój ras i klas społecznych. Do tego wszystko jest stosunkowo tanie.

Na Coney wynaleziono też najbardziej demokratyczną przekąskę Ameryki - hot doga.

Został wymyślony przez polskiego Żyda. Nathan pochodził z polskiego sztetla, z którego na początku XX wieku wyjechał do Ameryki w poszukiwaniu lepszego życia. Zmodyfikował popularną przekąskę w postaci kiełbasy na bułce. Wymyślił, że kiełbaska musi być koszerna, w owczym jelicie, odpowiednio przyprawiona i włożona do naciętej bułki. W ten sposób stworzył hot doga i sam stał się klasycznym przykładem spełnienia amerykańskiego snu. Najpierw była mała budka, potem coraz większa, a dzisiaj Nathan's Hot Dogs jest wielką korporacją. To też historia amerykańskiej przedsiębiorczości, która narodziła się dzięki imigrantom z pomysłem na biznes.

(fot. Mateusz Kubik)

A ponieważ na Coney nic nie może być normalne, dziś są tam organizowane konkursy pożerania tych hot dogów na czas.

To najsłynniejszy konkurs obżarstwa sportowego w USA. Jest organizowany przez Ligę Obżartuchów, która skupia osoby zawodowo jedzące na czas. Nazywają się na przykład "Gladiatorami Podniebienia", co ma w przewrotny sposób podkreślać monumentalność ich wyczynów, choć tak naprawdę są po prostu absurdalne. Ci "Gladiatorzy" pochłaniają całe menu przeciętnego Amerykanina: hot dogi, hamburgery, chilli, pączki, a czasem też zdrowe rzeczy, na przykład jarmuż. Mistrzowie mają swoich prawdziwych fanów, wygrywają na zawodach duże pieniądze. Aktualny rekordzista zjadł 72 hot dogi w 10 minut. Mają na to swoje sposoby. Na przykład potrząsają ciałem, żeby wszystko ułożyło się w żołądku. A w tle rozbrzmiewa amerykański hymn, jest chór gospel, cheerleaderki.

W książce opisujesz też, jak cyrk traktuje nagość. Dawniej ludzie chodzili do cyrku, żeby nielegalnie zobaczyć kawałek nagiego ciała. Czym dziś jest burleska na Coney?

Występują tam kobiety, które mają ciała niestandardowe z punktu widzenia magazynów modowych i kobiecych. Nie są zgrabne i białe, są to ciała przeróżnych ras i rozmiarów. A przede wszystkim - są bezwstydne. Chodzi o to, żeby było śmiesznie, bo burleska, czyli pokazywanie ciała w kontekście cyrkowym, ma być podniecająca, ale też zabawna.

Moja bohaterka, Bambi, jedna z twórczyń burleski na Coney Island, mówi, że dzisiaj mamy do czynienia z rekonstruktorkami, czyli dziewczynami, które chcą po prostu ładnie wyglądać na scenie, odtworzyć to, w jaki sposób rozbierały się prekursorki. Ale są też i takie dziewczyny, które swoimi występami komentują czas, w którym żyją - z elokwencją opowiadają o kulturze, nawiązują do sztuki, polityki. Jest artystka, która nazywa się Zoe Ziegfield. Siedzi na krześle w przeźroczystych butach do strip-tease'u, powtarzając występ Mariny Abramović "The artist is present" - po prostu patrzy na ludzi, którzy patrzą na jej ciało.

(fot. Mateusz Kubik)

To, które rzeczy przynależą do cyrku, zmienia się z czasem. Kiedyś zabijano tam zwierzęta na oczach ludzi, potem pokazywano dzieci w inkubatorach, zanim ten wynalazek został doceniony przez medycynę. Dzisiaj to już nie do pomyślenia.

Historia Coney Island jest historią wynalazków i szalonych wynalazców, którzy zainwestowali swoje siły w rozrywkę, ponieważ dawała najwięcej wolności kreacyjnej. Pod koniec XIX wieku pierwszą próbą stworzenia parku rozrywki na Coney Island był Park Wodny. Stworzył go Paul Boyton zwany "Człowiekiem Żabą", ponieważ pływał po rozmaitych wodach w specjalnym gumowym kombinezonie. W parku były zjeżdżalnie, wsiadało się do wagonika i zjeżdżało do wody. Boyton wypuszczał w tych wagonikach nie tylko ludzi, ale też małe zwierzęta, chciał, żeby to było bardzo widowiskowe. Niestety, przez kilka lat z rzędu latem padało i ludzie nie chcieli jeszcze bardziej moknąć.

Potem powstały trzy parki i one pokazały, że rozrywka rozwija się trojako. Steeplechase udowadniał, że żeby się dobrze bawić, potrzebny jest drugi człowiek i jakaś maszyna, która go z tobą zderzy. Był tam na przykład wirujący drewniany okrąg zwany Human Rulette Wheel. Lunapark z kolei pokazywał, że potrzebujemy fantastycznych krain, do których możemy uciekać, niepodobnych do tego, co widzimy na co dzień - pomysł na ten park był oparty na marzeniu o podróży na Księżyc i tak nazywała się jego główna atrakcja, "Trip to the moon". Ta podróż trwała tam zaledwie kilkanaście minut, widoki ze statku kosmicznego były namalowane na płótnie, a na powierzchni Srebrnego Globu wszystko wykonane zostało z papier mâché. W Dreamland natomiast rozrywka była oparta na przebywaniu w otoczeniu, w którym odbywają się monumentalne rzeczy, na przykład trwa pożar kamienicy. I naprawdę podpalano tam kamienice.

(fot. Mateusz Kubik)

Piszesz: "Manhattan to ucieleśnienie marzeń o doskonałym społeczeństwie i jego eleganckich potrzebach. Coney Island jest wszystkim, co wulgarne, kiczowate, podniecające, podświadome". W terminologii freudowskiej Manhattan to superego, Coney to id.

Wiemy, że Freud był na Coney Island i bardzo mu się tam podobało. Mawiał podobno, że Coney wydaje mu się krainą jak ze snu i dlatego jest fascynująca z punktu widzenia psychoanalityka. Ludzie, który tworzyli miejsca rozrywki, zmaterializowali ludzką nieświadomość. To pojęcie pojawiło się na początku XIX wieku, ale przecież nie tylko w pracach naukowych. Społeczeństwo przeczuło, że trzeba się zająć tą sferą, że ona jest istotna. To był koniec epoki wiktoriańskiej, ludzie nie byli już w stanie wytrzymać w ciasnych gorsetach. Szli do parku pełnego maszyn, których jedynym zadaniem było zbliżyć ich z drugim człowiekiem. Można było usiąść na koniku obok swojego chłopaka, pocałować się w tunelu miłości. Coney Island zaopiekowało się nieświadomością stłamszoną przez sztywne reguły społeczne.

Tylko że od końca lat 40. rozrywka na Coney zaczęła mieć konkurencję w postaci telewizji i samochodów, które pozwalały na podróże po całym kraju. Powstał też Disneyland, skodyfikowany park rozrywki, gdzie nie było miejsca na eksperymenty. Cyrk zaczęła też przyduszać poprawność polityczna, coraz mniej wypadało tam bywać. Coney Island stało się anachroniczne. Trzeba było wymyślić je na nowo.

Coney Island było scenerią ostatniego filmu Woody'ego Allena. Znowu jest modne?

Zdecydowanie. Ludzie dzisiaj potrzebują cyrku bardziej niż kiedykolwiek. Znowu jesteśmy spragnieni wyjścia z domu i kontaktu z drugim człowiekiem. Ekrany komputerów są zimne, ludzie są samotni. Coney odradza się według filozofii slow life - rozrywka sprowadza się do najprostszych odruchów, najprostszych maszyn, mechanizmów. Ludzie tęsknią za tym, żeby uderzyć w piłeczkę, która gdzieś podskoczy, żeby się pośmiać w towarzystwie innych, żeby się przejechać kolejką, odkryć w sobie dzieciaka. Coney przypomina, że jak się pośmiejesz, najesz, poopalasz, to czujesz, że masz ciało. Przecież nie jesteśmy tylko mózgami w słoikach. Cyrk uczy nas też o inności, sprawia, że ją zauważamy i doceniamy. Widzimy, że człowiek może być mały, duży, chudy, gruby, pokrzywiony i że to jest w porządku.

(fot. Mateusz Kubik)

Ale przecież dziś jest internet i można w nim oglądać najdziwniejsze dziwa świata, nie ruszając się z domu.

Idąc do cyrku, wiesz, że idziesz na show, które ma bogatą tradycję. Konferansjer mówi, że zaraz zobaczysz kobietę z wężem, mężczyznę, który jest niskorosły, i dziewczynę z dziwną chorobą. Musisz się pogodzić z tym, że płacisz, żeby to oglądać. A po występie możesz zagadać do tych ludzi, dowiedzieć się, kim są, przemyśleć różne rzeczy. W internecie nie ma żadnego kontekstu, oglądane osoby są tylko anonimowym obrazkiem. Dziwisz się, ale nie czujesz empatii. W cyrku jest na nią miejsce. To niepowtarzalne doświadczenie bycia z drugim człowiekiem, który jest inny.

A jak głosi tytuł twojej książki: "Wszyscy jesteśmy dziwni".

Każdy z nas codziennie jest zupełnie niepowtarzalnym one man show i widzem jednocześnie. Jesteśmy dziwni - czyli wyjątkowi, niemożliwi do zredukowania do obowiązującego w danej epoce pojęcia normalności. Chyba że zdecydujemy się zabić dziwaka w sobie. Jednak społeczeństwo, w którym nie ma miejsca na dziwność, to społeczeństwo totalitarne, nieludzkie. Istotą człowieczeństwa i demokracji jest to, że wszyscy możemy być dziwni - razem.

Autorem reportażowych zdjęć do książki i zdjęcia okładkowego jest Mateusz Kubik - podróżnik, żeglarz i fotograf, związany m.in z "Podróżami" i "Wysokimi Obcasami".

Książka Karoliny Sulej 'Wszyscy jesteśmy dziwni. Opowieści z Coney Island' ukazała się nakładem Wydawnictwa Dowody na Istnienie (fot. Mateusz Kubik / materiały prasowe)

Książkę Karoliny Sulej "Wszyscy jesteśmy dziwni. Opowieści z Coney Island" w promocyjnej cenie można kupić w Publio.pl>>>

CHCESZ DOSTAWAĆ WIĘCEJ DARMOWYCH REPORTAŻY, POGŁĘBIONYCH WYWIADÓW, CIEKAWYCH SYLWETEK - POLUB NAS NA FACEBOOKU

Karolina Sulej. Dziennikarka i reporterka, związana z "Gazetą Wyborczą" i "Wysokimi Obcasami". Doktorantka w Zakładzie Filmu i Audiowizualności w Instytucie Kultury Polskiej, absolwentka Instytutu Reportażu. Autorka książki "Modni. Od Arkadiusa do Zienia" (wyd. Świat Książki).

Urszula Jabłońska. Reporterka związana z "Dużym Formatem" i "Wysokimi Obcasami". Laureatka nagrody Grand Press 2012 w kategorii reportaż prasowy. Niedawno nakładem wydawnictwa Dowody na Istnienie ukazała się jej najnowsza książka "Człowiek w przystępnej cenie. Reportaże z Tajlandii".

Zobacz wideo