Rozmowa
Karol Śliwka jest m.in. autorem logo banku PKO (fot. Beata Kitowska / Agencja Wyborcza.pl)
Karol Śliwka jest m.in. autorem logo banku PKO (fot. Beata Kitowska / Agencja Wyborcza.pl)

Znają go wszyscy, bo nawet jeśli nie kojarzą jego nazwiska, musieli spotkać się ze znakami graficznymi jego autorstwa, które od kilku dziesięcioleci towarzyszą Polakom w przestrzeni publicznej. Karol Śliwka zaprojektował ich bowiem ponad 400, w tym tak znane, jak znak Instytutu Matki i Dziecka, Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych czy słynna skarbonka PKO (przez pracowników banku nazywana zresztą "śliwką"), a w nowszych czasach choćby logotyp sieci gabinetów dentystycznych Eurodental. Był także autorem opakowań popularnych w PRL-u kosmetyków Wars, papierosów Giewont czy słodyczy i czekolad Wedla (Belwederska, Hetmańska, Delicje szampańskie i wiele innych), znaczków pocztowych, plakatów reklamowych i okładek książek.

Po latach "warszawskiej emigracji" zamieszkał na rodzinnym Śląsku Cieszyńskim. Mimo wieku i kłopotów zdrowotnych zachwycał energią i dowcipem. Prestiżowa międzynarodowa publikacja "Logo Modernism", wydana w 2015 roku przez Taschen, uznała go za jednego z ośmiu najwybitniejszych twórców współczesnych znaków graficznych.

Karol Śliwka podczas wernisażu w ASP (fot. Dawid Chalimoniuk / Agencja Gazeta)

Anna Sańczuk: Panie Karolu, poproszę o receptę na dobry znak graficzny.

Karol Śliwka:

Powinien przede wszystkim przedstawiać ideę. To, czym zajmuje się dana marka. A dziś, niestety, często dominuje albo liternictwo, albo patykowate druciaki, zwane też przeze mnie "kościotrupami": kilka kresek, pion lub poziom, kółeczko i tyle. Wszystko robione na jedno kopyto, wszystko przeważnie czerwone.

Surowo pan osądza to, co się obecnie dzieje w polskiej grafice użytkowej.

- Jest dużo banału. Ale oczywiście, są i udane projekty. Podoba mi się np. znak Teraz Polska Henryka Chylińskiego. Ma konstrukcję, ma mięśnie i ładnie wygląda! Dzisiejsza komputeryzacja też wydaje czasem piękne prace. Zwykle jednak nie stoi za tym indywidualny grafik, lecz wielkie zespoły graficzne. Dla przykładu - znaki projektowane na olimpiady sportowe to teraz cały przemysł graficzny, który opracowuje identyfikację wizualną, a nie jedna osoba, jak myśmy to robili.

Jak to się w ogóle stało, że Karol Śliwka zajął się w życiu twórczością plastyczną, a potem stał się polskim "królem znaków graficznych"? Byli w pana rodzinie artyści? Ktoś z bliskich interesował się sztuką?

- Sam nie wiem, skąd mi się to wzięło. Nie przypominam sobie, żeby rodzice, którzy byli rolnikami we wsi Harbutowice na Śląsku Cieszyńskim, kiedykolwiek mówili, że umieją rysować. Miałem jeszcze dwóch braci i siostrę, ale nikt z nich nie zajmuje się sztuką. A ja bez tego nie mogłem żyć! Miałem 5 lat, kiedy skopiowałem medal przypięty do przedwojennego munduru jednego z krewnych. Tak się wszystkim spodobał ten rysunek, że dostałem wreszcie wymarzone kredki, papier, ołówek i zacząłem bazgrać. Bazgrałem także wapnem po stodole, po murach. Tak jak dzisiaj grafficiarze malują tymi swoimi sprayami po czymkolwiek się da.

Logotypy zaprojektowane przez Karola Śliwkę (fot. archiwum prywatne)

Jak rodzice się do tego odnosili?

- Źle! Byłem najstarszy, miałem więc przejąć po nich gospodarkę. Ale ja się na to nie godziłem w żadnym wypadku! Było więc burzliwie, szczególnie z ojcem, bo mama umiała zrozumieć ten mój pociąg do rysowania. Pracowałem na roli, pomagałem rodzicom, a tylko w "wypoczynkowych" chwilach mogłem rysować. W czasie okupacji, kiedy miałem 9 czy 10 lat, przerysowywałem co nieco z gazet. Oczywiście pod warunkiem, że w ogóle miałem jakikolwiek papier! Ale zawsze byłem zakochany w malarstwie, w sztuce. Jako młody chłopak miałem sporą bibliotekę albumów na strychu i chodziłem je tam oglądać.

Skąd wzięły się w wiejskim domu albumy ze sztuką?!

- Po wojnie wszystko co niemieckie wyrzucano, także książki z historii sztuki. Jeśli się na takie natknąłem, natychmiast je zabierałem. Leonarda, Michała Anioła i wielu innych wspaniałych artystów poznałem wyłącznie dzięki książkom znajdowanym na śmietniku!

Był pan więc samoukiem, takim "Jankiem Muzykantem". Można powiedzieć, że szedł pan za jakimś tajemniczym, wewnętrznym impulsem.

- Tak, i ten impuls był niewiarygodnie silny! Nie powstrzymał mnie nawet wypadek, któremu uległem tuż po zakończeniu wojny. Miałem 13 lat i rozminowywałem na polu zapalniki od min. Jeden z nich wybuchł i zostałem inwalidą - do dziś pracuję jednym okiem. Z mojego nieszczęścia najbardziej ucieszył się tata, uznał, że już nie mogę być malarzem i będę musiał zostać na gospodarce. Ale się uparłem! Powiedziałem, że będę się uczył, i tak się stało!

Plakaty zaprojektowane przez Karola Śliwkę (fot. archiwum prywatne)

Trafił pan do wieczorowej Szkoły Malarstwa Rzeźby i Grafiki w Bielsku-Białej. Co to było za miejsce?

- To był rodzaj ogniska plastycznego. Każdy przychodził ze swoimi "narzędziami", a na miejscu miał dostępne sztalugi, modela i fachową pomoc. Dojeżdżałem codzienne na godzinę 16 z Harbutowic do Bielska, ale ponieważ nie miałem pieniędzy, musiałem jeździć na gapę. Chowałem się w tak zwanym "byczoku", czyli towarowym wagonie dla zwierząt, modląc się, żeby nie znalazł mnie tam żaden kolejarz.

Potem było liceum plastyczne, też w Bielsku.

- Stanisław Ośko, który zorganizował ognisko plastyczne, zajął się stworzeniem liceum na zamku Sułkowskich. Namówił mnie, żebym do niego wstąpił, bo "jak chcę być malarzem, to muszę mieć maturę, inaczej skończę jako parobek od koni". Zdałem więc u niego egzamin z historii sztuki. Kiepsko mi to szło, bo przecież nie miałem wiele wiadomości, tyle tylko, co z tych albumów. Ale ponieważ miałem obiecujące wyniki z rysowania, malowania, perspektywy, dyrektor zdecydował się mnie przyjąć. W ten sposób trafiłem do klasy rzeźby i kamieniarstwa, bo nie było tam wydziału malarstwa, o którym marzyłem. Oprócz matury zrobiłem więc też papiery technika rzeźbiarsko-kamieniarskiego. Kiedy przyjechałem na wieś ze świadectwem, była akurat niedziela. Ojciec - wówczas sołtys - urządzał zabawę wiejską. Poszedłem, przywitałem się z nim, mimo że byliśmy pogniewani. Powiedziałem: Tato, skończyłem szkołę! Wziął papier, przeczytał i postawił ćwiartkę wódki na stole. Docenił! Od tego czasu już nigdy mi nie wymyślał.

Jak wyglądały egzaminy do Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie? Pamięta je pan?

- Niestety, pamiętam je bardzo dobrze, a to dlatego, że były to dla mnie niełatwe przeżycia. Miałem 17 lat i już sobie nie wyobrażałem, żeby się nie dostać do akademii! I to koniecznie do Warszawy! Do Krakowa było bliżej, ale ja chciałem do stolicy, bo tam była przyszłość. Złożyłem prace i zostałem zakwalifikowany do egzaminów. Niemalże pod niebo wyskoczyłem z radości, jak się o tym dowiedziałem! Do Warszawy wybrałem się, mając przy sobie jedynie kilka złotych, które mama dała mi na bułkę, ale to nie starczyło ani na jedzenie, ani na pociąg. Przyznaję się więc, że jechałem na fałszywym bilecie. Na miejscu jadłem w tanim barze na Mariensztacie, gdzie za śniadanie, obiad i kolację musiał mi wystarczyć jeden posiłek. Pamiętam, że była to zupa z rabarbaru i do tego cienki makaronik. Tylko na to mnie było stać.

Opakowanie wedlowskiej czekolady zaprojektowane przez Karola Śliwkę (fot. archiwum prywatne)

Skończyłem najważniejsze egzaminy, łącznie z rysunkiem i malarstwem, zostało mi jeszcze kilka przedmiotów do zdania, ale poszedłem do sekretariatu i powiedziałem, żeby mnie skreślili z listy kandydatów. Pani sekretarka zapytała: - Dlaczego chcesz zrezygnować, chłopcze? Ja na to: - Z bardzo prostej przyczyny. Jestem tak głodny, że nie mogę nawet na panią dobrze patrzeć.

No i wróciłem 400 kilometrów do Harbutowic, na gapę, głodny. Przyjechałem do domu, ojciec się ucieszył, mama mniej. Uznałem, że już po moich studiach i nająłem się do pracy jako mechanik. Po kilkudziesięciu dniach otrzymałem zawiadomienie z akademii. Okazało się, że mimo iż nie ukończyłem egzaminów, zostaję warunkowo przyjęty, otrzymam stypendium socjalne i akademik. Może sobie pani wyobrazić, co się działo!

Oszalał pan z radości?

- Byłem tak oszołomiony, że pojechałem na rozpoczęcie roku o miesiąc za wcześnie! Znalazłem się w Warszawie z jedną tekturową walizeczką, w wojskowym płaszczu z demobilu. Bidak taki, że szkoda gadać. Wchodzę na podwórze Akademii Sztuk Pięknych na Krakowskim Przedmieściu, potem do budynku, a tam pusto! Pytam woźnego: - Gdzie tu jest inauguracja roku? A on na to z politowaniem: - Przecież to dopiero za miesiąc będzie! W październiku, a nie we wrześniu! I musiałem jechać z powrotem (śmiech). W końcu jednak rozpocząłem pierwszy rok u profesora Eugeniusza Arcta, świetnego przedwojennego kolorysty. Bo ja wtedy chciałem być tylko malarzem! Na trzecim roku przeniosłem się do najlepszego profesora tamtych czasów i wspaniałego malarza, czyli kolejnego Eugeniusza - Eibischa. U niego zrobiłem dyplom.

Znaczki zaprojektowane przez Karola Śliwkę (fot. archiwum prywatne)

W którym momencie zajął się pan grafiką? Na początku chodziło chyba tylko o dorobienie do stypendium?

- Tak! Stypendium to było bodajże 252 złote - już nie pamiętam dokładnie - i to absolutnie mi nie starczało. Do tego jeszcze paliłem papierosy. Nie miałem wyjścia, musiałem gdzieś sobie dorobić! Już na drugim roku, dzięki przyjacielowi, zdobywaliśmy w wydawnictwie naukowo-technicznym zlecenia na projekty okładek książek, a kiedy byliśmy na trzecim roku, właśnie to wydawnictwo ogłosiło ogólnopolski konkurs na znak graficzny. Nie miałem zielonego pojęcia o tej dziedzinie projektowania, chodziłem więc do biblioteki i podglądałem, jak te znaki wyglądają, co to w ogóle jest. Spróbowałem i wysłałem kilka propozycji na konkurs. To był koszmar! Żaden z moich projektów nie dostał nawet wyróżnienia. W konkursie brała udział starsza generacja przedwojennych artystów grafików, którzy jeszcze pracowali i robili piękne rzeczy. Kiedy zobaczyłem ich prace obok mojej na wystawie pokonkursowej, ogromnie się zawstydziłem. Jak mogłem wysłać takie bazgroły?! To nie miało nic wspólnego z profesjonalnie zaprojektowanym znakiem, to było jakieś mazanie po serwetce w kawiarni.

Ale jednak przyszedł moment, kiedy znak stał się pana głównym "orężem".

- No właśnie, bo nieszczęścia chodzą po ludziach, proszę pani (śmiech ). Po konkursie otrzymałem od dyrekcji wydawnictwa list, że mają zamiar zakupić mój znak, który był na wystawie. Ale to inżyniery, nie znali się! W pierwszej chwili ucieszyłem się, że dostanę jakiś pieniądz, bo stale potrzebowałem na farbę, na tekturę, na wszystko, a byłem biedny jak mysz kościelna. Szczęście, że miałem dwóch serdecznych przyjaciół, warszawiaków, którzy mnie dożywiali - to byli Krzysztof Dobrowolski i Andrzej Zbrożek, już nieżyjący.

Poszedłem do wydawnictwa, choć strasznie się wstydziłem tych moich prac i zastanawiałem się, czy rzeczywiście wypada mi je sprzedać, ale w końcu się zgodziłem. Później były inne konkursy, np. na opakowania papierosów: Syreny, Giewonty, Dukaty, a ja znów pomyślałem sobie: trzeba próbować! I poszło. Nie miałem pędzelków, nie miałem odpowiednich farb, za to miałem przyjaciela z licealnej ławy, który studiował w pekińskiej Akademii Sztuk Pięknych w Chinach. Porozumiałem się z nim listownie i poprosiłem o przysłanie kałanka [pędzelek do kaligrafii - przyp. red.], bo mam zamiar zająć się trochę liternictwem i rysunkiem. Przysłał kilka pędzelków, które mam do dzisiejszego dnia - są już trochę wytarte, ale jeszcze coś można z nimi zrobić. Potem kupowałem narzędzia w sklepie dla kreślarzy i sam je przerabiałem, udało mi się złożyć całkiem dobry warsztat.

Oryginalny projekt logo PKO autorstwa Karola Śliwki (fot. archiwum prywatne / Dorota Kochman)

W którym momencie zrozumiał pan, że to znaki graficzne są pana przeznaczeniem, a nie malarstwo?

- Decydujący był konkurs na znak fabryki kosmetyków Uroda. To najlepszy znak graficzny, jaki kiedykolwiek zrobiłem! Zdobyłem na tym konkursie pierwszą nagrodę, drugą nagrodę i wyróżnienie. To był właściwie taki dzwon, który obudził we mnie grafika. Zaraz potem był konkurs na przemysł lekki: pięć fabryk obuwia - dla każdej zrobiłem znak, który zdobył nagrodę. Posypały się zlecenia. I wtedy postanowiłem, że niestety, ale muszę na razie do kąta wstawić sztalugę i zająć się na co dzień grafiką, która mnie zresztą coraz bardziej interesowała.

Podobno koledzy mówili, że jak Śliwka startuje w konkursie, to oni do niego nie podchodzą, bo on i tak wygra. Prawda?

- Spotykali się ze mną i pytali: - Karol, robisz taki i taki konkurs? Ja: - No robię. Wtedy oni: - E, to my nie robimy! Po pewnym czasie zrezygnowałem z konkursów, bo było mi wstyd, że zabieram kolegom nagrody.

Czy istniało zwarte środowisko twórców, którzy zajmowali się w tamtych czasach, w latach 60., grafiką użytkową? Takie, jak np. w przypadku polskiej szkoły plakatu? Spotykaliście się, wymienialiście doświadczeniami?

- Tak, mieliśmy spotkania z całą plejadą grafików przedwojennych, takich jak np. Jan Hollender, Tadeusz Jodłowski. Spotykaliśmy się każdego tygodnia w kawiarni architektów na Foksal, w piątki. Przedstawialiśmy kolegom swoje prace i oddawaliśmy je pod publiczny osąd, a kto wygrał ten "konkurs", stawiał wszystkim! (śmiech ). Ci starsi koledzy graficy byli bardzo przyjaźnie nastawieni, zawsze nam, młodszym, pomagali. Nie tak, jak dzisiaj, kiedy panuje egoizm zawodowy. Były to bardzo piękne czasy, wspominam je z rozczuleniem. Lata 60., 70. to dla mnie niesamowite 20-lecie twórczej płodności. Teraz, kiedy przygotowuję się do mojej retrospektywy, która ma się odbyć latem, nie mogę uwierzyć, że tyle zrobiłem! Tego jest tak dużo, że się w tym gubię!

Opakowanie kosmetyków dla mężczyzn Wars zaprojektowane przez Karola Śliwkę (fot. archiwum prywatne)

Rzeczywiście, zaprojektował pan ogromną ilość znaków graficznych i wszyscy żyliśmy wśród nich przez dekady. Niektóre z nich, jak np. skarbonka PKO, towarzyszą nam do dziś. Pana pracowitość jest tym bardziej imponująca, że te znaki powstawały dużo dłużej niż obecnie, kiedy graficy dysponują komputerami.

- Dzisiaj graficy robią znak w ciągu godziny. Kiedyś najpierw trzeba było zrobić rozeznanie w temacie, następnie wykonać szkice, potem nawiązać kontakt z fotografem, który będzie robił zdjęcia, zmniejszał projekt itd. Teraz człowiek kliknie kilka razy w komputerze, zrobi w takim kolorze albo takim. A ja wszystko robiłem ręcznie! I się tego nie wstydzę, bo i dzisiaj na komputerze niektórzy nie mogą zrobić tego tak dokładnie, jak ja wtedy.

Ma pan 85 lat, ale od czasu do czasu nadal projektuje pan znaki. Już w XXI wieku powstał np. logotyp z "koroną" dla sieci gabinetów dentystycznych Eurodental.

- Było jeszcze Euroline [firmę kosmetologiczną, odnogę dentystycznego Eurodentalu - przyp. red.], a tuż przed chorobą, która wyłączyła mnie na kilkanaście miesięcy, zrobiłem, jak uważam, całkiem niezły znak dla hotelu Lambert w Ustroniu Morskim. W tej chwili z powodu choroby nie mogę nic robić, bo moja ręka nie idzie tam, gdzie iść powinna. Widzę błąd, ale nie mogę go poprawić. Czasem jednak robię coś na komputerze. Nie spocząłem jeszcze na laurach, ciągle jestem zaangażowany! I muszę pani powiedzieć, że teraz, po tylu latach, kiedy trzeba będzie się kłaść w cztery dechy, dostaję zaskakująco dużo zaproszeń, próśb, żeby pomóc studentom, młodym absolwentom. Bardzo się z tego cieszę. Spełniły się moje marzenia, żeby grafika użytkowa stała się równie ważna, jak malarstwo, rzeźba  czy grafika warsztatowa.

INNI O KAROLU ŚLIWCE:

Ania Kuczyńska - projektantka mody i akcesoriów

Znaki graficzne zaprojektowane przez Karola Śliwkę towarzyszą mi od dzieciństwa. Obecność jego projektów w przestrzeni publicznej, ich syntetyzm i wyrazistość, wybijające się na tle szarej, peerelowskiej codzienności, bardzo silnie wpłynęły na mnie i zadecydowały o mojej tożsamości jako projektantki mody.

Projekt opakowania czekolady dla firmy Wedel (fot. Karol Śliwka / archiwum prywatne)

Śliwka jest twórcą znaku graficznego marki Ania Kuczyńska. Charakterystyczne kółko, wykonane pierwotnie ze srebra, teraz z galwanizowanego metalu, jest ręcznie przyszyte do każdej rzeczy zaprojektowanej przeze mnie. W znaku zawarta jest filozofia marki, niekompletna mandala opowiada o tym, że nic w świecie nie jest idealne.

Jak zaczęła się moja współpraca z Karolem Śliwką? Kameralną kolekcją, która stanowiła serię znaków symbolizujących szczęście w różnych kulturach; wszystkie zostały zamknięte w kole. Tych wzorów zaprojektowanych przez Śliwkę użyłam ponownie przy współpracy z fabryką porcelany Kristoff w 2011 roku, w ramach której powstała limitowana edycja 365 ręcznie wykonanych talerzy ściennych.

Karol Śliwka jest legendą wzornictwa, znaki jego projektu są skondensowaną opowieścią na zadany temat, są mądre i ponadczasowe. Pan Karol obdarzony jest niezwykłym talentem, posiada genialny warsztat - większość jego projektów powstała ręcznie, bez użycia komputera. Jest skromnym, szanującym innych człowiekiem o niezwykłym uroku osobistym i poczuciu humoru. Umie patrzeć, słuchać i rozumieć innych. Jakość jego kultowych prac broni się przed upływem czasu i stanowi inspirację dla nas wszystkich.

Projekty Anny Kuczyńskiej (fot. Piotr Stokłosa / Jakub Pleśniarski)

Patryk Hardziej - grafik, kurator wystaw. W ramach cyklu "Polskie projekty, polscy projektanci" w Muzeum Miasta Gdyni szykuje retrospektywną wystawę Karola Śliwki (planowana na lipiec 2018).

Pierwszy raz zetknąłem się bezpośrednio z panem Karolem, kiedy na Wydziale Grafiki ASP w Gdańsku przygotowywałem swoją pracę dyplomową o znakach. Robiłem telefoniczne wywiady z największymi tuzami grafiki użytkowej okresu PRL-u i chociaż byłem tylko studentem, pan Karol nie odmówił mi pomocy, na którą do dziś zawsze mogę liczyć. Tamte trzy miesiące pracy nad dyplomem dały mi więcej niż pięć lat studiów.

Według mnie o wyjątkowości stylu Karola Śliwki decydują trzy czynniki. Jeden związany jest z technologią czasów, w których tworzył swoje najbardziej znane dzieła. Warunki drukarskie były wtedy marne, trzeba więc było projektować znaki "niezatapialne", dobre do zreprodukowania w czerni i bieli. Całą magię Śliwka musiał zamknąć w jednej prostej plamie. I robił to! Druga rzecz to niezwykła umiejętność łączenia różnych, potencjalnie sprzecznych symboli w jeden spójny znak. Jak w przypadku PKO - tu jest i sylweta człowieka, i skarbonka z pieniążkiem, i znak literniczy. A trzecią rzecz uświadomił mi Jens Müller, niemiecki badacz dizajnu, który dla wydawnictwa Taschen przygotował największy logobook na świecie. Pośród najwybitniejszych mistrzów graficznego myślenia znakiem umieścił jedynego Polaka - Karola Śliwkę. Na moje pytanie, dlaczego właśnie jego, odpowiedział, że mimo iż Śliwka projektował znaki modernistyczne, oparte na najprostszych figurach geometrycznych, w których trudno się wyróżnić, to jego projekty były niezwykle charakterystyczne. Podchodził do znaku nie jak rzemieślnik, ale jak artysta.

Michał Łojewski - grafik, twórca White Cat Studio i marki odzieżowej UEG

To, co unikatowe w znakach zaprojektowanych przez Karola Śliwkę, to strona czysto plastyczna, można by wręcz powiedzieć - "malarska". Jego wyczucie formy i napięcia między bielą a czernią jest absolutnie wyjątkowe. Na przykład w znaku fabryki kosmetyków Uroda jest tylko tyle, ile potrzeba, nie ma dosłowności. Większość znaków graficznych z okresu PRL-u, które na mnie wpłynęły, to były właśnie znaki jego autorstwa. Gdyby Śliwka urodził się w Stanach Zjednoczonych, a nie za żelazną kurtyną, byłoby to nazwisko tego formatu, co Paul Rand, słynny "Papa logo", który robił znaki dla największych amerykańskich brandów, funkcjonujące do dzisiaj.

Michał Łojewski (fot. Dorota Kochman)

Z panem Karolem poznaliśmy się na jednej z pierwszych imprez zorganizowanych przez STGU [Stowarzyszenie Twórców Grafiki Użytkowej - przyp. red.]. Ja miałem tam wykład o identyfikacji wizualnej, a pan Karol o znaku. Podszedł do mnie po wykładzie i powiedział, że bardzo mu się podobają moje prace. Zaczęliśmy rozmawiać i już wtedy uderzyła mnie jego skromność. To chodząca dobroć i światło! Potem miałem przyjemność spotykać się z nim, kiedy pracowałem nad odświeżeniem grafiki PKO. W przeciwieństwie do poprzednich zmian, których nie konsultowano z nim jako autorem znaku, tym razem cały proces odbył się w sposób wzorcowy. Pracując nad nową identyfikacją wizualną, starałem się jak najmniej ingerować w sam znak, skupiłem się na tym, żeby go maksymalnie wydobyć i dziś "skarbonka" Śliwki jest wyeksponowana na wszystkich materiałach brandingowych tak bardzo, jak chyba nigdy dotąd. Śmieję się, że pan Karol poprawił moje logo, które zaprojektowałem wiele lat temu dla Ani Kuczyńskiej, a ja odświeżyłem jego znak dla PKO, jest więc 1:1.

CHCESZ DOSTAWAĆ WIĘCEJ DARMOWYCH REPORTAŻY, POGŁĘBIONYCH WYWIADÓW, CIEKAWYCH SYLWETEK - POLUB NAS NA FACEBOOKU

Karol Śliwka . Urodzony w 1932 roku w Harbutowicach na Pogórzu Śląskim artysta grafik, czołowy projektant znaków graficznych w okresie PRL-u, a także twórca plakatów, opakowań, okładek i znaczków pocztowych. Edukację artystyczną rozpoczął w Wieczorowej Szkole Malarstwa, Rzeźby i Grafiki w Bielsku-Białej. Do roku 1953 był uczniem Państwowego Liceum Technik Plastycznych w Bielsku-Białej, a potem studiował w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, którą ukończył w 1959 roku. Laureat wielu konkursów na znak graficzny m.in. Instytutu Matki i Dziecka, PKO, Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, Biblioteki Narodowej i innych. W ostatnich latach życia mieszkał w Skoczowie.

Anna Sańczuk. Z wykształcenia historyczka sztuki, z zawodu dziennikarka, czasem zajmuje się również PR-em kultury. Razem z Maciejem Ulewiczem prowadzi program "Kultura do kwadratu" na antenie Polsat News 2. Mieszka w Warszawie na Starej Ochocie.