
Zofia Czerwińska była aktorką, którą znali wszyscy, choć, jak sama podkreślała, zasłynęła trzema linijkami tekstu. Artystka mieszkała na warszawskim Powiślu. Jej najwierniejszym towarzyszem był szesnastoletni terier Dżek. Sarkastyczne poczucie humoru Czerwińskiej i osławiona bezpośredniość nigdy jej nie opuściły. Do końca życia była aktywna zawodowo: jeździła po Polsce, grała w serialu, a także została ambasadorką akcji "Ramię w ramię po równość" Kampanii Przeciwko Homofobii.
Wywiad z artystką ukazał się w listopadzie 2017 r.
Pojawiła się pani w wideoklipie Kampanii Przeciwko Homofobii. Ta decyzja miała, zdaje się, osobiste podłoże.
- W nagraniu dla Kampanii opowiadam o rozmowie mojego ojca z babcią, którą usłyszałam jako dziewczynka, tuż po wojnie, a która dotyczyła Mariana i Andrzeja. Oni przychodzili do nas na rozmaite uroczystości, urodziny i święta. To była taka przyjaźń domowa. Zaczęli bywać jeszcze przed wojną i odwiedzali nas razem długo po niej. Jeden był lekarzem, drugi - hydraulikiem. Nic nie było po nich widać. To były inne czasy, nie mogli się ujawnić. Wtedy mówiło się "przyjdzie mój kuzyn", czy coś w tym stylu. Dla babci, starej, zamożnej poznanianki, Marian i Andrzej byli, łagodnie mówiąc, dziwolągami. A ojciec jej tłumaczył: Oni nie mają wyjścia.
Jak pani, wtedy dwunastolatka, patrzyła na nich?
- Dla mnie ich obecność była oczywista, nie kwestionowałam łączącej ich więzi. Tak zresztą zostało do dziś. Zawdzięczam to w dużym stopniu właśnie ojcu. Był mądrym, wykształconym człowiekiem, doktorem wszech nauk lekarskich. Miał cztery specjalizacje: chirurgia, ortopedia, pediatria oraz medycyna morska i tropikalna, z której dyplom zdobył w Zurychu. Posługiwał się pięcioma językami w mowie i w piśmie. Mógł postępować i myśleć jak doktor Chazan, ale jego mądrość prowadziła do tego, że wtedy, te siedemdziesiąt lat temu, miał tak ogromną tolerancję dla Mariana i Andrzeja, i przyjaźnił się z nimi.
Ta postawa miała wpływ na to, jakim pani stała się człowiekiem.
- Oczywiście. Dziś przyjaźnię się z wieloma osobami homoseksualnymi. Gdybym nie wzrastała w takiej atmosferze, teraz, jako przedstawicielka pokolenia babć, też mogłabym być przeciwko. Swoją drogą, nie przypominam sobie z czasów młodości żadnych "ciot". Potem, w szkole teatralnej, było ich od cholery. To byli moi koledzy, bo należę do tych kobiet, do których lgną, jakoś tak wyczuwają, die nase - nosem - i się garną. Stąd wiem, że im jest trudniej żyć. Trudniej znaleźć miłość niż pani czy mnie. To "nasze" leży na ulicy. A oni muszą szukać, i to ostrożnie.
W artystycznym środowisku jest łatwiej?
- W tej branży, ze względu na jej atmosferę, jest wiele takich osób. Ale też panuje niesłuszne przekonanie, że ktoś wszedł w ten świat i "został gejem". "Gdybyś syna nie dała do baletu, toby za chłopami nie łaził!" - gadają. Nie, to nie tak. Do środowiska artystycznego garną się ci, którzy już mają takie skłonności, a sama orientacja jest nie do "nauczenia", a tym bardziej nie do wyleczenia. Nasze środowisko jest bardziej otwarte, lubi się ludzi jako takich, a nie za coś. Jednak tu też wybierają różne ścieżki. Niektórzy są, jak to się mówi, "wyoutowani", inni żyją w ukryciu - o nich też się wie, tylko nie mówi. To ukrywanie się latami to straszna presja i różne rzeczy robi z głową, różne miewa konsekwencje. Słyszała pani o sprawie Spaceya? Teraz z powodu tego skandalu zastopowali nawet produkcję "Domku z kart"!
A romanse na planie? To norma?
- No tak. Bo za często jest się razem w intymnych sytuacjach. Takie erotyczne wąchanie się zaczyna się często już w szkole aktorskiej. Potem te pary się przeważnie rozstają. Przyjaźnie czy związki aktorskie występują, owszem, ale raczej na tablicy obsady w teatrze niż w prawdziwym życiu. Jak jedna z dwóch przyjaciółek nie gra w spektaklu, to atmosfera w garderobie jest nie do wytrzymania. Pary, w których jedno jest gwiazdą, a drugie robi halabardy w teatrze, suną ku katastrofie. Ale to prawda, że w środowisku artystycznym, aktorskim, pachnie seksem.
Choćby sprawa tego wielkiego producenta z Hollywood, którego teraz - po wielokrotnie powtarzających się zarzutach o molestowanie - wywaliła na pysk własna firma, a żonulka rzeczy wyrzuciła przez okno. Ale też opowieści o różnych paniach, które są tak mocno nastawione na karierę, że dobrowolnie wchodzą w takie sytuacje, a potem na przykład leczą sumienie i wizerunek ciążą - bo wiadomo, kobieta, która urodzi dzieciątko, jest szacunku godna. Żeby nie było - jest, też tak uważam. Spełniła to, co jest najważniejszym przeznaczeniem kobiety.
A wie pani, ja mam dziecko, ale trudno mi się utożsamić z tym stwierdzeniem.
- Proszę mi wierzyć, tak jest. Pani, jako matka, już jest po drugiej stronie. Już na panią inaczej patrzą. Ja bardzo cierpię z tego powodu, że nie mam dzieci. Bardzo chciałam, ale nie mogłam. Parokrotnie uchylałam już rąbka tej tajemnicy. Zaszłam w pierwszą ciążę, dwujajową. Była pozamaciczna. Wycięli mi oba jajowody. Teraz pewnie zrobiliby to inaczej, ale to był 1959 rok.
Nie myślała pani potem o adopcji?
- Nigdy nie trafiłam na tak odpowiedzialnego partnera. O dzieciach nie było mowy. Moi dwaj mężowie byli fajni, ale w ogóle się do tego nie nadawali. Muśnięcie tematu to już był dla nich koszmar. A muskałam. Ale nie, skąd. Nie było rozmowy.
Sama nie chciała się pani zdecydować?
- W pewnym momencie zaczęłam chorować, do dzisiaj mam zresztą problemy z kręgosłupem - żeby pracować, muszę brać środki przeciwbólowe, a z lekarzami jestem na "ty". Jak już poznałam właściwego partnera, byłam za stara. No i się przerzuciłam na czworonogi.
A pamięta pani, kiedy z dziecka stała się dorosła?
- Byłam jedynaczką z bardzo dobrego, bogatego domu. Nawet w czasie okupacji miałam guwernantkę. I nagle sama znalazłam się w powstaniu [gdy wybuchło, ojciec Czerwińskiej przebywał w Sochaczewie, mama w Józefowie - przyp. red.]. Przeżyłam. Wyszłam z niego ranna i całkiem siwa, bez zęba - jedynki, którą złamałam na suchym chlebie. Zaczęłam powstanie jako wypieszczone dziecko, skończyłam jako człowiek, który widział wszystko - śmierć, okrucieństwo. Który już wie, czym jest dobro, a czym zło. A to coś, co zwykle przychodzi bardzo późno. Bardzo ważna w życiu umiejętność.
Kiedy przydaje się najbardziej?
- Czasami wchodzimy w życiu w rozmaite układy. Trzeba szybko rozpoznać zagrożenie, jakie z nich może płynąć. I wtedy dobrze jest tę umiejętność mieć. Często mówi się: "jakbym mogła żyć raz jeszcze, nie popełniłabym tych samych błędów". Otóż popełniłabym, tylko w innej sytuacji. Diabeł ma zawsze inne ubranie. To jest ten sam diabeł, tylko przebrany!
Wierzy pani w jakąś siłę, która nas wspiera?
- Kiedyś powiedziałam jednemu księdzu, że wierzę "na swój sposób". "To najgorsze co może być" - odpowiedział. Stwierdził, że się nudzę na mszy, bo jestem małej wiary. Myślę, że styl homilii to coś, co czasami trudno przyjąć osobie z artystycznego środowiska, przesyconego cynizmem, pełnego kolorów, z ogromną amplitudą emocji. Mam sceptyczny stosunek do religii, ale jestem wierzącą osobą.
Zawsze odświeżająca jest dla mnie ta otwartość i bezpośredniość, z jaką opowiada pani o życiu. Tak w kwestiach poważnych, jak i tych lżejszych. Przypomniał mi się wywiad, w którym bez żadnej pruderii i z humorem opisywała pani swoją operację nosa.
- Mnie nos robiła słynna profesor Witwicka, świetna specjalistka i tragiczna postać, otoczona atmosferą skandalu. Jedna z jej pacjentek miała uczulenie na używany do znieczulenia miejscowego evipan. Wtedy nie było jak tego sprawdzić i ta pacjentka na stole zmarła.
A ja to w ogóle byłam nosata nie wiadomo skąd, bo mama piękność, ojciec też bardzo przystojny, a naraz mi urósł taki nos z garbem, duży i krzywy. Miałam straszny kompleks. W szpitalu św. Antoniego w Polanicy [od 1958 r. Wojewódzki Szpital Chirurgii Plastycznej w Polanicy - przyp. red.] jako aktorkę zapisali mnie na zabieg z zalecenia lekarskiego, za państwowe pieniądze! Tam się robiło już zabiegi większego formatu, operowało prawdziwe anomalie. Po korytarzach chodzili ludzie z pasami skóry łączącymi rękę z twarzą.
To jak pod koniec dziewiętnastego wieku, kiedy po syfilisie odpadały nosy!
- Tak, tak, choć z autopsji nie znam takich przypadków! (śmiech ) Mnie w tej Polanicy miał operować zastępca doktora Kraussa, dyrektora szpitala. I ten zastępca się akurat był zakochał w jednej pacjentce. Ona już była wyoperowana, piękna. Ja miałam wpisany zabieg na 2 stycznia. Pan doktor się pojawił, z tym wielkim szkłem powiększającym do zabiegu i na gigantycznym kacu, bo się z nią umówił na wspólnego sylwestra. Taki nos jak mój się normalnie piłuje, bez litości. Tylko potem trzeba też skrócić. On mi ten nos spiłował, ale go nie skrócił. Po zabiegu wisiała mi taka trąbka i właściwie było jeszcze gorzej. Dopiero drugi zabieg, u prof. Witwickiej, pomógł. Byłam zachwycona! Jeszcze kilka lat temu zrobiłam sobie podnoszenie powiek. Od razu otworzyło się oko i trzyma się do tej pory.
Operacja nosa pomogła chyba nie tylko na samopoczucie, ale i na powodzenie na rynku pracy, a tym samym popularność?
- Mogłam czekać trzydzieści, czterdzieści lat, żeby grać złośliwe ciotki i stare wiedźmy, które gram teraz. Ale wtedy była młoda, trzeba było znaleźć inną receptę na karierę. Nos był koniecznością. Nowy pomógł ewidentnie.
Jak to się stało, że aktorka-epizodystka stała się tak znana?
- Nie wiem, proszę pani! To wielka tajemnica. Ja do dziś jestem aktorką trzech zdań. Pierwsze to: Może herbatki, panie inżynierze - z "Czterdziestolatka".
Potem oczywiście "Alternatywy 4", które tyle poleżały na półce cenzury, że w międzyczasie "skultowiały". Z tym drugim zdaniem wiąże się historia: często jeżdżę na spotkania z publicznością. One są ze mną, więc muszę na nich być... Kiedyś byłam z naszym kochanym świętej pamięci Pyrkoszem w jednym domu kultury. Przywitał się z nami dyrektor. Ja takich znam, oni są zwykle, k***wa, poetami i prowadzą te instytucje tylko, żeby mieć pretekst do deklamowania swoich wierszy. I on mówi: Pani Zosiu, ja wyjdę, coś powiem i dopiero panią zawołam. Ja na to: Proszę bardzo! - ale już wietrzę nosem ten nieszczęsny wiersz. A on mnie zapowiada, po czym mówi: Trzy-czte-ry! , a na to cała sala: Jak ktoś całe życie mieszkał w mieście, to się za Chiny do wiochy nie przyzwyczai. I to jest zdanie drugie.
No i trzecie zdanie mojej sławy, czyli: Prawe oczko misia Rysia i lewe oczko misia Rysia. Tyle lat grałam w teatrze, rewiach, ale jestem aktorką trzech zdań.
Pani się temu dziwi?
- Dziwię się tej mojej popularności, bez fałszywej skromności. Co więcej, ona rośnie, a publiczność jest mieszana, nie tylko starsi! Ja sama bym w życiu nie poszła na spotkanie ze sobą. Ale nie oszukujmy się, to pewnie ma związek z tym, że mam jakąś osobowość, jestem zapamiętywalna. To tak wygląda jak d*pa wielbłąda. No i występuję w "Kiepskich". Ludzie wiedzą dokładnie, skąd mnie kojarzą. Nie wiem, czy dobrze gram, ale poza aktorstwem nic innego nie umiem naprawdę.
Umie pani nie zapominać. A raczej - ma pani fenomenalną pamięć.
- Fakt. Dziś pamiętam, jak w szkole teatralnej szłam przez Planty z kolegami i o czym rozmawialiśmy. I jeszcze, za co ich opier***iłam. Ale to, co działo się wczoraj, pamiętam też. Dzięki pamięci mam na co dzień jasność, otwartość.
Tę "jasność i otwartość" pomagają też utrzymać zwierzęta i związany z nimi pewien poziom aktywności?
- Oczywiście, bo trzeba wyjść z chałupy, nie ma przebacz! Ale Dżekuś jest już staruszkiem, który potrafi siknąć. Musiałabym co chwilę wychodzić, a na to już mnie, k***a, nie stać! Ma więc w przedpokoju swoje gazety, zgodził się na takie rozwiązanie i sobie na nie siusia czasami. Bardzo dobrze wchłania "Wyborcza". Ma dwie właściwości: można ją czytać i świetnie wsiąka w nią mocz. Mam wykupioną prenumeratę.
Ma pani po prostu psa emeryta. A jak pani odczuwa płynący czas?
- Jak pierwszy raz przyszłam do teatru, była tam aktorka, co miała sześćdziesiąt dwa lata. Dla mnie, wówczas dwudziestotrzyletniej, to było niewyobrażalne, że ja kiedyś będę tyle miała. Teraz to mogłaby być moja córka. Ludziom w pani latach mówię, żeby nie myśleć o moim wieku, bo pani uzna, jak ja wtedy, że to tak daleko, że się nie da tam dojść. A jednak.
CHCESZ DOSTAWAĆ WIĘCEJ DARMOWYCH REPORTAŻY, POGŁĘBIONYCH WYWIADÓW, CIEKAWYCH SYLWETEK - POLUB NAS NA FACEBOOKU
Zofia Czerwińska. Aktorka teatralna i filmowa. Ukończyła PWST w Krakowie. Znana z seriali telewizyjnych, m.in. "Alternatywy 4", "Czterdziestolatek" czy "Świat według Kiepskich", oraz filmów "Poszukiwany, poszukiwana", "Miś" czy "Och, Karol" z 1985 r.
Anna Tatarska. Dziennikarka pisząca dla polskich i amerykańskich mediów, recenzentka filmowa Co Jest Grane 24. Absolwentka filmoznawstwa i wiedzy o kulturze oraz Polskiej Szkoły Reportażu. Ceni wolność w pracy i życiu. Za dużo mówi. Jej pasją są wywiady, wegetariańskie kulinaria i podróże, ale najbardziej lubi innych ludzi.