
W jakim jest pan nastroju tej jesieni?
- Cieszę się, bo wziąłem udział w produkcji, która w kinematografii otwiera nowe drzwi. "Twój Vincent" to pierwsza pełnometrażowa animacja malarska. Najpierw powstał typowy film aktorski, a potem każda klatka została ręcznie przemalowana z użyciem farby olejnej. I to w jaki sposób! W tym przedsięwzięciu brało udział ponad stu malarzy.
To porównywalne może tylko do "Shreka", przy którym nad animacją pracowały całe zespoły ludzi. Sam się mogłem o tym przekonać, bo poznałem ich w Cannes. Okazało się, że 30 gości z Singapuru malowało sierść osiołka, na którego pada deszcz. Podejrzewam, że w filmie "Twój Vincent" wszystko to musiało być dodatkowo przetworzone artystycznie.
Widzę, że jest pan pod wrażeniem tego filmu.
- Bo to nie tylko świetna animacja malarska, ale też jaka fabuła! Hołd złożony artyście udręczonemu, a nie temu, za którego "Słoneczniki" płaci się dzisiaj miliony dolarów. Temu, który za życia sprzedał tylko jeden obraz, a mimo to nie był w stanie zrezygnować z malowania.
To opowieść o udręce artysty w czasach innych niż obecne - czasy fałszu i zakłamania, w których już nie wiadomo, kto jest artystą, a kto nie. Warto też podkreślić, że van Gogh był samoukiem, nie kształciła go żadna ASP, a dodatkowo zaczął malować już jako dorosły człowiek. W takich sytuacjach widać, że talent jest darem od Boga. Jak Boga kocham!
Przyznam, że udział w "Vincencie" był moim najtrudniejszym dubbingiem. Musiałem bardzo zmienić moje emploi głosowe. W wersji po angielsku listonosz, którego dubbinguję, jest człowiekiem niezwykle poważnym, mówi głosem głębszym od mojego. Zadanie nie było łatwe, ale dzięki niemu usłyszałem siebie mówiącego w zupełnie nowy sposób.
Powtarza pan, że artysta musi być "przeciwko czemuś". Czy pan też stara się zawsze iść pod prąd?
- Nie jestem takim wolnym artystą, jakim był van Gogh, który brał płótno i wychodził sobie na łąkę. Jako aktor zmagam się z oczekiwaniami reżysera, a jako reżyser - z trudnością materii. Bywało, że łamałem wszelkie reguły. "Historie miłosne" były takim filmem, w którym wszystko było przedstawione niechronologicznie. Wiedziałem, że będzie się to trudno oglądało. Tak samo jak "Obywatela", w którym wymyśliłem opowiadanie wspak. Kiedy napisałem scenariusz, spociłem się i zdenerwowałem potwornie. Jak widz będzie to oglądał?
Potrafi się pan przyznać do błędu i uderzyć w piersi?
- Potrafię dostrzec, że popełniłem błąd. Dlatego nie za bardzo lubię oglądać swoje filmy. Bo widzę w nich byki. I bardzo mnie denerwuje to, że już ich nie mogę poprawić.
Korzysta pan czasami z porad koleżanek lub kolegów po fachu?
- Aktorzy mogą przynieść reżyserowi pomysły, których się kompletnie nie spodziewał. Najczęściej zdarza mi się to z kobietami, one mnie zwykle zaskakują. Mówię wtedy: "Chwileczkę, muszę przeanalizować, co pani zaproponowała". I okazuje się, że ta aktorka trafiła w sedno, a nawet ponad moje potrzeby twórcze.
Pana potrzeby twórcze zostały ostatnio nieco skrępowane przez "dobrą zmianę".
- Oprócz tego, że "dobra zmiana" nie pozwoliła, bym zrobił spektakl telewizyjny na podstawie "Lasu" Aleksandra Ostrowskiego i że nie mam wstępu do Teatru Telewizji, nie czuję jednak presji. Teraz pochłania mnie opera. Zrobiłem "Don Pasquale". To historia miłosna z zabawną intrygą, więc kto ma się do tego wtrącić politycznie? Ale jak już będę wystawiał w Teatrze Polonia Brunona Jasieńskiego, to kto wie. Niedawno słyszałem, że chcą zlikwidować jego ulicę, bo był komunistą. A tego, że zginął z rąk komunistów, już się nie mówi. To nie ma znaczenia.
Opera to pana pomysł na zajęcie artystyczne wolne od polityki? Wynalazł ją pan sobie przez sytuację z Teatrem Telewizji?
- Zachwyciłem się nią już wcześniej. Chcę też wystawić "Włoszkę w Algierze" Rossiniego. To tak głupia fabuła, że aż atrakcyjna, aż trąci Witkacym. Główny dyrygent Opery Krakowskiej mówi mi: "Wszystko pięknie, tylko w tej chwili nie ma w Polsce śpiewaczki, która by to wyśpiewała". Znalazłem Ukrainkę, która występuje w Berlinie, dysponującą ogromną skalą głosu. Ale jest zajęta. Muszę szukać dalej.
Stresuje to pana?
- U każdego artysty następują fazy ogromnej niepewności. Czy mi się to uda? Czy idę w dobrą stronę? Tysiące pytań. W pewnym momencie musisz jednak walnąć pięścią w stół, powiedzieć: "stop" i przesunąć w sobie zwrotnicę emocjonalną. Musisz po prostu zacząć wszystko wiedzieć. Wyobraża sobie pani reżysera, który ciągle mówi "nie wiem"? Reżyser nawet jak nie wie, to musi udawać, że wie.
Pan zawsze słucha swoich reżyserów?
- Zawsze oczekuję od nich uwag negatywnych, bo dzięki nim wiem, co mam jeszcze poprawić. I to jest mój problem pedagogiczny, bo tak byłem uczony i sam tak podchodzę do studentów. Uważam, że rola nauczyciela polega na tym, by powiedzieć, co jest złe. A dzisiejsza młodzież nie bardzo to wytrzymuje.
Nikt nie lubi krytyki.
- Aktor się musi do niej przyzwyczaić, bo całe życie jest na cenzurowanym. Co wieczór zdaje egzamin. Niektórzy tego nie wytrzymują, czasem ja też czuję dyskomfort. Choć jestem na to uodporniony. I właśnie to uodpornienie powoduje, że ciągle trwam w zawodzie.
Czy jest pan również uodporniony na to, co się dzisiaj dzieje w polityce?
- Jak się w życiu przeżyło tyle co ja, to patrzy się na nią z wielkim dystansem. Mnie to śmieszy, ta głupota, ta niekonsekwencja, te kłamstwa. Zawsze będę na nie patrzył z dystansu, wie pani dlaczego? Moje hobby to historia Rzymu. Wiele czasu tam spędziłem i chciałem, chociażby po amatorsku, dotrzeć do dziejów tego miasta. Studiuję więc te dzieje, zapominam je i czytam od nowa. Cesarze mi się mylą, papieże też...
Obserwuję, jak rodzi się dyktatura. Juliusz Cezar postanowił nagle przekroczyć rubikon. Powiedział: "Kości zostały rzucone", czyli wiedział, że nadużywa władzy. Demokratycznej władzy. A jednak to zrobił. I jak to się skończyło? Zginął od ciosów sztyletem. Juliusz Cezar był wybitnym wodzem i potrafił rządzić państwem, ale robił to w inny sposób niż ci, co cenili sobie demokrację.
Na to, co się w Polsce dzieje, patrzę z innej perspektywy. I cieszę się, że na razie mnie to osobiście nie bardzo dotyka. Choć oczywiście jest mi przykro. To lepsze słowo niż złość. Tak, zwyczajnie jest mi przykro.
Z jakiego powodu?
- Że tyle starań ostatniego 25-lecia nagle okazuje się nieważne. Taki już byłem dumny, że wreszcie jestem w tej Europie. Bo o tę równość w Europie walczyłem przez całe moje dorosłe życie. Gdy w 1980 roku zdecydowałem się pracować za granicą, musiałem pokonać straszliwe przeszkody. Upokorzenia paszportowo-wizowe, podatkowe i tak dalej. Z upływem czasu było coraz lepiej, a po 89 roku naprawdę poczułem się już na równi z innymi Europejczykami. Dziś mam poczucie, że to zostaje zmarnowane. Staje się nieważne, przestaje się liczyć.
Mało tego. Gdybym zaczął głośniej mówić, że przynależę bardziej do Europy Środkowej niż do Polski, co nie wyklucza patriotyzmu, byłbym uznany za donosiciela i zdrajcę. Ale powiem pani, że do części naszego narodu nigdy nie miałem specjalnych złudzeń. Mieszkam na wsi, obserwuję ludzi od 30 lat. To się tliło i nagle doszło do głosu.
Co ma pan ma myśli?
- Mówię o takim zaprzaństwie, o narodzie gnuśnym, nacjonalistycznym i antysemickim. O lenistwie, brudzie, wewnętrznym niechlujstwie, nieposzanowaniu prawa. Chcieli u nas na wsi zrobić kanalizację. Mówię - no wreszcie. Ale firma wykonawcza pokazała mi listy, jakie dostała od ludzi. "Nie będą Żydy po mojej ziemi orać" - pisali.
Smutne.
- Kiedy to wszystko obserwuję, myślę, że Stanisław Wyspiański był wielki. W "Weselu" zawarł wszystko to, co teraz się dzieje. Podobnie Sławomir Mrożek w "Emigrantach". Niby nie powinienem mieć większych złudzeń, a jednak cały czas myślę: "No nie, trzeba ludzi edukować, rozmawiać z nimi". Trzeba było do ludzi z małych miejscowości wysłać takiego Jacka Kuronia czy Lecha Wałęsę. Oni potrafili nawiązać kontakt. Nie zrobiono tego i ta lawa nagle się wylała.
Ma pan wrażenie, że oddalamy się teraz od Europy?
- Ależ oczywiście. Cały czas dają o sobie znać te nasze anarchiczne, genetycznie zakorzenione ciągoty, że prawo nic nie znaczy. To mnie najbardziej boli, bo pochodzę z prawniczej rodziny. Jest we mnie też jakiś niepokój o wnuki. Boję się, że jak sytuacja w kraju będzie się pogarszać, moje dzieci wyjadą. Mąż mojej córki na amerykańskie obywatelstwo, ich dzieci też mają podwójne. Wtedy byłoby mi naprawdę bardzo przykro.
W mojej rodzinie pradziadek zainicjował odwrotną drogę. Przyjechał do Krakowa z Austrii i zechciał być Polakiem. I nie po to, żeby wykorzystać ten kraj, zarobić i wyjechać. Nie, on naprawdę chciał być Polakiem. Całe życie marzył, by być radnym. W Krakowie cudzoziemców nie dopuszczano do rady, więc przeniósł się za Wisłę, na Podgórze, które było wtedy samodzielnym miastem, i tam mu się to udało. I nagle moi przodkowie z Austriaków stali się Polakami. Ja bym teraz nie chciał w drugą stronę. Niech to będzie puenta naszej rozmowy.
Wywiad powstał w październiku 2017 roku.
Jerzy Stuhr. Urodził się w Krakowie w 1947 roku. Jeden z najlepszych polskich aktorów filmowych i teatralnych, uznany reżyser, profesor sztuki. Znany ze świetnych kreacji w m.in. "Amatorze", "Seksmisji" i "Wodzireju". Grał u Feliksa Falka, Krzysztofa Kieślowskiego czy Nanniego Morettiego. Jego syn Maciej też jest aktorem.
Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka mądrych ludzi, z którymi rozmawia także w Radiu Pogoda, kawy i sportowych samochodów.
CHCESZ DOSTAWAĆ WIĘCEJ DARMOWYCH REPORTAŻY, POGŁĘBIONYCH WYWIADÓW, CIEKAWYCH SYLWETEK - POLUB NAS NA FACEBOOKU