
Karierę zaczynał w bardzo popularnym w Stanach serialu "Zdrówko", w którym przez osiem lat wcielał się w rolę barmana. W międzyczasie grywał mniejsze i większe role w kinie, ale prawdziwy przełom w jego karierze nastąpił w połowie lat 90., gdy wystąpił w "Biali nie potrafią skakać", "Niemoralnej propozycji", "Urodzonych mordercach" i "Skandaliście Larrym Flyncie". Kiedy wydawało się, że może przebierać w rolach, popularność Harrelsona nagle zaczęła hamować. Grywał rzadziej, w gorszych produkcjach, które częściej niż na ekrany kin trafiały na półki wypożyczalni.
Przełom numer dwa nastąpił w 2014 r., wraz z premierą fenomenalnego serialu produkcji HBO "Detektyw", w którym Woody Harrelson u boku Matthew McConaugheya poszukiwał w Luizjanie seryjnego mordercy. Dziś aktor na przemian gra w skromnych, niezależnych produkcjach i wielkich widowiskach. Niełatwo namówić go na rozmowę - znany jest z niechęci do mediów (kilku dziennikarzy pobił) i krytycznych sądów na temat polityki (mówi, że jest zdeklarowanym anarchistą). Wspiera też legalizację marihuany i działa na rzecz ratowania środowiska naturalnego - wydano nawet znaczek pocztowy z jego podobizną w kategorii "najsłynniejsi wegetarianie". Kim jest człowiek, który już niedługo stanie się mentorem samego Hana Solo w najnowszej części przygód z uniwersum Gwiezdnych Wojen? Dlaczego nie lubi dziennikarzy? I co sądzi o Donaldzie Trumpie?
Magdalena Maksimiuk: Twoja kariera trwa już ponad trzy dekady. Dziś wydajesz się grać coraz częściej i stajesz się z roku na rok bardziej popularny. W czym tkwi sekret?
Woody Harrelson:
Chyba wszystko dlatego, że nie znoszę udzielać wywiadów (śmiech). Nie mam nic przeciwko prasie i mediom w ogóle, ale szczerze mówiąc strasznie to nudne i nieszczere. Nie lubię zmuszać się do robienia czegokolwiek, a niestety wywiady to nie moja bajka. Chociaż najbardziej chyba nie lubię pięciominutowych rozmów dla telewizji w czasie promocji moich filmów. Siedzimy zamknięci w ciasnych pomieszczeniach i jedyne, co się zmienia, to dziennikarze.
A co z branżowymi imprezami, czerwonymi dywanami? W końcu chyba kiedyś trzeba się w takich miejscach pojawić?
- Cóż, mój agent, a pewnie też wiele innych osób, przestanie mnie lubić za te słowa, ale uważam, że nie od tego my, aktorzy, jesteśmy. Czasami czuję, że udział w takich imprezach wręcz uwłacza mi i mnie mierzi. Nie znoszę krzyczeć na cały głos, że zrobiłem świetny film. Oczywiście łatwiej mi to wszystko przełknąć, jeśli akurat lubię film, który promuję. Ale przecież jestem aktorem, a nie sprzedawcą, handlowcem, komiwojażerem. Uważam, że jeśli ktoś nie jest zainteresowany filmem ze mną, to niech go nie ogląda, nie poleca, nie kupuje na DVD. Dlatego wolałbym nie musieć namawiać widzów do kupienia biletu. Promocją zajmuję się tylko w takim stopniu, w jakim czuję się jeszcze w miarę komfortowo. Czyli raczej w niewielkim. Ale dzisiaj to rzeczywistość aktora, bez tego ani rusz.
Czy kiedy zaczynałeś myśleć o karierze aktora, brałeś w ogóle pod uwagę ten aspekt show-biznesu?
- Jasne, że nie. Niechęć przyszła z czasem, kiedy zdążyłem się zorientować, na czym to wszystko tak naprawdę polega. A sama przygoda z aktorstwem zaczęła się dla mnie tak naprawdę we wczesnym dzieciństwie, choć trudno mówić o tym, że byłem wtedy czegokolwiek świadomy. Jako dzieciak uwielbiałem udawanie, jak chyba większość moich rówieśników. Na podwórku, a potem w szkole bawiliśmy się w wojsko, w strażaków, ale chyba tylko ja z całej tej bandy brałem to naprawdę na serio. Wszyscy w którymś momencie dawali sobie spokój, poza mną. W pewnym momencie zaczęło mi świtać, że skoro udawanie wychodziło mi całkiem przyzwoicie już jako trzylatkowi, to może warto pójść w tym kierunku.
Kiedy zacząłeś wiązać konkretne nadzieje z zawodem aktora?
- Dopiero w college'u zdałem sobie sprawę, że to może być to. W amatorskim teatrze grałem rolę sierżanta - bardzo malutką, muszę dodać. Szło mi naprawdę tragicznie. Pewnego razu podszedłem do odtwórcy głównej roli i zapytałem, czy może miałby dla mnie jakąś radę, żebym na scenie wyglądał choć trochę lepiej, a przynajmniej mniej idiotycznie. Poradził mi, żebym spróbował coś zmienić, na przykład sposób, w jaki chodzę, albo to, jak mówię. No to go posłuchałem, ale zamiast jednej rzeczy zmieniłem wszystko! Inaczej się ubrałem, ćwiczyłem inny krok, sposób mówienia - zacząłem mówić bardzo dziwnym, piskliwym i strasznie irytującym głosem. Podczas spektaklu moje zadanie polegało tylko na tym, żeby podejść do głównej aktorki, coś powiedzieć i potem już właściwie zejść ze sceny. I za ten mały występ, jedno przejście, dostałem owację na stojąco! Wtedy przekonałem się, że warto przyjmować rady od innych, próbować nowych rzeczy i łamać zasady. To był też moment, w którym uzależniłem się od owacji, adrenaliny.
W twoich dwóch ostatnich filmach wcieliłeś się w rolę przywódców - najpierw byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych, Lyndona Johnsona, w filmie "LBJ" w reżyserii Roba Reinera, a teraz na polskich ekranach możemy cię oglądać w "Wojnie o Planetę Małp", gdzie grasz demonicznego pułkownika o niecnych zamiarach. Jakie cechy powinien mieć twoim zdaniem dobry przywódca?
- Zastanawiam się nad tym nie od dziś i muszę przyznać, że za każdym razem, gdy gram kogoś takiego, te pytania wracają. Moim zdaniem przywódca powinien umieć robić rzeczy odważne, istotne globalnie. To nie jest robota dla "stójkowego", który będzie sprawował urząd, jak długo trzeba, a potem spokojnie odda zabawki i pójdzie do domu.
Masz kogoś konkretnego na myśli?
- Myślę ogólnie o przywódcach państw, prezydentach, a ponieważ dotyczy mnie to osobiście - o prezydencie Stanów Zjednoczonych. To przecież najważniejsza fucha - bycie liderem najsilniejszego państwa wolnego świata. Dlatego trzeba z tego zrobić dobry użytek, spróbować popchnąć ludzkość do przodu. Niestety, często się zdarza, że politycy traktują tę funkcję jako zwykły stołek lub trampolinę do kariery w biznesie czy w różnych instytucjach. Dla jeszcze innych to stanowisko przede wszystkim otwiera szansę na pomoc koleżkom. A przecież praca prezydenta Ameryki ma ogromny wpływ na resztę świata.
Taka na przykład Hillary Clinton - całe życie poświęciła służbie państwu i ludziom. Osiągnęła bardzo wiele, wie, jak osiągać kompromis, kiedy nie jest o niego łatwo. Po drugiej stronie barykady spotkała kłamliwego bufona i niestety, stało się, co się stało. Wszystko, co się działo i dzieje w moim kraju, utwierdziło mnie tylko w przekonaniu co do słuszności moich prywatnych sądów na temat władzy. Zostawiam je jednak dla siebie.
Teraz coraz częściej zwracam uwagę na inne rzeczy. Nie mam na przykład przekonania, że prasa robi, co do niej należy. Nie sprawdza dokładnie wszystkich wyborczych obietnic i działań z kampanii wyborczej i pierwszych miesięcy prezydentury. W mojej ocenie to właśnie media powinny zadawać właściwe pytania, bo w przeciwnym razie demokracja upadnie. A nic gorszego nie potrafię sobie wyobrazić.
Poznałeś kiedyś Trumpa osobiście, prawda? Jakie sprawiał wrażenie?
- Tak, rzeczywiście. Czasem opowiadam tę anegdotę, chociaż z każdym miesiącem wydaje się coraz mniej zabawna. To było mniej więcej 15 lat temu. Zjedliśmy razem obiad, to tyle. Byłem tam zresztą z Jessem Venturą [polityk, wcześniej zawodowy wrestler i żołnierz - przyp. aut.]. Jesse zadzwonił do mnie pewnego popołudnia w Nowym Jorku i chciał, żebyśmy poszli spotkać się z Trumpem. Trump przekonywał Jessego, żeby razem z nim startował z ramienia Demokratów, a po wygranych wyborach został wiceprezydentem. Trump demokratą, uwierzysz? Siedziałem tam, słuchałem tego gościa, który przez cały czas nawijał o tym, ile czego ma: pieniędzy, posiadłości i samochodów. Była z nim jego ówczesna narzeczona Melania. Już samo słuchanie Trumpa było demoralizujące. Musiałem wstać i się chwilę przejść, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Czułem się naprawdę brudny. Gdyby tylko był na miejscu jakiś prysznic, pewnie bym skorzystał. Dopiero jak wróciłem na miejsce, facet powiedział coś, co naprawdę miało sens: że jest wart pewnie jakieś 4 miliardy dolarów, i że kiedy umrze, jego dzieci będą walczyć o tę fortunę.
Czy to ostatnie spostrzeżenie jakoś wpłynęło na zmianę twojego zdania o nim?
- Zupełnie nie. Cały czas miałem wrażenie, że jest jak bokser, który uwielbia ustawki, wzajemne wyzwiska, szyderstwa pod adresem przeciwników, kocha ceremonię ważenia, konferencje prasowe, blichtr i światła jupiterów towarzyszące walkom, ale w końcu okazuje się, że wcale nie umie boksować, a wszystko było upozorowane!
Czy twoim zdaniem politycy to dobrzy aktorzy?
- Zwykle tak, bo przecież mówią rzeczy, które pisze im ktoś inny. Są dobrze przygotowani przez całe sztaby. Ale Trump bywa spontaniczny - wszyscy przecież słyszeliśmy te dziwne, szalone rzeczy, które gadał bez ładu i składu. Jego wyborcy mieli nadzieję, że skoro odniósł sukces w biznesie, to powinien być inteligentny, ale nic bardziej mylnego. A przecież nikt nie chce przygłupa jako prezydenta Stanów Zjednoczonych, prawda? Chociaż nie mogę powiedzieć - takie przypadki już mieliśmy w naszej krótkiej historii.
A jeśli już o niej mowa - USA podlega ciągłym zmianom i staje się tyglem kulturowym. Kiedyś to ciekawe sformułowanie dotyczyło tylko Nowego Jorku, dziś chodzi już o całe Stany - piękny, kolorowy kraj, który powinien wyglądać dokładnie tak, jak to sobie wymarzyli nasi Ojcowie Założyciele. Ale to też bardzo młode państwo, zaledwie 250-letnie, które przetrwa tylko wtedy, jeśli w pełni zaakceptujemy wszystkie odmienności: rasy, religie, grupy etniczne, płcie, orientacje seksualne. Bo musimy pamiętać, że jeśli zwycięża rasizm, przegrywa demokracja.
Woody Harrelson. Amerykański aktor i aktywista. Dwukrotnie nominowany do Oscara, za "Skandalistę Larry'ego Flynta" (1996) i "W imieniu armii" (2009). Karierę zaczynał rolą barmana w popularnym sitcomie "Zdrówko", za którą był pięciokrotnie nominowany do nagrody Emmy. Występ w serialu "Detektyw" przyniósł mu z kolei nominację do Złotego Globu, nagrody SAG i Emmy. Do najbardziej znanych filmów, w których wystąpił, należą "Niemoralna propozycja", "Biali nie potrafią skakać", "Cienka czerwona linia", "To nie jest kraj dla starych ludzi", "Iluzja" czy saga "Igrzyska śmierci". Znany jest z zaangażowania w działalność charytatywną, ochronę środowiska naturalnego i z krytyki amerykańskiej ingerencji militarnej na Bliskim Wschodzie.
Magdalena Maksimiuk. Dziennikarka filmowa współpracująca z polskimi i amerykańskimi mediami. Doktorantka Polskiej Akademii Nauk, wykładowca w Ośrodku Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego. Uwielbia chodzić po dużych miastach i londyńskich teatrach.