
Po co nam kolejne muzea?
- Sam sobie często zadaję to pytane i nie jestem pewny odpowiedzi, szczególnie jeśli w kolejnych muzeach nie ma co pokazywać. Wolałbym, żebyśmy zadbali o muzea, które mają kolekcje, ale nie mają przestrzeni do ich eksponowania, a często nawet przechowywania. Fundamentalną rolą muzeum, może warto to przypomnieć, nie jest krzewienie idei - temu służą inne instytucje, ale kolekcjonowanie, opracowywanie i pokazywanie zbiorów.
To złośliwości pod adresem nowych, często nieposiadających zbiorów muzeów od dyrektora muzeum, którego zbiory liczone są w tysiącach?
- W ponad trzystu tysiącach, to po pierwsze. A po drugie, nie irytuje cię to, że Muzeum Narodowe w Warszawie, które ma ponad milion eksponatów, nie tylko nie ma gdzie ich pokazywać, ale nawet magazynować? Budowanie kolejnych muzeów, w których pokazywane są głównie ekrany, kiedy nie ma pieniędzy na utrzymanie starych, z Muzeum Narodowym na czele, jest nieprzyzwoite.
Muzeum Warszawy jest nowe-stare, bo powstało ponad osiemdziesiąt lat temu, ale od czterech lat przechodzi kompletną metamorfozę. Zaczęliście od zmiany nazwy z Muzeum Historycznego Miasta Stołecznego Warszawy na Muzeum Warszawy. Zmienił się logotyp, identyfikacja wizualna, potem filozofia funkcjonowania instytucji, a na końcu siedziba główna, którą niedawno otworzyliście po generalnym, kosztującym blisko siedemdziesiąt milionów złotych remoncie. To wprowadzenie muzeum w dwudziesty pierwszy wiek?
- Tak to można określić najkrócej, choć nasza koncepcja muzeum może się wydawać konserwatywna. Zaczęliśmy rzeczywiście od spraw stosunkowo prostych, czyli zmiany nazwy, bo poprzednia była kłopotliwa i długa. A potem stawialiśmy kolejne kroki do przodu. Oprócz tego, że muzeum ma - wiadomo, to banał - spełniać potrzeby współczesnego widza, ma mu towarzyszyć - to ważne słowo - w poznawaniu historii Warszawy. Taki jest fundament naszej strategii, która wyklucza bycie instytucją pouczającą, przemawiającą z wyżyn do ludu i sprzedającą mu jakąś obowiązującą, uproszczoną wersję historii.
Dało się to już zauważyć w waszych nowych wydawnictwach, takich jak choćby "Legendy Warszawy" czy "Plan Warszawy 1768" - zdobywcy KLIO, nagrody dla najlepszej książki historycznej w kategorii varsaviana.
- Miło, że je przywołałeś, bo są rzeczywiście trafnym przykładem. Nasze wydawnictwa się po prostu dobrze czyta i ogląda, choć są w gruncie rzeczy publikacjami naukowymi. Dbamy jednak o język, którym zwracamy się do naszych czytelników, a także o oprawę graficzną tego, co wydajemy. Dzięki temu nie obniżając poprzeczki, trafiamy do szerokiego grona. Nasze publikacje nie zalegają w magazynach, nie kurzą się w muzealnym sklepiku. Część z nich musimy dodrukowywać, bo ludzie o nie pytają. Tak też jest wymyślona nowa wystawa główna. Jesteśmy wymagający wobec odwiedzających, otwarci na interpretacje oraz różne sposoby oglądania i poznawania. Nikogo do niczego nie zmuszamy.
Nowoczesne muzeum kojarzyło nam się w ostatnich latach z multimediami. Tymczasem na nowej wystawie głównej Muzeum Warszawy nie ma ani jednego przycisku uruchamiającego cokolwiek, ani jednego ekranu dotykowego. Dlaczego?
- Dlatego, że nowoczesność mamy dzisiaj w kieszeni albo w torebce - myślę oczywiście o smartfonach. Nie ma więc powodu, byśmy zaśmiecali naszą wystawę multimediami. My ich najzwyczajniej na świecie nie potrzebujemy.
Ani odrobinkę?
- Nie, bo wszystko, co chcieliśmy przekazać tekstowo, mieści się na tabliczkach. I nie ma tego dużo, bo wystawa to nie książka - nie służy do czytania. Co z tego, że zarzucimy odwiedzających tonami informacji, skoro i tak nikt ich nie przeczyta.
Ale ludzie lubią chyba sobie w coś kliknąć od czasu do czasu.
- Badania pokazują, że tak, lubią. Mniej więcej trzy razy i idą dalej. Po co więc przysłaniać plazmowymi ekranami skarby, które chcemy im pokazać?
Skąd obecnie w muzealnictwie ten odwrót od technologii?
- To powrót do namacalnych rzeczy w czasach wszechogarniającej wirtualnej rzeczywistości. Okazało się, że nie tylko zaczynamy sobie o nich przypominać, ale wręcz fetyszyzować. Monę Lisę Leonarda da Vinci zmultiplikowano już przecież tyle razy, a miliony stoją w gigantycznej kolejce, by ją zobaczyć w końcu na żywo. Cyfrowe złudzenia nie zastępują chęci obejrzenia prawdziwych rzeczy - jedynych świadków historii. W Muzeum Warszawy mamy ich pod dostatkiem.
Ale nie ułożyliście ich w linearną opowieść.
- Bo to nie ma sensu. Nie mówiąc już o tym, że ludzka pamięć działa dokładnie odwrotnie: od teraz ku przeszłości. Nie chcemy prowadzić odwiedzających nas ludzi na smyczy. Chcemy, żeby się mogli szwendać po muzeum tak, jak często szwendamy się po mieście: tu ci się coś spodoba, tam cię coś zainteresuje, tu chcesz przysiąść, a tam zrobić zdjęcie. W Muzeum Warszawy każdy może wędrować, jak chce, mając do dyspozycji dwadzieścia jeden tematycznych gabinetów. A jeśli w którymś jakiś przedmiot przykuje twoją uwagę i będziesz chciał mu poświęcić więcej czasu, pomagamy ukrytymi tu i ówdzie niespodziankami, wyszedłbyś, będąc pod wrażeniem.
Pod wrażeniem? A gdzie solidna wiedza? - mógłby ktoś zapytać.
- Z solidną wiedzą nie wychodzi się z żadnego muzeum. Ci, którzy twierdzą inaczej, żyją we własnym świecie. Po wyjściu z dobrego muzeum zostają przede wszystkim wrażenia, które potem można na własną rękę pogłębić. To tak, jak ze zwiedzaniem miast.
Jaką wiedzę zdobywamy, przechadzając się po Lizbonie czy Rzymie? Tu zapamiętamy różowe budynki czy pomnik Kolumba, tam Koloseum, Watykan i dobrą pizzę. A o tym, co szczególnie nas zafrapuje, można doczytać w książkach, internecie lub zapytać tubylców. W Muzeum Warszawy jest podobnie. Ktoś zostanie oślepiony naszą kolekcją sreber i przy odrobinie dobrej woli dowie się, dlaczego Warszawa była potęgą w ich wyrobie. Ktoś inny natknie się na wiele żydowskich imion i nazwisk, zdając sobie sprawę, jak ważną część populacji Warszawy stanowili Żydzi.
Nie bądźmy hipokrytami i nie wmawiajmy sobie, że odwiedzający Muzeum Warszawy muszą poznać dokładnie historię stolicy od zarania dziejów do dzisiaj.
Może choć najważniejsze daty?
- Kiedy poprosiliśmy zespół historyków, żeby wyznaczył najważniejsze daty w dziejach miasta, polegliśmy zupełnie.
Dlaczego?
- Bo dostaliśmy sztampowy obraz wydarzeń: lokacja, rozwój, zaraza, rozwój, wojna, pożar, odbudowa, rozwój - tak z grubsza wyglądają wszystkie miejskie historie. I co z tego wynika? Ciekawsze jest to, co z tych wydarzeń pozostaje. Ciekawsze są rzeczy będące świadkami i uczestnikami tych zdarzeń. One żyją znacznie dłużej niż ludzie. Również dzięki opiece, którą je otaczamy. Dlatego zdecydowaliśmy się na opowieść "Rzeczami warszawskimi". I żeby była jasność, nasze zbiory są niekompletne i nie mamy zachowanej w nich historycznej ciągłości - już samo to mówi przecież wiele o pokawałkowanej historii Warszawy.
Wielka opowieść małych przedmiotów?
- Babcia opowiadająca nam o starej, przekazywanej z pokolenia na pokolenie cukiernicy podaje dzieje przodków i miejsc, w których żyli i działali. Tak też jest w Muzeum Warszawy, gdzie wybrane przez nas przedmioty zaczynają mówić. Musimy im tylko pomóc, zadając pytania.
Nie ma potrzeby pisania dziesiątków stron tekstu o drugiej wojnie światowej. Wystarczy spojrzeć na garnki wydobyte z ruin getta, na etui do okularów ze świętym obrazkiem przyklejonym na krew, na ikoniczne dzisiaj zdjęcie wybuchającego Prudentialu. A potem można się poprzyglądać przygotowanej przez nas krzywej wzrostu ludności Warszawy, która drastycznie spada w latach czterdziestych, albo porównać na mapie zagęszczenie zabudowy miasta przed i po wojnie. Taka narracja jest nam o wiele bliższa.
W nowym Muzeum Warszawy jest mnóstwo szklanych gablot, które jeszcze niedawno były synonimem muzealnej nudy. Słynne "zakurzone gabloty" stały się nagle atrakcyjne?
- Przecież te nieszczęsne "zakurzone gabloty" są tylko bezmyślnie powtarzanym związkiem frazeologicznym. A poza tym nie chodzi o gabloty, ale o to, co w nich jest. My chcieliśmy zaprojektować takie, które będą neutralne, estetyczne i nie odwrócą uwagi od umieszczonych w nich przedmiotów. I to, sądząc po pierwszych opiniach, nam się udało. Odwiedzający wyglądają na zaciekawionych i zadowolonych.
Są nimi zarówno warszawiacy, jak i turyści z Polski i z zagranicy. Konstruowaliście wystawę pod kątem potrzeb czy wiedzy każdej z tych grup?
- Nie, ponieważ uznaliśmy, że wszystkich zainteresuje to samo, czyli rzeczy. Niezależnie skąd jesteś i jaką masz wiedzę o Warszawie, oglądasz przedmioty, które są uniwersalne. I tak na przykład turystę ze Szwajcarii zainteresuje być może zegarek Patka z umieszczonym na nim wizerunkiem Tadeusza Kościuszki i dowie się dzięki temu, kim był Kościuszko, co to była insurekcja kościuszkowska, że Polska była pod zaborami, a założyciel firmy Patek pochodził w Polski.
Wszystkie muzea historyczne w Polsce to w gruncie rzeczy opowieść białego heteroseksualnego mężczyzny. Muzeum Warszawy zrywa w końcu z tą tradycją.
- Na świecie zerwano z nią już w latach sześćdziesiątych, czas więc na Muzeum Warszawy. Pomogło nam w tym bardzo wsłuchanie się w naszą fascynującą kolekcję wzbogaconą o nowe zakupy. Pokazujemy więc w muzeum portrety kobiet albo czarnoskórego powstańca warszawskiego.
Jest i portret Bieruta, za którego zaczęły cię już kąsać PiS-owskie media.
Nie mamy prawa cenzurować naszych zbiorów, w których jest wiele eksponatów świadczących o minionych epokach. Przecież nie wymażemy Bieruta z historii Warszawy i Polski, jak chcieliby niektórzy. Jego portret zawisł na nowej wystawie nie dlatego, że ktoś go w muzeum szczególnie lubi, ale dlatego, że to jedyny socrealistyczny portret, jaki mamy. Nie o Bieruta więc tu chodzi, ale o obraz, z którego można wyczytać kawałek opowieści o odbudowie Warszawy i propagandzie tamtych lat. I jeszcze jedno, obok mamy też maskę pośmiertną Dmowskiego. I co? Mielibyśmy ją usunąć na żądanie drugiej strony? Przecież to absurd. Jesteśmy sługami naszych zbiorów.
Ale dzisiaj historia Polski jest zaprzęgnięta w partyjną politykę. Jedne postaci się wymazuje, inne gloryfikuje. Nie możesz, będąc wicedyrektorem Muzeum Warszawy, nie widzieć tego, co się dzieje choćby z Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku.
- Rzeczy nie kłamią. W czasach postprawdy i manipulacji historią twardo opieramy się na naszych zbiorach, a decyzje podejmuje zespół kilkudziesięciu kuratorów, wybitnych specjalistów w swoich dziedzinach.
Byłem w wielu muzeach historii miast w Polsce i one są zwykle obrazem nędzy i rozpaczy. Skąd to dziadostwo?
- Z braku odwagi, niewiary w odwiedzających i chęci opowiedzenia wszystkiego naraz. A przede wszystkim z traktowania przedmiotów jako statystów, a nie pierwszoplanowych aktorów.
A ja wszędzie słyszę, że z braku pieniędzy.
- Pieniądze, choć oczywiście potrzebne, są ostatnim elementem w tworzeniu atrakcyjnej wystawy. Można mieć kiepskie muzeum w zbudowanej za setki milionów siedzibie.
Co akurat Muzeum Warszawy nie dotyczy, bo jego główna siedziba mieści się w jedenastu połączonych kamienicach przy Rynku Starego Miasta. Nie kusiła was opcja wielkiego, zbudowanego od zera, nowoczesnego gmachu?
- Nigdy nam ona nie przyszła do głowy. Wiesz dlaczego? Bo szacunek dla dziedzictwa - w tym przypadku dla architektury - wydaje mi się ciekawszy niż budowanie od początku.
Pewnie mi nie uwierzysz, ale kiedy zaczęliśmy pracować nad nową wystawą, poprosiłem kuratorów, żeby zapomnieli o tym, jaką przestrzenią wystawienniczą dysponujemy na Starym Mieście. Nie chciałem, by myślenie o miejscu nas ograniczało. Kiedy skończyliśmy pracę, okazało się, mam na to świadków, że pomysł pasuje idealnie do naszej siedziby, która - nawiasem mówiąc odbudowana po zniszczeniach wojennych - sama w sobie jest imponującym eksponatem.
Dr Jarosław Trybuś urodził się w 1976 roku w Bydgoszczy. Jest absolwentem Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Historyk sztuki, krytyk architektury oraz autor kilku książek, m.in. "Przewodnika po warszawskich blokowiskach" czy "Warszawy niezaistniałej. Niezrealizowanych projektów urbanistycznych i architektonicznych Warszawy dwudziestolecia międzywojennego". Był wraz z Grzegorzem Piątkiem kuratorem nagrodzonej Złotym Lwem wystawy w Pawilonie Polskim na XI Biennale Architektury w Wenecji. Od czterech lat jest wicedyrektorem Muzeum Warszawy i kuratorem jego wystawy głównej pod tytułem "Rzeczy warszawskie".
Mike Urbaniak. Dziennikarz kulturalny i krytyk teatralny "Wysokich Obcasów" oraz weekendowego magazynu Gazeta.pl. Prowadzi blog panodkultury.com .