
Leśnicy pracujący na terenie Puszczy Białowieskiej utrzymują, że to nie oni są wrogami lasu, ale zamieszkujący tamtejsze świerki kornik. Twierdzą, że wycinając Puszczę, tak naprawdę ją ratują.
-
Pojawienie się chrząszcza kornika drukarza nie jest jakąś katastrofą ekologiczną - to jedno ze zjawisk pulsowania przyrody, zjawisko naturalne i charakterystyczne dla wszystkich lasów świerkowych. Na terenach gospodarczych stosuje się taktykę wycinania drzew z obecnością chrząszcza w stanie larwalnym. Jednak według ekspertów zajmujących się naukami leśnymi na SGGW, żeby interwencja była skuteczna, należy wyciąć co najmniej 80 proc. zasiedlonych drzew, okorować je, a korę zniszczyć. W Puszczy Białowieskiej eliminowanie kornika w ten sposób nie ma najmniejszych szans na powodzenie. Zajmuje ona bowiem ogromny obszar, a jej znaczna część, bo aż 2/3, znajduje się po stronie białoruskiej. Nie sądzę, by chrząszcz respektował podział terytorialny i umowną w gruncie rzeczy granicę w lesie. Do tego w polskiej części 17 proc. stanowi teren parku narodowego, w który nie można ingerować piłami. Kolejnych 18 proc. zajmują rezerwaty - tu sytuacja jest podobna. Dlatego nawet gdyby leśnicy w pień wycięli wszystko, co im wolno bez łamania prawa, wciąż daleko byłoby do 80 proc. Ich postępowanie stoi więc na głowie, jest absolutnie nieprofesjonalne. Takie sposoby można stosować w lesie gospodarczym, ale nie w Puszczy Białowieskiej - Światowym Dziedzictwie UNESCO - obszarze bezcennym ze względu na zachowane procesy naturalne i różnorodność biologiczną.
W takim razie dlaczego leśnicy kurczowo trzymają się swojej narracji?
-
Korporacja Lasy Państwowe trzyma ich na złotym łańcuchu, zapewniając naprawdę wysokie pensje, ładne domy, życie w miejscach urokliwych przyrodniczo, z różnymi innymi apanażami. Pamiętajmy, że ta korporacja zarządza powierzchnią 7,5 miliona hektarów naszego kraju. Poza firmą leśnik nie znajdzie pracy w zawodzie. W związku z tym, nawet jeśli niektórzy z nich zdają sobie sprawę, że opowieść o korniku w Puszczy jest dyktowana polityką, a nie wiedzą przyrodniczą - muszą być posłuszni. Na dodatek leśnicy, w przeważającej części mężczyźni, funkcjonują w strukturze umundurowanej, uzbrojonej w broń służbową i prywatną, zaopatrzonej w szarże na pagonach - czyli w znacznym stopniu strukturze zmilitaryzowanej. W takiej rzeczywistości albo podporządkowujesz się regułom, albo jesteś usuwany, a to boli.
Jak na to, co dzieje się z Puszczą, reagują mieszkańcy Białowieży?
-
Na terenie Puszczy Lasy Państwowe zatrudniają około setki osób, natomiast żyje tu ponad 40 000 zwykłych mieszkańców. Duża ich część utrzymuje się z turystyki. Leśnicy, niszcząc niezwykle cenną markę, jaką w skali świata jest Puszcza Białowieska, rujnują życie niebogatej, a przy tym niezwykle pracowitej lokalnej społeczności. Podkreślmy, że współcześnie turystyka przyrodnicza na świecie rozwija się sześć razy szybciej niż inne jej gałęzie, ponieważ natura staje się dobrem rzadkim. Na tej tendencji skorzystać mogą wszyscy - zarówno obywatele, jak i państwo. Choć gmina Białowieża stoi turystyką, nadal ważniejsze są wsobne interesy korporacji Lasy Państwowe. Jako mieszkańcy uważamy, że to, co się dzieje, jest co najmniej brakiem szacunku dla nas.
Jaki jest cel tych działań?
- Przychylam się do opinii, którą dziennikarka Agnieszka Sowa sformułowała na łamach "Polityki". Leśnicy i ministerstwo boją się, że jeśli "odpuszczą" Puszczę, to obywatele upomną się o resztę obiektów cennych przyrodniczo, wyłączając je z obszaru ich jurysdykcji. Niszcząc do cna Puszczę Białowieską, w sposób długoterminowy dbają o swoje interesy. Nadal do woli będą mogli eksploatować ją jak lasy gospodarcze i dzięki temu rok w rok zabijać około 1500 puszczańskich zwierząt. I może właśnie o to chodzi. Ale wybory za dwa lata, a nadleśniczy to, niestety, stanowisko polityczne.
Co możemy zrobić my - zwykli obywatele?
- Wyraźmy sprzeciw wobec postawy działającej na rzecz śmierci tego lasu. Powszechna postawa społeczna zawsze prowadzi do zmian - to kwestia czasu. Jeżeli ludzie będą konsekwentnie i wytrwale opowiadać się po stronie życia tego lasu, damy radę. Jeżeli jednak tu, na miejscu, obrońcy zostaną pozbawieni wsparcia i przegrają - razem z nami przegra też społeczeństwo, bo stracimy Puszczę Białowieską.
Zachowanie leśników w Puszczy bardzo przypomina logikę działania myśliwych, którą doskonale opisał pan w książce "Farba znaczy krew". O ile ci pierwsi w społecznej wyobraźni funkcjonują jako opiekunowie lasu, o tyle ci drudzy karmią nas przekonaniem, że ich fach być może jest paskudny, ale też niezwykle potrzebny. Ktoś przecież musi przywracać równowagę przyrodzie, którą człowiek rozregulował.
- W Polsce prawie każdy leśniczy jest też myśliwym. To wcale nie paradoks, jeśli zastanowimy się, na czym rzeczywiście polega ich praca: jako funkcjonariusze korporacji Lasy Państwowe zajmują się nie tyle dobrostanem przyrody, ile zarządzaniem gospodarką leśną i łowiecką. Innymi słowy, sprawują kontrolę nad produkcją drewna oraz mięsa. Zarówno jedno, jak i drugie trzeba najpierw wyhodować. W tej logice las to przede wszystkim źródło surowców. O ile ze sprzedaży drewna zyski czerpie głównie korporacja Lasy Państwowe, o tyle dochód ze zbytu dziczyzny trafia w większości do prywatnej kieszeni myśliwych.
Tymczasem gospodarka łowiecka to kompletnie niepotrzebna i pozbawiona racjonalności dziedzina. Myśliwi rocznie zabijają około 1,5 miliona zwierząt. Oni nie tyle cokolwiek "regulują", ile konsekwentnie przyczyniają się do destabilizowania przyrody ożywionej.
Może najlepiej zobrazować ten mechanizm przykładem. W skali roku myśliwi przywożą do lasu około 100 tys. ton karmy. Taka ilość pożywienia w hodowli zamkniętej umożliwia wyhodowanie 250 tys. świń o wadze 100-115 kg. Co prawda przyroda nie funkcjonuje jak przemysłowa chlewnia, ale rządzi nią ta sama reguła: im więcej jest pożywienia, tym więcej jest zwierząt. Załóżmy, że w marcu, bo wtedy inwentaryzuje się stada, mamy 100 dzików. Wiemy, że dzięki obfitości pokarmu w ciągu roku przybędzie kolejne 200. W związku z tym możemy zastosować odstrzał stabilizacyjny: zastrzelić 200 dzików, wciąż dysponując dobrym łowiskiem.
To sprawia, że mechanizmy rozrodcze populacji pracują na najwyższych obrotach. Lochy mogą rodzić przez okrągły rok. Do tego bardzo szybko osiągają dojrzałość płciową. Często pierwsze młode mają już w siódmym miesiącu życia. Taka sytuacja powoduje, że okres ochronny, czyli czas wysokiej ciąży, połogu, karmienia i opieki nad potomstwem, w którym myśliwi nie mogą strzelać do dzików, rozmija się z rzeczywistym rytmem biologicznym tych zwierząt. Obecnie ciężarną loszkę można legalnie zastrzelić na dzień przed rozwiązaniem. Patroszy się takie zastrzelone zwierzę, a pęcherz płodowy z małymi warchlaczkami odciąga się w krzaki. Z ciężarnymi samicami innych gatunków jest podobnie. Dla myśliwych to codzienność, o której wymownie milczą.
Pani Diana Piotrowska, często występująca w mediach rzeczniczka Polskiego Związku Łowieckiego, twierdzi, że myśliwi, dokarmiając zwierzęta, chronią uprawy polskich rolników przed spustoszeniem.
- Myśliwi wymachują nam przed nosem wielkim sztandarem z napisem "odszkodowania łowieckie", które każdego roku koła muszą wypłacać poszkodowanym rolnikom. W rzeczywistości to maleńki proporczyk: gdyby całą sumę wypłaconych w ciągu roku odszkodowań rozdystrybuować pomiędzy obywateli, koszt, jaki poniósłby każdy z nas, to 1,77 zł na głowę - równowartość jednego biletu ulgowego na komunikację miejską.
Myśliwi sugerują, że odszkodowania kosztują tak niewiele dzięki prowadzeniu odstrzału stabilizacyjnego.
- Gdyby przestali zwozić do lasu karmę, zwierząt rodziłoby się mniej. Poza tym myśliwi mówią, że opiekują się przyrodą i trzymają ją w ryzach, ale przecież w polu ich zainteresowania znajduje się zaledwie 30 spośród 600 występujących w Polsce gatunków kręgowców. Interesują ich tylko te zwierzęta, które mogą zastrzelić.
Przyroda z powodzeniem poradzi sobie bez nas. W Kenii, Botswanie i na Kostaryce wprowadzono całkowity zakaz polowań komercyjnych. Z łowiectwa zostały wyłączone gigantyczne obszary Patagonii czy parków narodowych w Ameryce Północnej. We wszystkich tych miejscach występują silne, naturalne mechanizmy zapewniające przyrodzie dynamiczną, lecz komfortową równowagę.
Myśliwi twierdzą, że nawet gdyby przestali dokarmiać zwierzęta, wciąż musieliby regulować liczebność stad dzików i jeleniowatych, ponieważ w naszym kraju nie występuje wystarczająca liczba drapieżników, które mogłyby ich w tej czynności wyręczyć. W pewnym sensie myśliwi zastępują drapieżniki.
- Przekonanie o tym, że rola drapieżników w przyrodzie polega na regulowaniu jakichś gigantycznych stad jeleniowatych, to bzdura. Gdyby przyroda rzeczywiście funkcjonowała w ten sposób, drapieżniki dawno poumierałyby z przemęczenia i przeżarcia.
W przeciwieństwie do myśliwego drapieżnik w sposób naturalny selekcjonuje ze stada najsłabsze osobniki i właśnie nimi się żywi. Wilk właściwie nie jest w stanie dogonić zdrowego jelenia. Chorego - owszem. Eliminując zwierzę wątłe, utrzymuje stada w zdrowiu. Myśliwym zdarza się zabić najsilniejszego przedstawiciela grupy tylko dlatego, że "wpadł pod lufę".
Jednym z najbardziej wstrząsających elementów pana książki jest język, jakiego między sobą używają myśliwi. Na krew mówią "farba", a nogi zwierząt nazywają "badylami". Jeśli język nie jest jedynie narzędziem opisu, ale też sposobem doświadczania świata, to rzeczywistość myśliwych przybiera dość przerażające kształty. Choć w dokumencie "Zbiór zasad etyki i tradycji łowieckich" przez wszystkie przypadki odmienia się słowa "ochrona przyrody".
-
To język, w którym pragnienie uprzedmiotowienia innego istnienia zostaje doprowadzone do skrajności. Zwierzęta przestają być istotami czującymi, zdolnymi do przeżywania cierpienia. Są mięsem, skórą, szkodnikiem, trofeum, zdobyczą i rozrywką - kolorową, łopoczącą skrzydłami rzutką. Myśliwym taki sposób porozumiewania się wchodzi w krew. Używają go odruchowo. Treści, które on przekazuje, zamiast opisywać to, co widzimy, obchodzą rzeczywistość szerokim łukiem. Na przykład co znaczy eufemizm "trafiłem na miękkie"? Przestrzeliłem brzuch. Wiem to, bo zwierzę zareagowało charakterystycznym skuleniem, następnie skoczyło do ucieczki. Poza tym na ziemi leży tak zwany "zestrzał", czyli treść żołądkowo-jelitowa. Kula rozpruła jelita. Gdybym zaczął o tym mówić w trybie sprawozdawczym, w tle pojawiłaby się przykra świadomość cierpienia i bólu zwierzęcia.
Etyka myśliwska głosi, że polujący powinien "postrzałka" znaleźć i dobić. Po dwóch godzinach wypuszcza więc psy, licząc, że przez ten czas upływ krwi osłabił ranne zwierzę do tego stopnia, by uniemożliwić mu dalszą ucieczkę. Jeśli psy rzeczywiście je znajdą, znowu zaczyna się walka o ledwo tlące się życie, psy wbijają w ciało zęby, na końcu czeka kula. Wie pani, jak myśliwi nazywają koniec tej kaźni? Strzałem łaski! Dzięki takiemu określeniu mogą się uważać za humanitarnych myśliwych.
Statystyki nie działają na ich korzyść, bo aż 25 proc. zwierząt jest przez nich jedynie ranionych. Nie wspominam o ptakach poharatanych ołowiem - to jest prawdziwy dramat. Wyobraża sobie pani rzeźnię, z której 25 proc. krów uciekałoby z niedociętymi szyjami i dogorywało w pobliskich krzakach? Czy ktokolwiek zgodziłby się na to?
Kiedyś ludzie polowali, by zdobyć pokarm. Dziś zabijają dla przyjemności. Czy mamy jednak prawo zabijać więcej istot, niż naprawdę potrzebujemy? To pytanie do nas wszystkich, czyli 99,7 proc. Polaków, którzy nie polują.
Wielbicielom dziczyzny na pewno interesujący wyda się następujący fragment pana książki: "myśliwi nigdy nie biorą dla siebie najpierw poranionych, a potem dobijanych zwierząt, nie jedzą ich - sprzedają je do skupu". Dlaczego?
-
Ciało zwierzęcia, które przez kilka czy kilkadziesiąt godzin umierało, jest zwyczajnie chore, znajduje się w stanie uogólnionego zapalenia, czasem rozwija się w nim posocznica czy gangrena. Poza tym całe jest dosłownie przesączone hormonami śmierci - adrenaliną i kortyzolem. Czy takie mięso jest odpowiednim pokarmem? Wie o tym myśliwy, który nie chce mieć "tego" na talerzu - nabywca niestety nie.
Pański związek z myślistwem zaczął się dość wcześnie. Na pierwsze polowanie pojechał pan z ojcem, mając zaledwie osiem lat. Opowieść wpisuje się w taki tradycyjny obraz patriarchalnej rzeczywistości, w której mężczyźni, spędzając razem czas, przekazują sobie wiedzę i doświadczenie, wytwarzają silne, oparte na hierarchii więzi. Czy dzisiaj proces wchodzenia do tego świata wygląda podobnie? Z jakich pobudek ludzie zaczynają polować?
- Nie wiem, te pobudki chyba dla samych zainteresowanych są mało czytelne. Ciekawe natomiast wydaje mi się badanie, które niedawno zostało przeprowadzone na zlecenie Polskiego Związku Łowieckiego. Wynika z niego, że jedynie 10 proc. Polaków popiera myślistwo. Jednocześnie, mimo rosnącego ostracyzmu społecznego, liczba myśliwych stale się zwiększa. W ciągu dwóch lat przybyło ich aż 11 tys. Obecnie w Polsce legitymację myśliwską posiada 123 tys. osób. Z drugiej strony to zaledwie 0,3 proc. społeczeństwa.
Pytam o pobudki, ponieważ z rozmowy, jaką przeprowadził pan z łowczym wojewódzkim Piotrem Ławrynowiczem, którą można przeczytać w książce, wynika, że one jednak się zmieniły. Dziś kontynuowanie tradycji rodzinnych wcale nie jest główną przyczyną zdobywania uprawnień. Łowiectwo to hobby dla ludzi zamożnych. Jakie ta tendencja ma konsekwencje?
- Nadal jednak podstawową pobudkę stanowi zastrzyk adrenaliny, która wydziela się w momencie strzału. I nic ponad to. Jeżeli jakiś myśliwy twierdzi inaczej - niech wybierze się do lasu bez śmiercionośnego żelastwa na plecach!
Natomiast z pewnością na praktykę myśliwską, podobnie jak na inne obszary życia, wpływa bezwzględność naszych czasów. W myślistwie dobrym wskaźnikiem tego zjawiska jest rosnąca liczba ambon i budowanych w odległości 30-40 metrów od nich nęcisk - stanowisk z karmą. Myśliwy siedzi sobie na ambonie i czeka. Gdy przychodzi zwierzę, wysuwa lufę przez okienko i strzela. Jedyna czynność potrzebna dziś, by zabić, to niewielki ruch palca wskazującego. Obecnie ogromna liczba ludzi poluje wyłącznie w ten sposób, do cna degenerując współczesne myślistwo, które staje się zwykłą egzekucją. Polskie lasy i pola są wręcz usiane ambonami - siedząc na jednej, możemy widzieć kolejną. Las zaczyna przypominać dobrze monitorowany obóz jeniecki.
Albo osobliwy park rozrywki.
- Park rozrywki funkcjonuje w prowadzonych przez nadleśnictwa i PZŁ Ośrodkach Hodowli Zwierząt, chętnie odwiedzanych przez obecnego ministra środowiska. W takich miejscach hoduje się na przykład bażanty. Ptaki te całe życie siedzą w klatkach, potem przyjeżdża pan minister z kolegami, uiszczają opłatę, jak to w parku rozrywki. Klatki z zamówioną liczbą bażantów zostają z odpowiednim wyprzedzeniem otwarte, ptaki podrywają się do pierwszego w życiu lotu i wtedy są zabijane. Bo etyka myśliwska , czyli etyka zabijania , zezwala na strzelanie do ptaków tylko w locie. Niewielka część bażantów zdoła uciec, inne są tylko ranione i konają w męczarniach, czasem padają ofiarą drapieżników, które człowiek nauczył, że tu łatwo zdobędą pokarm. Ten naszpikowany toksycznym ołowiem wywołuje u drapieżnika chorobę, niekiedy kończącą się śmiercią.
Czy łowiectwo, oprócz rozrywki, jest też biznesem przynoszącym zyski? Jakiego rzędu są to kwoty?
- Przede wszystkim warto uświadomić sobie, że jest to prywatny biznes eksploatujący zasoby należące do skarbu państwa, czyli pośrednio do nas wszystkich. Wygląda on tak: myśliwy otrzymuje od swojego koła zezwolenie na odstrzał, to nic nie kosztuje. Następnie, gdy zabije łanię, może ją zatrzymać dla siebie za pewną opłatą lub odstawić do skupu. Załóżmy, że odsprzedaje ją za 1000 zł. Jedyne, co musi jeszcze zrobić, to podzielić się pieniędzmi z kołem łowieckim. Od przyjętego systemu rozliczeń zależy, jaki to będzie procent. Mniej więcej 700 zł zostaje w kieszeni myśliwego. Poza tym nasz kraj odwiedzają też myśliwi z zagranicy. Ci muszą płacić rodzimym łowcom za możliwość polowania na naszych terenach. To jest biznes, który nie tylko się zwraca, ale jeśli polujesz więcej, może być całkiem dobrym źródłem zysku. Adam Wajrak celnie to spuentował: "Jak chodzi na nóżkach i jest żywe - jest własnością skarbu państwa. Gdy zastrzelę i padnie - to moje. To jest najszybsza prywatyzacja".
Obecnie w Sejmie opracowywane są dwa projekty nowelizacji ustawy o łowiectwie, jeden podobno zyskał przychylność prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Jakie zmiany szykują się i o co walczą myśliwi?
-
Myśliwi chcą zachować status quo, a nawet je umocnić. Na przykład zamierzają wpisać trzynaście gatunków ptaków na listę gatunków łownych i w ten sposób do ostatka je wybić. Gdy łyski bądź jarząbki będą na granicy wyginięcia - a jest to już bliska perspektywa, wtedy kwestię wyłączenia ich z listy zwierząt łownych trzeba będzie podnieść na sesji parlamentu jako inicjatywę ustawodawczą. Obecnie taką decyzję może podjąć minister środowiska - z dnia na dzień wprowadzając moratorium.
Podkreślmy, że wszystkie argumenty racjonalizujące myślistwo nijak się mają do rzezi ptaków. Komu one szkodzą i po co regulować ich stada? Myśliwi mówią, że robią to dla podtrzymania tradycji myśliwskiej! Koalicja Niech Żyją!* szacuje, że na skutek polowań w Polsce ginie rocznie około 700 tys. ptaków, przez co prawie wszystkie gatunki łowne przeżywają nieprawdopodobny regres. Spadek w ciągu ostatnich sześciu lat w niektórych gatunkach sięga 60-70 proc. populacji. A myśliwi zabijają dalej. Presja łowiecka może przechylić przyrodniczą szalę i doprowadzić do wyginięcia gatunku. Tak się stało z łosiami, które kilkanaście lat temu myśliwi doprowadzili na skraj wyginięcia w Polsce i z ptakami takimi jak drop, cietrzew, batalion czy głuszec.
Nikt nie poniósł za to żadnych konsekwencji?
- Myśliwi i konsekwencje? Hmm. Dopóki my jako obywatele nie zaczniemy głośno wyrażać sprzeciwu, nic się nie zmieni. Ktoś powiedział, że dziś największym ryzykiem jest niepodejmowanie ryzyka.
*Koalicja "Niech Żyją!" zrzesza kilkadziesiąt organizacji działających na rzecz ochrony przyrody m.in. Greenpeace, Pracownię na Rzecz Wszystkich Istot, Klub Gaja czy Ptaki Polskie. Wspólnie dążą do tego, by w Polsce obowiązywało bezterminowe moratorium na odstrzał wszystkich gatunków dzikich ptaków.
Zenon Kruczyński. Ur. 1950. Kiedyś myśliwy, dziś publicysta i aktywista ekologiczny zaangażowany na rzecz zmiany stosunku wobec zwierząt i środowiska. Członek Pracowni na Rzecz Wszystkich Istot, rzecznik ekologii głębokiej. Inicjator koalicji "Niech Żyją!"( niechzyja.pl ). Autor projektu "Wgląd w relację pomiędzy ludźmi a zwierzętami", nauczyciel mindfulness. Mieszka w Puszczy Białowieskiej.
Magda Roszkowska. Dziennikarka i redaktorka. Przez wiele lat związana z Fundacją Nowej Kultury Bęc Zmiana, gdzie współprowadziła magazyn kulturalny "Notes na 6 tygodni".