
Co Japończykom podoba się w muzyce Chopina?
- Jesteśmy sentymentalni, w muzyce szukamy wzruszenia. Kiedy słucham Chopina, czuję ten wasz romantyzm, heroizm, tęsknotę za czymś dalekim i niedostępnym. Nam się to podoba, tymczasem wy w muzyce szukacie innych emocji. Kiedy zapraszam kolegów z Europy na japońskie karaoke, widzę ich zakłopotane miny. Nie potrafią zrozumieć, dlaczego zamiast rytmicznych piosenek do śpiewania wybieramy te rzewne i melancholijne.
Kiedy pierwszy raz usłyszałeś muzykę Chopina?
- Miałem osiem lat, w telewizji emitowano koncert muzyki klasycznej. Poczułem ukłucie w sercu. To wspomnienie musiałem w sobie mocno pielęgnować, bo gdy w gimnazjum usłyszałem grę mojej koleżanki na fortepianie, od razu rozpoznałem tę samą gamę emocji skumulowaną w nutach. Dowiedziałem się, że to Chopin. Od tamtej pory co weekend chodziłem do biblioteki, by wypożyczać jego nuty. Potem czytałem je oraz teksty tłumaczące motywy, wydarzenia osobiste i historyczne, które doprowadziły do skomponowania każdego dzieła i jednocześnie słuchałem jego kompozycji. Pamiętam, że polonez As-dur, zwany Heroicznym, op. 53, motywował mnie do nauki. Słuchałem tych charakterystycznych szybkich, pędzących oktaw i szykowałem się do szkoły.
Skąd znałeś nuty? Uczyłeś się gry na fortepianie?
- W japońskiej szkole nauka nut jest obowiązkowa, zarówno w podstawówce, jak i później w gimnazjum. Kiedy zacząłem czytać Chopina, miałem piętnaście lat, uważałem, że jest już za późno na naukę gry na fortepianie. Ale nie było za późno, by zacząć się interesować polską kulturą. Kiedy kończyłem liceum i miałem postanowić, na jakie studia iść, wybrałem polonistykę na tokijskim uniwerku. Chciałem uczyć się jakiegoś mało znanego języka, a przy okazji rozwijać zainteresowania. Rodzice na szczęście nie oponowali. Już po pierwszych zajęciach wiedziałem, że dobrze wybrałem. Uwielbiałem spotkania z native speakerami, nie mogłem się nasłuchać polskiego akcentu. Po skończeniu studiów, mimo obaw, udało mi się znaleźć pracę. Bałem się, że będzie trudno, tokijczycy zaczynają wspinać się po szczeblach kariery w wieku 21 lat, ja miałem 23, co mogło być dyskwalifikujące. Znajomość polskiego okazała się jednak atutem, szukano wtedy takich specjalistów jak ja, bo był boom na inwestycje w Europie Środkowej. Przyjęła mnie japońska firma, która kupiła fabrykę łożysk w Kraśniku. Po rocznym przeszkoleniu wysłali mnie tam jako koordynatora współpracy pomiędzy stronami japońską i polską.
Rzeczywistość zakładu w Kraśniku z pewnością odbiegała od twojej romantycznej wizji naszego kraju. Przeżyłeś szok?
- Nie, bo był to mój drugi wyjazd do Polski. Wcześniej, jeszcze w trakcie studiów, wziąłem urlop na tokijskiej polonistyce, by móc studiować ją przez pół roku w Krakowie. Przez pierwsze pół roku pracowałem w Japonii, żeby uzbierać na ten wyjazd potrzebne pieniądze, i było warto. Zakochałem się w Polsce. To był mój pierwszy wyjazd z Japonii w ogóle, pierwszy wyjazd za granicę. Zachwyciła mnie wasza uroda.
Co konkretnie?
- "Wysokie" nosy. My mamy "niskie" i marzymy o takich jak wasze, są dla nas symbolem piękna.
"Wysokie"?
- Tak, czyli wystające. Mój nos jest płaski. W Japonii są ludzie, a w szczególności kobiety, którzy robią sobie operacje powiększania nosa, a ostatnio przypadkowo znalazłem taki gadżet z napisem "beauty help", który zakłada się na nos i idzie spać. Ma na celu wyciągnięcie go do góry. Nie sądzę, by był skuteczny... My generalnie mamy kompleks płaskiej twarzy, może dlatego nasze fryzury są takie odlotowe. Próbujemy nadać formę naszej głowie poprzez awangardowe uczesanie. Ja nie miałem takich potrzeb do momentu, aż przyjechałem do Polski i zobaczyłem różnice między wami a nami pod względem urody. Pamiętam, że po powrocie obiecywałem sobie, że będę często chodził na siłownię, by mieć taką wysportowaną sylwetkę, jaką mają Polacy. Z wiekiem przeszła mi ta potrzeba udoskonalania się, ale młodzież w Japonii na pewno ma dalej taki kompleks, jak ja miałem w młodości.
Czy równie duże były różnice kulturowe?
- Zamieszkałem z trzema Polakami w akademiku, więc szybko okazało się, ile nas różni. Wy jesteście bardziej otwarci, a ja nie byłem przyzwyczajony do wyrażania swoich emocji i opinii. W Japonii nie mówi się, co się tak naprawdę myśli, trzeba być grzecznym, ważne są pewne wzory zachowania się, których należy przestrzegać. W Polsce musiałem się nauczyć nazywać rzeczy po imieniu i było mi z tym bardzo ciężko. Byłem z siebie bardzo dumny, gdy udało mi się w końcu poprosić współlokatorów o ciszę, której potrzebowałem do nauki. Wprawdzie moi koledzy byli bardzo serdeczni, ale sporo mnie to wtedy kosztowało. Muszę od razu dodać, że Polacy są bardzo gościnni. Jak cię zapraszają do siebie, to znaczy, że naprawdę chcą cię gościć, nie robią tego z grzeczności. Dlatego było mi wyjątkowo smutno, gdy opuszczałem wtedy Polskę.
Mówisz po polsku bardzo płynnie. Masz talent do języków czy to po prostu efekt ciężkiej pracy?
- To chyba była ciężka praca, już nie pamiętam, ale na pewno też ogromna przyjemność. Uwielbiałem fonetykę. Bardzo chciałem mówić bez akcentu. Nauka języka polskiego była dla mnie substytutem nauki gry na fortepianie. Chopina już nie zagrałem, ale mogłem wygrywać inne melodie na swoim języku i ustach. Ortografia natomiast nie sprawiała mi żadnej trudności, chociaż Polacy są przekonani - i lubią tak myśleć - że polski jest najtrudniejszy na świecie. A przecież to tylko kwestia zapamiętania reguł.
Wróćmy do Kraśnika. Jakie masz stamtąd wspomnienia?
- Życie w Kraśniku było zupełnie inne od tego studenckiego w Krakowie. Nigdy wcześniej nie mieszkałem w takim małym mieście, dlatego doskwierał mi brak prywatności. Wszyscy w Kraśniku mnie znali, wiedzieli nawet, co wkładam do koszyka w sklepie spożywczym. Dla Japończyków, a w szczególności tokijczyków, anonimowość, czy bardziej prywatność, jest bardzo ważna. Irytowało mnie więc, że nie mogę być do końca anonimowy. Stąd moja ksywka, którą wciąż mam na Facebooku - Kowalski. Tak się przedstawiałem, zamawiając taksówkę.
Na czym polegała twoja praca w fabryce łożysk?
- Do moich obowiązków należały zadania biurowe, ale i kwestie naprawy maszyn, które musiałem uzgadniać z szefem technologii w japońskiej siedzibie. Jestem bardzo wdzięczny ludziom, którzy wdrażali mnie wtedy w szczegóły pracy, za czas i ciepło, które mi okazali. Byłem młodym chłopakiem po studiach, obcokrajowcem, którego trzeba było wszystkiego nauczyć. Praca w fabryce była naprawdę ciężka. To znaczy zajmowała mi mniej więcej tyle godzin co normalnie Japończykom, czyli 12-13. Dodatkowo mój szef i grupa przyjeżdżająca z centrali z delegacją nie znali języka i musiałem się nimi opiekować. Byli zdani na mnie, więc poświęcałem im dużo mojego wolnego czasu. Podobnie zresztą jest w Japonii: po pracy musisz iść napić się z szefami, jeśli mają na to ochotę.
Na pewno przez ten czas podszkoliłeś również polski.
- Oj tak, przez ponad trzy i pół roku poznałem mnóstwo polskich przekleństw. Zachwyciły mnie! Znałem je co prawda już ze słownika wulgaryzmów, do którego zaglądałem w czasie studiów, ale słuchanie ich na żywo pozwoliło mi zrozumieć kontekst. W japońskim nie ma tylu brzydkich słów. Owszem, mamy przekleństwa, ale są one nieco lżejsze od waszych. To taka "cholera" czy "kurde". Dlatego uwielbiam przeklinać po polsku, mogę się w ten sposób jakoś wyrazić, dać upust emocjom! (Shoji z lubością przeklina, wymienia wszystkie wulgaryzmy jakie zna, rzeczywiście są bardzo dosadne) .
Zdecydowałeś się w końcu wrócić do Tokio.
- Tak, ale nie mogłem już kontynuować pracy dla tej firmy, bo jej siedziba nie znajdowała w Tokio, a ja chciałem mieszkać w mieście, w którym się urodziłem. Zacząłem szukać nowego zajęcia i ku mojemu zaskoczeniu od razu dostałem siedem propozycji. Nie sądziłem, że japońskie firmy tak wysoko oceniają doświadczenie pracy za granicą. W końcu wybrałem tę z branży finansowej, a konkretnie - zarządzanie ryzykiem. Na początku było strasznie. Szef codziennie mnie opie***lał, bo nie miałem pojęcia, o co w tej pracy chodzi. No cóż, sami mnie chcieli na cały etat, wiedzieli, co robiłem wcześniej. Trochę się poprawiło po roku, kiedy już nabrałem doświadczenia. Szef mnie w końcu docenił, dał nawet możliwość pracy w Stanach. W sumie przepracowałem tam siedem lat.
Co teraz robisz?
- Pracuję już gdzie indziej, od dwóch lat jestem analitykiem finansowym w amerykańskiej firmie zajmującej się e-commerce. Dużo się uczę, znów nie brakuje mi wyzwań. Myślę jednak o przyszłości, zastanawiam się co dalej. Ostatnio miałem okazję rozmawiać z wróżką. Powiedziała mi, że żyję pomiędzy dwoma światami - duchowym i materialnym. Ja to interpretuję w ten sposób, że żyję pomiędzy polskim romantyzmem a życiem zawodowym w Japonii, skupionym na materializmie. Muszę w końcu wybrać.
W Polsce też można zarobić przyzwoite pieniądze, może powinieneś dać nam szansę?
- Mam 38 lat, połowa życia już prawie za mną i chyba romantyczne zrywy również. Uzmysłowiłem sobie, że znajomość języka nie wystarczy, by realizować się w pracy, muszę jeszcze znaleźć sobie coś, co da mi spełnienie. Jeszcze nie wiem, co to będzie. Odczuwam zatem pewnego rodzaju brak. Ale w tej tęsknocie jest też wspomnienie rozmów z Polakami. Z nikim innym nigdy nie udało mi się snuć tak głębokich życiowych refleksji. Umiecie się zagłębić w metafizyce. To nawet nie jest kwestia otwartości, ale jakaś umiejętność skontaktowania się ze swoimi emocjami, której my nie mamy.
Basia Starecka. Wicenaczelna magazynu kulturalno-kulinarnego "Kukbuk" . Dziennikarka, redaktorka, autorka bloga Nakarmiona Starecka z recenzjami restauracji. Wielbicielka podrobów i przeciwniczka kulinarnych banałów. Ich najgroźniejsze przejawy kolekcjonuje w popularnym cyklu "Koszmary warszawskiej gastronomii".