
W wydanej w 2003 roku książce "Amok" Krystian Bala opisał zbrodnię, której detale skojarzyły się śledczym z nierozwiązaną sprawą zamordowanego trzy lata wcześniej wrocławskiego biznesmena. Kontrowersyjna powieść stała się wkrótce jedną z najważniejszych poszlak w sprawie zabójstwa, a Bala - 31-letni rozwiedziony absolwent filozofii - głównym podejrzanym. O polskim śledztwie informowały media na całym świecie, m.in. BBC, "Guardian", "New Yorker", "Time", "Daily Mail", "The Washington Post", "Der Spiegel", "Le Figaro", "Le Parisien" i "Telegraph". W Krystiana Balę w filmie "Amok" Kasi Adamik, który można oglądać w kinach od 24 marca, wcielił się Mateusz Kościukiewicz. Na ekranie partnerują mu m.in. Łukasz Simlat w roli inspektora Sokolskiego oraz Zofia Wichłacz jako żona Bali.
Małgorzata Steciak: Czytałaś "Amok"?
Kasia Adamik:
Tak, w końcu przebrnęłam przez tę książkę. Musiałam wybrać odpowiednie fragmenty do filmu. Nie jest to jednak lektura, do której bym szczególnie zachęcała czytelników. To bardzo dziwna literatura, dosyć trudna w odbiorze, trochę...
...grafomańska?
- Totalnie grafomańska. Jednocześnie nihilistyczna, mizoginistyczna, skrajnie brutalna i pornograficzna. Jej styl bardzo dobrze współgra z psychodelicznym nastrojem filmu i charakterem postaci Krystiana granego przez Mateusza Kościukiewicza.
Podobno kiedy ukazał się debiut literacki Bali, nawet jego najbliżsi znajomi byli zdziwieni. Nie tylko pełną przemocy i seksu fabułą, ale zwłaszcza topornym stylem, tak innym od tego, w którym do tej pory pisał eseje filozoficzne.
- Nie jestem krytykiem literackim i nie czuję się na siłach, żeby analizować tę powieść pod kątem filozoficznym. Wydaje mi się, że "Amok" stał się manifestacją szaleństwa, w jakie stopniowo popadał Bala. Najmocniej uderza w książce przemoc i ściśle związana z nią niemoc głównego bohatera, który - tak sądzę - jest alter ego autora. Myślę, że Bala świadomie napisał książkę, która jest tak odmienna, zarówno pod względem tematu, jak i stylu, od wszystkiego, co go do tej pory definiowało w oczach bliskich, znajomych.
Manifestacja najskrytszych fantazji?
- Tak się to czyta. Ale może on napisał to zupełnie na zimno, sprytnie manipulując czytelnikiem?
Nie zdecydowałaś się spotkać z Krystianem Balą. Dlaczego?
- Od początku wiedziałam, że nie chcę tego robić, mimo że była taka możliwość. Czułam, że spotkanie z Balą mogłoby wpłynąć na kształt opowiadanej w filmie historii. Jestem przekonana, że gdybyśmy się poznali, próbowałby przekonać mnie do swoich racji.
Bałaś się, że będzie próbował cię zmanipulować?
- Podobno jest w tym dobry.
Przede wszystkim nie chciałam jednak za bardzo sugerować się prawdziwymi wydarzeniami. Bałam się, że wtedy stracę dystans do tej historii i pewną wolność interpretacji. Wydarzenia z Wrocławia sprzed kilkunastu lat stały się pretekstem, by pogrzebać w meandrach ludzkiej duszy i opowiedzieć o czymś bardzo uniwersalnym. Poza tym cała historia jest pełna niedomówień i poszlak.
Krystian Bala jest narcystycznym, skazanym za zabójstwo przestępcą, który marzy o rozgłosie. Nie obawiasz się, że swoim filmem robisz mu niepotrzebną reklamę?
- Miałam sporo rozterek moralnych, zanim zdecydowałam się na reżyserię "Amoku". Oczywiście, można uznać, że kręcąc film o każdym narcystycznym mordercy - a jest ich pewnie całkiem sporo - niechcący daje się mu prezent. Jednocześnie prawdziwe historie są często tak niebywale fascynujące, że trudno je przemilczeć. Poza tym mam świadomość, że "Amok" nic nie może zmienić w życiu Krystiana Bali, ponieważ niedawno wyczerpał on ostatnie możliwości apelacji od wyroku.
Rodzina ofiary próbowała powstrzymać promowanie i rozpowszechnianie filmu "Amok" w kinach, twierdząc m.in., że używanie prawdziwego nazwiska zabójcy każe im przeżywać tragedię na nowo.
- O tych problemach nie miałam pojęcia. Na nazwisku zależało producentom ze względów promocyjnych. Zresztą wydaje mi się, że ukrywanie go byłoby niepotrzebne. To była na tyle głośna sprawa, że i tak każdy skojarzyłby film z konkretnym śledztwem.
Ale bardzo nie chciałabym, żeby ten film kogokolwiek zranił. To nigdy nie było moją intencją. Rozmawialiśmy o tym z producentami jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć i zapewniono mnie, że wszystko jest uzgodnione zarówno od strony prawnej, jak i czysto "ludzkiej". Przekazano mi, że produkcja dopilnowała wszelkich formalności w tej kwestii.
Dziś jednak winą obarcza się ciebie, bo film jest podpisany twoim nazwiskiem.
- Niestety. Jest mi bardzo przykro z tego powodu. Wiem, że produkcja była w kontakcie z rodziną ofiary. W trakcie negocjacji coś musiało pójść nie tak. Zawsze, kiedy realizuje się film oparty na prawdziwych wydarzeniach, prędzej czy później trzeba się liczyć z problemami. Z tym że komuś bezpośrednio związanemu z ludźmi, o których opowiadamy, nasza wizja nie przypadnie do gustu. Nie jesteśmy w stanie dogadać się z każdym, kogo ta historia dotyczy. Wystarczy przypomnieć głośną sprawę przy okazji "Jesteś bogiem" Leszka Dawida, kiedy menedżer Paktofoniki usiłował nie dopuścić do premiery filmu na DVD.
Mam nadzieję, że jeżeli członkowie rodziny ofiary zdecydują się obejrzeć "Amok", dostrzegą, że nie daliśmy im żadnego powodu, by mogli się czuć potraktowani niesprawiedliwie. Zmieniliśmy nazwiska, relacje rodzinne i okoliczności morderstwa. Została wyłącznie garść zimnych faktów z samego dochodzenia.
Zależało mi, żeby przedstawiany przez nas świat nie był do końca realistyczny. Niby akcja rozgrywa się we Wrocławiu kilkanaście lat temu, ale to nie jest spójna rekonstrukcja tamtego okresu. Na planie posługiwaliśmy się metaforą łodzi podwodnej - zamkniętej, ciemnej, klaustrofobicznej przestrzeni, która coraz mocniej odbija się na psychice bohaterów. Wszystko jest tam lepkie, mokre, brakuje tchu. To wynik pracy zespołowej - operatora Tomasza Naumiuka, Ani Anosowicz, która stworzyła scenografię, Kasi Lewińskiej od kostiumów i Ewy Kowalewskiej od make-upu, wszyscy pracowaliśmy razem na ten spójny efekt. "Amok" to film bardzo duszny, bohaterowie miotają się jak w potrzasku. Obecnie pracuję nad nowym filmem, w którym te fascynacje powracają.
Co to za projekt?
- Kiedy wyjechałam do Francji jako dziecko, bardzo długo śnił mi się zatopiony w szarościach warszawski Ursynów. Przez wiele lat nie wracałam do Polski, bo nie mogliśmy, dlatego to wspomnienie urosło do rangi mitycznego doświadczenia. W moich snach zawsze chodziłam po tych blokowiskach, gubiłam się i nie mogłam znaleźć drogi do domu. Odnalazłam te same emocje w noweli Olgi Tokarczuk "Profesor Andrews w Warszawie", opowiadającej o profesorze psychiatrii, który przyjeżdża do Polski na dzień przed wybuchem stanu wojennego. W pogrążonym w marazmie mieście przeżywa dziwną, oniryczną przygodę. Nie zna języka, zgubiono jego bagaż, a on sam dostaje gorączki i zostaje wciągnięty w szpiegowską intrygę. Bardzo ciekawy materiał, przywołujący skojarzenia z "Brazil" Terry'ego Gilliama.
Olga Tokarczuk współpracowała niedawno z twoją mamą Agnieszką Holland przy "Pokocie".
- Właśnie przez "Pokot" udało mi się skontaktować z Olgą. Tę jej nowelkę kocham od lat, od dawna myślałam, żeby ją kiedyś zekranizować. Gdy Agnieszka zaczęła pracować z Tokarczuk, opowiedziała jej o moim pomyśle. Okazało się, że całkiem niedawno prawa do ekranizacji tego tekstu kupiła scenarzystka, Sandra Buchta. Skontaktowałam się z nią. Właśnie przyjeżdża do Warszawy i będziemy wspólnie pracować nad kolejną wersją tekstu. Wszystko dzięki mojemu dobremu duchowi, czyli Agnieszce, która zawsze sprawia, że coś mi się udaje.
Kiedy pracowałaś nad "Amokiem", od początku myślałaś o obsadzeniu Mateusza Kościukiewicza w roli Krystiana Bali?
- Nie, zorganizowaliśmy casting. Szukałam aktora, który zawrze w tej postaci pewną niejednoznaczność. Żeby szaleństwo i mrok filmowego Bali zostały przełamane głębokim smutkiem i samotnością. Nie chciałam, żeby nasz bohater wzbudzał wyłącznie strach czy niechęć. Zależało mi, żeby widz z czasem próbował go... może nie polubić, bo nie sposób poczuć do tego człowieka sympatię, ale może zrozumieć? To jest w końcu mężczyzna, który przegrywa walkę ze swoimi demonami.
Mateusz mnie zachwycił. Zawarł w tej postaci niezwykłą intensywność, jednocześnie przemycając niezręczność i fajtłapowatość okularnika. Filmowy Krystian Bala nie jest cool, choć bardzo się stara. W gruncie rzeczy jest dość obciachowym kolesiem. To niespełniony absolwent filozofii, który zmaga się z uczuciem życiowej pustki i samotności, bo interakcje międzyludzkie nie są dla niego łatwe.
Kiedy pojawił się Łukasz Simlat w roli inspektora?
- Do poszukiwania odtwórcy roli inspektora Sokolskiego podeszliśmy jak do castingu romantycznej pary. Podczas castingu każdy z kandydatów grał razem z Mateuszem. Wiadomo, że Łukasz Simlat jest fantastycznym aktorem, pracowałam z nim już wiele razy i nie muszę go sprawdzać pod kątem warsztatowym. Wiem, że potrafi zagrać wszystko. Chodziło wyłącznie o chemię między bohaterami, która jest czymś bardzo nieuchwytnym. Kiedy postawiliśmy Łukasza i Mateusza razem przed kamerą, to po prostu "zażarło".
Zestawiasz w filmie dwóch mężczyzn reprezentujących skrajnie różne postawy życiowe, lecz w gruncie rzeczy bardzo sobie bliskich.
- To nie jest film o łapaniu mordercy, ale o narodzinach obsesji i popadaniu w szaleństwo. O zazdrości, która prowadzi do ostateczności. Od pierwszej sceny spodziewamy się, że główny bohater jest psychopatycznym mordercą. Postanowiliśmy trochę pobawić się tymi oczekiwaniami i pokazać, że ta sprawa jest dużo bardziej skomplikowana, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Odwrotnie niż w klasycznym kryminale, gdzie tożsamość sprawcy jest ujawniana pod koniec filmu. Opowiadamy o dwóch mężczyznach prowadzących ze sobą wyrafinowaną grę, która wymyka im się spod kontroli.
To film w dużej mierze o tym, że nie ma nic bardziej niebezpiecznego niż zraniona męska duma.
- To prawda, to jest film o męskim ego. I Bala, i komisarz są egocentrykami naznaczonymi poczuciem krzywdy. Są bardzo nieszczęśliwi i czują, że muszą udowodnić coś innym. Policjant traci pozycję i rodzinę, a Bala chce za wszelką cenę zostać doceniony przez byłą żonę. Jednocześnie obydwaj zmagają się z własną tożsamością, zawieszoną gdzieś między kulturą macho a nowoczesnością, w której takie postawy coraz mocniej tracą na znaczeniu. "Amok" pokazuje w krzywym zwierciadle, jak bardzo zagubionych czuje się wielu współczesnych mężczyzn. Pech chce, że niektórzy z nich od niedawna rządzą kilkoma mniej lub bardziej potężnymi krajami.
Co ma wspólnego "Amok" z polityką?
- Emancypacja kobiet, zmiana światopoglądowa, jaka dokonała się na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci, wywróciła do góry nogami ustanowiony dawno temu porządek. Te zmiany zaszły bardzo szybko. Spójrzmy na mniejszości LGBT - w społecznościach, w których ludzie są bardziej otwarci i empatyczni, zmiany przeszły bez większego echa. Mimo to wciąż istnieją miejsca, nawet w Europie, gdzie jest ogromny problem z akceptacją. Dla konserwatystów postulaty o równych prawach dla kobiet i mniejszości seksualnych urastają do zamachu na cały ich system wartości. W ich odczuciu burzy się podział na dobro i zło, niezmieniony od pokoleń.
Ten konserwatywny zwrot w społeczeństwie musi przecież dotykać także ciebie. Kilka lat temu wydawało się, że w Polsce zostaną wprowadzone związki partnerskie. Dzisiaj, kiedy kobiety muszą walczyć o podstawowe prawa, realizacja tego postulatu wydaje się nierealna.
- Nie odczuwam tego na co dzień, ponieważ funkcjonuję w dość otwartym środowisku artystów, filmowców. Niemniej zauważam pewną niezdrową atmosferę, która przenika także do mediów. A to, co robi rząd, sprawia, że mam ciarki na karku. Używanie mowy nienawiści, która daje przyzwolenie na degradację drugiego człowieka, to jest krok w bardzo złą stronę. Jeżeli mamy zmieniać ten świat, przykład powinien iść z góry. Nie powinniśmy dopuszczać do sytuacji, w której w mediach mainstreamowych padają takie słowa, jak dzisiaj w Polsce.
Jednak to samo dzieje się w Stanach Zjednoczonych. Zobacz, co wygaduje ten koleś, Donald Trump. Nie sposób nadążyć za jego kolejnymi gafami i żenującymi zachowaniami. Nasi politycy, którzy w dużej mierze są nienawistnymi chamami, wypadają całkiem nieźle na tle Trumpa. To dopiero jest przerażające. Ewidentnie mamy do czynienia z kontrrewolucją białych konserwatywnych heteroseksualnych mężczyzn. Wydaje mi się, że to jest ich ostatnia bitwa o to, żeby ten świat pozostał takim, jakim oni go widzą.
Myślisz, że to ostatnie podrygi, a nie zwiastun potężnej zmiany światopoglądowej? Przecież cały świat skręca w prawo.
- Jesteśmy w szalenie ważnym momencie historycznym i to od nas zależy, czy pozwolimy przejąć władzę konserwatystom. Mam wrażenie, że świat zawsze działał w oparciu o taką dynamikę. Każda potężna zmiana obyczajowa była kontrowana równie ostrym sprzeciwem ze strony tych, którym zależało na utrzymaniu status quo. Po ucisku następował wybuch wolności, który przesuwał nas krok do przodu w kierunku empatii i otwartości na drugiego człowieka, na przyrodę, zwierzęta.
Wystarczy pomyśleć, że sto lat temu byłoby niedorzecznością płakać nad potrąconym psem albo martwić się o warunki, w jakich są przetrzymywane zwierzęta hodowlane. Nie przejmowalibyśmy się wycinką drzew na taką skalę jak dzisiaj. Sto pięćdziesiąt lat temu można było zabić niewolnika na ulicy. Dzisiaj jest to nie do pomyślenia. Dlatego lubię myśleć, że jednak człowiek jako istota empatyczna rozwija się i wyciąga wnioski mimo drobnej "czkawki" po drodze.
Kasia Adamik. Plastyczka, storyboardzistka, reżyserka. Absolwentka Wydziału Grafiki w Akademii Sztuk Pięknych w Brukseli. Córka Agnieszki Holland i Laco Adamika. Reżyserka filmów "Boisko bezdomnych", "Janosik. Prawdziwa historia", "Amok" oraz m.in. seriali "Bez tajemnic", "Wataha", "Głęboka woda", "Krew z krwi", "Ekipa".
Małgorzata Steciak. Dziennikarka. Publikowała m.in. w ''Polityce'', ''Gazecie Wyborczej'', ''K-MAG-u'' czy w serwisie dwutygodnik.com. Wcześniej była m.in. redaktorką portali Onet.pl, Gazeta.pl.