
Na uroczystość rozdania tytułów Nauczyciela Roku nie przyszła ani pani minister, ani żaden z wiceministrów. Przykro pani było?
- Dla mnie akurat nie było to najważniejsze, bo ten dzień sam w sobie był wyjątkowy, ale trudno było nie zauważyć, że nie ma najważniejszych przedstawicieli MEN-u. Osoby, które organizowały to wydarzenie, były nieprzyjemnie zaskoczone i rozczarowane, bo zaproszenie na galę zostało wysłane z dużym wyprzedzeniem. Wyrażając sprzeciw przeciwko takiemu traktowaniu środowiska oświatowego oraz przeciwko reformie, na uroczystość nie przyszedł Grzegorz Lorek, który pierwszy otrzymał tytuł Nauczyciela Roku w 2002. A wszyscy zeszłoroczni nagrodzeni na znak protestu założyli czarne szaliki.
Czy już wie pani, gdzie pójdzie do pracy 1 września?
- Nikt nie wie, co z nami będzie. Jesteśmy samodzielnym gimnazjum, mamy w okręgu dwie szkoły podstawowe, bez możliwości innego podziału okręgu. Dyrektor mojej szkoły, po rozmowie z wójtem, przekazał nam informację, że prawdopodobnie zostaniemy połączeni z jedną ze szkół podstawowych. Do naszej placówki uczęszczać będą uczniowie klas VII i VIII. Prawdopodobnie też niektórzy nauczyciele uczący w mojej szkole będą mieli dopełniane etaty w kilku szkołach. Problem z godzinami pojawi się za dwa lata, kiedy obecne klasy pierwsze opuszczą naszą szkołę i ubędzie jeden rocznik.
Z ogłoszonej przez MEN siatki godzin wynika, że najwięcej pracy będą mieli nauczyciele języka polskiego, historii, matematyki i wychowania fizycznego. Nauki ścisłe kuleją?
- Niewiele godzin przeznaczono na nauki przyrodnicze, co nie wróży dobrze na przyszłość. Rozwój gospodarki i nowych technologii oparty jest na naukach ścisłych, a godzin biologii, chemii, fizyki czy geografii jest znacznie mniej niż np. godzin historii. Sądzę, że niekorzystne jest także skracanie kształcenia ogólnego z dziewięciu do ośmiu lat.
To wszystko, o czym pani mówi, podział na okręgi, ich przesuwanie lub nie, ustalenie siatki godzinowej i nowe rozlokowanie uczniów i nauczycieli, samorządy muszą ustalić i zatwierdzić do końca marca?
- Tak.
To bardzo mało czasu, szczególnie jeśli pod koniec stycznia jest tyle niewiadomych.
- To jest niesamowite, jak mało jest czasu na wdrożenie nowej ustawy. Wszystko teraz spoczywa na barkach samorządów, które nie mają czasu na wypracowanie najlepszych rozwiązań. Mam na myśli konsultacje ze środowiskiem nauczycielskim, rodzicami, uczniami. Wszystko od samego początku jest robione w pośpiechu i tak będzie do samego końca. Nauczyciele też zostali postawieni pod ścianą. Jeśli ktoś nam powie, że nie ma dla nas godzin, to zabraknie nam czasu na szukanie pracy. To niepoważne i nieuczciwe. Wielu nauczycieli wybrało ten niełatwy zawód ze względu na stabilizację i pewność zatrudnienia, teraz czują się oszukani.
Za każdym razem, kiedy głośno mówi się o tym, że nauczyciele stracą pracę, że będą poszkodowani, pani minister zaprzecza.
- Mogę to skomentować, tylko odwołując się do mojego lokalnego przykładu. Pani minister nie jest pracodawcą i to nie ona decyduje o zwolnieniach nauczycieli. To samorządy lokalne poniosą odpowiedzialność za zwolnienia, wszystkie przesunięcia nauczycieli pomiędzy szkołami. Włodarze Sierpca powtarzają, że prawdopodobnie nie będzie problemów z etatami w pierwszym roku reformy, nawet w drugim. Jednak w 2019 roku kłopot z zatrudnieniem nauczycieli wystąpi. Możliwe, że to do tych pierwszych lat odnosi się pani minister, kiedy mówi, że nauczyciele zachowają posady. Ale po drugim roku reformy redukcje etatów najprawdopodobniej będą, i to nawet spore. Pamiętam, jak pani minister powoływała się na casus szkół w Częstochowie, twierdząc, że wyliczyła, że nie tylko nie dojdzie tam do zwolnienia 200 nauczycieli, ale trzeba będzie zatrudnić 39 nowych. Chwilę potem głos zabrał prezydent Częstochowy, podważając te wyliczenia.
Daleka jestem od polityki, ale przewiduję, że w najbliższym czasie, jeżeli dojdzie do zwolnień, to MEN i samorządy zaczną nawzajem przerzucać się winą. Jedni będą mówić, że to wina wprowadzonej reformy, a drudzy, że złego zarządzania lokalną oświatą. Jak zwykle najbardziej stracą na tym uczniowie i nauczyciele.
Nauczyciele z całej Polski wystosowali list do pani minister, która potem zaprosiła część z nich, m.in. panią, na spotkanie. I czego się pani na nim dowiedziała?
- Byliśmy na tej rozmowie dokładnie 24 listopada, zanim klamka zapadła, czyli zanim pan prezydent podpisał ustawę o reformie oświaty. Pani minister uspokajała nas wówczas, że wszystko jest dokładnie wyliczone, że się cudownie układa i że jak zobaczymy podstawy programowe, będziemy zachwyceni, tak jak i całym systemem. Miałam wrażenie, że cały czas słyszymy ogólniki. I do tej pory trudno stwierdzić, czy pani minister ma rację, czy nie, bo nadal nie wiemy wiele więcej na temat własnej sytuacji niż dwa miesiące temu. Tymczasem informacje dotyczące przyszłości nauczycieli gimnazjalnych, jakie docierają do mnie z okolicy, nie są optymistyczne.
Ostatnio sporo się mówi o podstawach programowych, na których m.in. Rada Języka Polskiego i Konfederacja Rektorów Akademickich Szkół Polskich nie zostawili suchej nitki.
- Nie ma powodów, żeby nie wierzyć autorytetom akademickim. Podstawy rzeczywiście wyglądają tak, jakby były pisane szybko. W dodatku widać, że częściowo zostały przepisane ze starych podstaw, tyle że na nowo. Przeglądałam je, ale na ich konsultację dostaliśmy mało czasu - zaledwie dwa tygodnie.
To chyba trochę niepoważne, dać tak mało czasu na ocenę.
- Tak, to prawda. Szkoda, że dzieje się to wszystko w tak szybkim tempie, uniemożliwiającym dopracowanie wdrażanych podstaw. Gdyby pani minister nas posłuchała i przesunęła reformę w czasie, byłabym dużo spokojniejsza o poziom edukacji w Polsce.
To, co mnie zaskoczyło, to fakt, że pan prezydent miał trzy tygodnie na podpisanie ustawy, a my jedynie dwa na rzetelną ocenę podstaw, co do których będziemy musieli się stosować przez jakiś czas naszej praktyki nauczycielskiej.
Dlaczego MEN w takim tempie i "na kolanie" wprowadza reformę, od której poniekąd uzależniony jest los setek tysięcy, jeśli nie milionów Polaków?
- Odpowiedź jest chyba wszystkim znana - wiceminister Maciej Kopeć na jednej z konferencji prasowych jasno dał do zrozumienia, że takie tempo podyktowane jest częściowo przyszłorocznymi wyborami samorządowymi. Chodzi o to, żeby wprowadzić reformę w tym roku i nie musieć zajmować się nią w przyszłym, gdy trzeba będzie skoncentrować się na wyborach samorządowych, więc dla mnie jest to po prostu decyzja polityczna.
Stowarzyszenie Rodzice Przeciwko Reformie Edukacji głośno mówi o tym, że rodzice boją się przenoszenia dzieci ze szkoły do szkoły, niepokoją się, że klasy będą przepełnione, a system nauki dwuzmianowy. No i wreszcie, że dzieciaki, które całą podstawówkę przygotowywały się do wymarzonego gimnazjum mistrzowskiego, stracą teraz sens swojej pracy.
- Bo to właśnie tak wygląda. Nie będzie gimnazjów sprofilowanych, a licea nie przejmą odpowiednio szybko ich roli. Przed spotkaniem z panią minister otrzymałam mnóstwo telefonów od przedstawicieli różnych szkół gimnazjalnych, m.in. mistrzostwa sportowego. Pan z takiego ukierunkowanego gimnazjum tłumaczył, że ich szkoła ma wieloletnią tradycję, kształci olimpijczyków. A teraz muszą zamknąć gimnazjum i odebrać marzenia dzieciakom, które przez całą podstawówkę trenowały, by pójść do wymarzonej szkoły sportowej. Teraz okaże się, że muszą jeszcze dwa lata zostać w podstawówce, a potem wybrać liceum ogólnokształcące, bo prawdopodobnie tylko tyle będzie mógł zaoferować im ich okręg.
Szkoda tej pracy i włożonego wysiłku, zwłaszcza ze strony uczniów.
- Najważniejsi w edukacji są oczywiście uczniowie, ale istotni są też nauczyciele. Chodzi o to, żeby im się chciało działać, pracować z pasją, żeby mieli motywację do rozwijania swoich kompetencji, żeby nie podcinać im skrzydeł. Przez ostatnich kilkanaście lat doprowadziliśmy szkoły gimnazjalne do bardzo wysokiego poziomu. I jestem przekonana, że za 10-15 lat znowu wszystko się poukłada, nauczyciele od nowa wypracują skuteczne metody pracy, dzieciaki się przystosują. I obawiam się, że wtedy jakiś nowy rząd znów zechce wszystko to zniszczyć kolejną reformą. Reforma jest niezbędna polskiej szkole, ale nie taka, nie rewolucja.
No dobrze, ale co z uczniami?
- Te pierwsze roczniki, na których, niczym na królikach doświadczalnych, testowane będą podstawy programowe, będą uczyć się w wypchanych do granic możliwości klasach i jeszcze ostrzej rywalizować o dostanie się do dobrego liceum, potem na studia, będą zwyczajnie stratne. Te dzieciaki mają takie same prawa jak ci, którzy skończyli szkołę przed nimi i skończą ją po nich. Dlaczego zatem mają zostać gorzej potraktowane? Dlaczego mają otrzymać gorszą ofertę edukacyjną? Czuję ogromną frustrację, bo dzięki intensywnym i niełatwym latom pracy polskim gimnazjalistom udało się przeskoczyć w testach kompetencji z szarego końca na szczyty rankingów europejskich. A teraz to zostanie zaprzepaszczone. Nie mogę pojąć, jak można niszczyć coś, co tak świetnie działa.
Testy, o których pani mówi, nie cieszą się uznaniem pani minister, nie są dla niej argumentem w obronie gimnazjów. A powinny?
- Te testy nie mierzą wiedzy ucznia, tylko jego kompetencje, umiejętność myślenia, analizy, wyciągania wniosków, czytania ze zrozumieniem. Dlatego są takie ważne, bo pokazują, czy i jak młody człowiek poradzi sobie w życiu. Według mnie są świetne, ale słyszałam wypowiedź jednego z rządzących, że pierwsze testy były robione w Polsce już po reformie edukacji, w 2000 roku i nie obejmują uczniów ze starego systemu. A to nieprawda, bo pierwsze testy obejmowały rocznik wykształcony w starym systemie edukacji i ten test właśnie poszedł kiepsko. Dopiero wraz z kolejnymi rocznikami wyniki były coraz lepsze. Według mnie te testy są wiarygodne.
PiS osiemnaście lat temu poparł wprowadzenie gimnazjów.
- Głosował za, a przecież wtedy nie było wiadomo, czy te gimnazja się sprawdzą. Dziś wiemy, że fantastycznie pracują, a tych kilka incydentów, które nagłośniły media, typu założenie nauczycielowi kubła na głowę, to za mało, żeby uznać, że gimnazja są niebezpieczne dla młodzieży i je zamknąć. Tym bardziej że nikt nie przywołuje ostatnich badań zrobionych w podstawówkach przez Instytut Badań Edukacyjnych - tam wskaźnik przestępczości, agresji jest wyższy niż w gimnazjach. Gdybyśmy przez ostatnie lata pokazywali wyniki naszych gimnazjalistów, o których mało kto wie, większość Polaków nie byłaby za likwidacją gimnazjów i nie byłoby tej reformy. Dobrym przykładem może być odkrycie asteroidy przez sierpeckich gimnazjalistów, którą nazwali (199950) Sierpc. Kto o tym wie, kto o tym pisze? Moi uczniowie co roku, od wielu lat, zdobywają czołowe miejsca w konkursach ogólnopolskich, wojewódzkich i rejonowych. Zaangażowanie młodzieży gimnazjalnej jest duże, nie tylko w mojej szkole. Ale tego się nie pokazuje. Wskazuje się za to trudny wiek, problemy wychowawcze, które nie znikną wraz z przeniesieniem ucznia do szkoły podstawowej. Skupmy się raczej na ich dobrych cechach, wtedy również oni sami odnajdą wiarę w siebie i chęć do działania.
Zwolennicy reformy twierdzą, że trzy lata gimnazjum to za mało na stworzenie silnej, wartościowej relacji uczeń - nauczyciel.
- Patrzę na tych moich gimnazjalistów i widzę, że wystarczy pół roku, żeby się poznać, ustalić formy pracy z nimi. Jasne, w ciągu pół roku nauczyciel nie pozna ich środowiska życia czy rodziny, ale zdobędzie wiedzę o samych dzieciach. Dobrze, że młodzież właśnie w takim wieku ma szansę po podstawówce zmienić środowisko, poznać nowych ludzi. Żyjemy w czasach, kiedy trzeba być mobilnym, elastycznym, otwartym na nowych ludzi i gimnazjum jest pierwszą okazją, by nabierać szerszego spojrzenia na rzeczywistość, uczyć się komunikacji z innymi.
W naszym gimnazjum współpracujemy z różnymi szkołami w Polsce i za granicą. Dzieciaki wyjeżdżają, poznają świat, uczą się nawiązywania nowych, ciekawych znajomości. To jest ważne. Zostawienie ich w podstawówce w takim wieku to ograniczenie szansy na rozwój miękkich kompetencji.
Rodzice często narzekają na nauczycieli, ich kompetencje. Jak pani ocenia swoje środowisko?
- Uczenie dzieci to zbyt ważny społecznie zawód, by wykonywały go osoby bez powołania. Nauczyciele powinni dodatkowo przechodzić testy kompetencji, sprawdzające, czy nadają się do tej pracy. Podczas studiów jest zbyt mało praktyk, a potem w pracy brakuje wartościowych szkoleń. Jednocześnie wiem, że nauczyciele są zarzuceni wymogami programowymi, ilością wiedzy teoretycznej, jaką muszą włożyć uczniom do głów. Nie starcza nam czasu na rozbudzenie w dziecku zamiłowania do przedmiotu. Zamiast uczyć o kolejnym typie rozmnażania u grzybów, wolałabym więcej pracować z dzieciakami w terenie, rozbudzić w nich miłość i szacunek do przyrody, by w przyszłości wiedziały i chciały ją chronić.
Który z istniejących systemów edukacji ceni pani najbardziej?
- Nie powiem nic nowego, fajny jest system fiński, z opisowymi ocenami, nastawiony nie na rywalizację, tylko rozwój. Ciekawą ofertę mają szkoły Montessori, demokratyczne czy waldorfskie. Każdy nauczyciel powinien czerpać z nich indywidualne inspiracje dla siebie, gdyż nie każda z tych metod wszystkim odpowiada. Warto też sprawdzić tzw. budzące się szkoły - nastawione na indywidualne rozwijanie potencjału i kreatywności u dzieci, na to, by dzieci w szkole uczyły się, a nie były nauczane, by same decydowały o tym, czego chcą się uczyć.
Wiele czytam na temat form i metod pracy z uczniami, lecz korzystam jedynie z tych, które uważam za skuteczne, i które potrafię wprowadzić. Podoba mi się podejście, kiedy nie przyłapujemy ucznia na błędach czy niewiedzy, bo to obniża jego motywację i samoocenę, ale razem się na tych błędach uczymy. Ważne jest też przestawienie się na chwalenie ucznia i - zamiast wytykania błędów - pokazanie mu, że to super, że się stara. Takie podejście na dzieci działa fantastycznie. W tę stronę trzeba iść.
Joanna Urbańska. Biolog z wykształcenia, uczy chemii, fizyki i biologii w gimnazjum. Nauczycielka od 15 lat. Założycielka i prezeska Fundacji Edu-Inicjatywa ( www.eduinicjatywa.org.pl ). Jest współautorką projektu współfinansowanego przez UE z Programu operacyjnego Kapitał Ludzki "Wiedz kluczem do kariery dla uczniów gminy Sierpc". Dzięki niemu pozyskała 600 tys. zł dla gminy na wyposażenie szkół, zajęcia pozalekcyjne i wycieczki.
Katarzyna Kazimierowska. Dziennikarka, współpracuje z takimi tytułami jak "Zwierciadło", "Sens", "Tygodnik Powszechny". Stała autorka felietonów w Kulturze Liberalnej, koordynatorka takich inicjatyw jak "Pracownie" i "Wiersze w Metrze", feministka, kocha Portugalię i ucieczki poza miasto. Czyta nałogowo.