
Przeczytam pani pierwszą wymianę SMS-ową między bohaterami pani najnowszej książki "Melanżeria": "- Heloł! Gdzieś Ty przepadł? Co z muzeum? - No heloł! Sorry, zabalowałem. PS Na swoje usprawiedliwienie - z Żydem. No z tym, co ci zdjęcie wysłałem. NIEobrzezanym, więc nie wiem, czy się liczy, he he:)))". Po co ten zabieg podglądania czyjejś prywatności?
- Zależało mi na pokazaniu nagiego, intymnego dialogu między bohaterami, który kontrastowałby z pozostałą częścią książki, napisaną jak scenariusz - bez emocji, powściągliwie.
Historia bohaterów "Melanżerii" częściowo inspirowana jest wydarzeniami z mojego otoczenia. Podejrzewam, że każdy pisarz chłonie to, co go otacza, przepuszcza przez filtry własnych doświadczeń, aż prawda wymiesza się z fikcją, którą stworzył. Mój ojciec mnie tego nauczył. Chętnie opowiadał o swoich snach, które latami spisywał. Zawsze jednak dodał coś od siebie, żeby były bardziej kolorowe, dziwne, przerażające. Chwalił się nam potem, że takie są bujne, a myśmy wszyscy wiedzieli, że to nieprawda; ale w ten sposób pokazał, na czym polega wolność autora.
To ojciec, Janusz Majewski, reżyser filmowy i scenarzysta, uczył panią pisać? Podobno redagował pani pierwszą książkę, którą napisała pani w wieku 5 lat.
- To była historia o moich równolatkach spędzających wakacje u babci, która okazała się wampirem. Tata naniósł drobne poprawki i na tym skończył się jego wkład w moją twórczość literacką. Za to ja podkradałam i pochłaniałam scenariusze, które tonami znosił do domu. Poza pisaniem własnych, dostawał do oceny scenariusze kolegów oraz koleżanek i współdecydował, czy pójdą do produkcji, czy nie. To była dla mnie najcudowniejsza lektura i najlepsza szkoła pisania. Bez długich, nudnych opisów zostawała przestrzeń, żeby samej sobie wyobrażać, jak wygląda postać i otoczenie, a akcja cały czas trzymała w napięciu. Do dziś uwielbiam czytać scenariusze.
W szkole pani brylowała?
- Byłam w klasie humanistycznej i ledwo zdałam ustną maturę z polskiego. Mieliśmy bardzo słabą nauczycielkę, działaczkę partyjną, z wątpliwym powołaniem do uczenia gramatyki. To zemściło się na egzaminach, prawie połowa klasy oblała. W moim przypadku komisja do późnego wieczora debatowała, czy mnie przepuścić, ale mama zainterweniowała skutecznie. Do dziś mam duże braki z teorii języka i tróję na świadectwie maturalnym, a jednak piszę książki, co wydaje mi się dość zabawne.
Rodzice często używali swoich wpływów, żeby interweniować?
- Ojciec nigdy tego nie robił, bo był kompletnie oderwany od przyziemnych spraw. Miał swoje filmy, scenariusze i w tej przestrzeni czuł się najlepiej. Na starość jeszcze się to pogłębiło, nie zajmuje się banałami życia, chyba że chodzi o kupno nowego gadżetu. Mama swoimi mackami próbowała usadzić mnie w szkole muzycznej, ale przegrała, bo okazało się, że jestem kompletnie pozbawiona talentu w tej dziedzinie. Nie musiała jednak często interweniować, bo jakoś dawałam sobie radę w szkole. Więcej zajmowała się moim bratem. Raz mnie tylko zawieszono w prawach ucznia, kiedy upiłam się w autokarze wiozącym moją klasę licealną na pierwszą naszą wycieczkę szkolną, do Czarnolasu. Z autobusu wysiadła grupa kompletnie pijanych czternastolatków. Zawieszono całą naszą paczkę i wtedy rzeczywiście mama sprawiła, że szybko mnie odwieszono, a wraz ze mną i pozostałe dzieci.
A jak Zofia Nasierowska, czyli pani mama, rozmawiała z nastoletnią córką o tym, że picie alkoholu w autokarze jadącym na szkolną wycieczkę nie jest najlepszym pomysłem?
- Robiła to w sposób, o którym dziś rodzice wiedzą, że jest niewłaściwy, ale to były inne czasy, więc nie można tego nawet porównywać. Wtedy metodą wychowawczą było bicie albo szantaż emocjonalny. Bicie mnie ominęło, za to mamę często "bolało serduszko". Wystarczyło, żebym odmówiła zjedzenia obiadu. Pilnowałam potem, żeby nie stosowała takich metod na swoim wnuku, bo wzbudzanie poczucia winy czy wstydu uważam za ogromny wychowawczy błąd.
Buntowała się pani?
- Zaraz po maturze, kiedy miałam 18 lat, wyprowadziłam się z naszej, rzekomo, luksusowej willi na Żoliborzu i zamieszkałam z moim chłopakiem w kawalerce przy ówczesnej ulicy Marchlewskiego, dziś Jana Pawła II. Wielka płyta, ślepa kuchnia, zsyp i winda, o których zawsze marzyłam. Rzeczywistość szybko zweryfikowała moje wyobrażenia, czym jest wolność, kiedy okazało się, że łóżko nie mieściło się do kąta, który miał być sypialnią. Dziś, z perspektywy dorosłej osoby, nie bardzo wiem, przeciwko czemu się buntowałam, bo rodzice dawali mi sporo swobody. Niespecjalnie się przejmowali tym, co robię, więc może to był bunt rozpuszczonego dziecka, które nagle chciało żyć "normalnie", co oznaczało wyidealizowane mieszkanie w bloku. Rok później, jak głosi rodzinna legenda, babcia sprzedała dwa pierścionki, za które kupiła mi kawalerkę na Tamce. Wtedy poczułam się całkowicie wolna.
A kto płacił czynsz za mieszkanie tej zbuntowanej nastolatce?
- Nikt, bo po pół roku dostałam wezwanie ze spółdzielni, że od sześciu miesięcy zalegam z opłatami. Zdziwiłam się, że w ogóle trzeba było coś płacić. Taka byłam wtedy dorosła. Choć miałam swoje oszczędności, bo od liceum pracowałam w każde wakacje. Jeździłam do Włoch na wykopaliska archeologiczne, robić rysunki i dokumentację odkopanych przedmiotów. Trafiały potem do dokumentacji. Pracowałam też we Francji jako opiekunka dzieci, a w Szwecji robiłam zdjęcia.
Na studiach wyjechała pani do Stanów Zjednoczonych. Też do pracy?
- Studiowałam wtedy na ASP. Wzięłam dziekankę i pojechałam z tatą do Lawrence w Kansas, gdzie przez jeden semestr miał pracować na uniwersytecie jako profesor wizytujący. Miejscowość, w której się zatrzymaliśmy, wydawała mi się potwornie prowincjonalna, a studiowanie włoskiego i ceramiki z okolicznymi kowbojami mało ciekawe. Z nudów gotowałam ojcu obiady i dorabiałam jako "mówiąca po francusku" niania paroletniej dziewczynki. Trochę trwało, nim zorientowałam się, że jej matka jest narkomanką, w dodatku uzbrojoną. Gdy któregoś dnia kompletnie naćpana groziła mi nabitym rewolwerem, spakowałam się i uciekłam na Hawaje. Tak zresztą poradziła policja. To była mała mieścina i niebezpieczna Sarah, bo tak miała na imię matka dziewczynki, mogła mnie bez trudu dopaść.
Z Honolulu trafiłam do Kalifornii. W Los Angeles utrzymywałam się z robienia zdjęć Polonii, wśród której było wielu znajomych mojej mamy, między innymi słynna opiekunka gwiazd Jola Czaderska-Hayek. To w jej willi kręcono teledysk do piosenki Bruce'a Springsteena "I'm on fire". Jola polecała mnie swoim koleżankom. Miałam bardzo konkurencyjne ceny, ale zarobione pieniądze wystarczały na życie, tym bardziej że mieszkałam kątem u dwóch kolegów. Trochę się na początku dziwiłam, że razem mieszkają, ale myślałam, że może są po prostu znajomymi i chcą dzielić koszty. Okazało się jednak, że dzielą także sypialnię. To było moje pierwsze zetknięcie z osobami homoseksualnymi.
Zaskoczyła mnie tym pani, bo przecież w rodzinie był kuzyn, Jerzy Nasierowski, który był homoseksualistą. W domu się o tym nie mówiło?
- Mówiło się, ale nie wprost. Do mamy na sesję przyjeżdżali znani aktorzy i piosenkarze, i potem mama śmiała się, że któryś z nich chciał mieć fioletowy garnitur na zdjęciu. Puszczała oko i choć nie do końca wiedziałam, o co chodzi, to miałam świadomość, że są też "inne" osoby.
Wtedy, nawet u nas w domu, temat homoseksualizmu był traktowany z przymrużeniem oka lub z wyraźnym dystansem. Najczęściej uważało się, że homoseksualista to artysta z wariackimi papierami albo ktoś powiązany z półświatkiem. Z jednej strony widziałam kolorowe ptaki estrady w pracowni mojej mamy, a z drugiej słyszałam o kryminalnej historii w naszej dalekiej rodzinie, w którą zamieszany był Jerzy Nasierowski. Został skazany na 25 lat pozbawienia wolności za zaplanowanie napadu rabunkowego, w którym sam nie brał udziału, ale napad zakończył się śmiercią obrabowanej. Tłumaczył się potem, że zrobił to z miłości do bandyty. Dopiero wstawiennictwo poety Romana Bratnego doprowadziło do skrócenia jego wyroku.
Takie historie tylko utwierdzały nas w przekonaniu, że homoseksualiści należą do wąskich i zamkniętych kręgów. Poza tym czasem szeptało się o mężu znajomej, że małżeństwo, które tworzą, jest fikcyjne. Dopiero w Stanach, w połowie lat 80., zaczęłam przyjaźnić się z homoseksualistami, a kiedy zamieszkałam w Niemczech, okazało się, że co drugi fryzjer jest gejem i że to są ludzie tacy jak ja, którzy normalnie żyją i nie ma o czym dyskutować. Temat do rozmów i sporów był i nadal jest, ale w Polsce.
Podobno jest pani nazywana, niczym Judy Garland, Grace Jones czy Madonna, "przyjaciółką gejów". Skąd to się wzięło?
- Obawiam się, że po książce "Melanżeria" już nie będę przyjaciółką gejów, bo nie wiem, czy przypadkiem w jakiś sposób ich nie dotknęłam. Do tej pory postaci gejów w moich książkach były kolorowe, dobre, unoszące się lekko nad ziemią, a w "Melanżerii" to ludzie nie do końca pozytywni, trochę pogubieni. A przyjaciółką gejów nie sposób nie być, kiedy się jest kobietą, która mieszka w dużym mieście. Są coraz bardziej obecni i widoczni. Czasem mam wrażenie, że każde piętro w korporacji ma już swojego geja. I dobrze.
A włącza się jakoś pani w walkę o ich prawa?
- Chodzę na parady równości. Uwielbiam i popieram Roberta Biedronia. Przeprowadziłam też małą, prywatną krucjatę we własnej rodzinie, pokazując, że osoby homoseksualne "nie gryzą". Mój mąż, kiedy go poznałam, był niezwykle konserwatywny w tej kwestii, a teraz koleguje się z homoseksualistami. Nie dziwi go już, kiedy odwiedzają nas w domu w parach, a jeden z nich został świadkiem na naszym ślubie. Oswoiłam też moich rodziców, przywożąc parokrotnie moich homoseksualnych przyjaciół do ich domu na Mazurach. Mimo że mieliśmy geja w rodzinie, to była potrzeba przełamania tabu. Bo pamiętam, że w dzieciństwie nie było nawet dobrego słowa na określenie geja - mówiło się albo homoseksualista, albo używano bardzo obraźliwych słów.
Myśli pani, że osoby homoseksualne po przeczytaniu "Melanżerii" mogą czuć się dotknięte tym, że bohater, który zaraził się wirusem HIV, jest właśnie gejem? To dość stereotypowe skojarzenie.
- Z podobną historią spotkałam się w rzeczywistości, więc nie widziałam powodów, żeby wymyślać inną. Poza tym o ciekawej rzeczy pisze Susan Sontag w książce "Choroba jako metafora. AIDS i jego metafory". Zwraca uwagę na to, że wciąż spora część osób homoseksualnych żyje w ogromnym konflikcie ze sobą i nawet jeśli taki człowiek ma szczęście funkcjonować w środowisku, które w pełni akceptuje jego czy jej orientację seksualną, to zawsze pozostaje element poczucia inności. I okazuje się, że ten wewnętrzny konflikt często sprawia, że homoseksualiści podświadomie dążą do autodestrukcji poprzez ryzykowne zachowania, w tym seksualne. Jakby chcieli zniknąć...
Choroba w "Melanżerii" jest czymś wstydliwym, skrywanym nawet przed najbliższymi. Czy choroba pani mamy, kiedy zaczęła mieć problemy ze wzrokiem, na tyle duże, że musiała porzucić fotografię, też była przemilczana?
- Nie, to nie było żadne tabu. U nas w domu rozmawiało się niemal o wszystkim i z niczego nie robiło dramatu. Wychowałam się w przekonaniu, że z każdej sytuacji jest wyjście, tylko trzeba wziąć sprawy w swoje ręce, a nie biernie czekać. Zmiana dla nas nie oznacza końca, a jest szansą na coś nowego. Moja mama przyjęła wtedy postawę, że skoro nie może być dłużej fotografką, to zajmie się czymś innym. Wyjechali z tatą na wieś, na Mazury, gdzie mama prowadziła pensjonat. A że lubiła być z ludźmi, to w tym się realizowała.
No i chyba realizowała się też w gotowaniu? Nawet razem wydały panie książkę kucharską "Gwiazdka wielkanocna".
- Po pierwsze, nigdy nie widziałam, żeby mama coś sama ugotowała czy choćby usmażyła jajecznicę. Ale interesowała się kuchnią, miała swój zeszyt z przepisami, które dostarczała gosposi, zaglądała jej przez ramię, próbowała, czy farsz jest smaczny i ewentualnie sama go doprawiała. Może zresztą wcale nie trzeba samemu gotować, żeby być świetnym kucharzem? Ona "outsource'owała" i delegowała, a na koniec zbierała komplementy za fantastyczne dania. Do udziału w pisaniu wspólnej książki kucharskiej "Gwiazdka wielkanocna" długo mnie namawiała, aż w końcu uległam, traktując to jako przygodę. Może to był konieczny pierwszy krok do tego, żeby po paru latach napisać i wydać własną książkę.
Do fotografii też panią zmusiła?
- To była u nas naturalna kolej rzeczy. Tak jak dzieci piekarza w którymś momencie zaczynają same zagniatać ciasto, tak w moje ręce wpadł jeden z aparatów, które były w domu. Mama bardzo wcześnie nauczyła mnie technicznej obróbki zdjęć. Siedziałam z nią w ciemni i pomagałam w powiększaniu ich, wywoływaniu, moczeniu w chemikaliach, suszeniu, plamkowaniu, przycinaniu i stemplowaniu. W czasach, kiedy fotografowanie było rzemiosłem, każda dodatkowa para rąk w ciemni, choćby dziecięcych, była dużym wsparciem. Oczekiwała, że będę kolejnym pokoleniem, które przejmie po niej i po dziadku, fotograficzną pałeczkę.
A pani sprzeniewierzyła się jej wizji.
- Tak to czasem z dziećmi bywa, ale i tak udało jej się doprowadzić do tego, żebym zdała fotograficzny egzamin czeladniczy. Dziś wiem, że wynikało to z jej troski o moją przyszłość materialną. Dopiero posiadanie papierów czeladniczych pozwalało otworzyć zakład fotograficzny, który nie dość, że przynosił stały dochód, to jeszcze dawał niezłe pieniądze. Mama uważała, że nie zaszkodzi, jeśli na wszelki wypadek będę mieć odpowiednie papiery.
To podejście po niej odziedziczyłam i też robię rzeczy z myślą, że może kiedyś mi się do czegoś przydadzą. Dzięki temu zdałam na przykład prawo jazdy na motor, choć histerycznie boję się jednośladów. A wracając do mamy, ona nie tylko na mnie miała swój pomysł. Uwielbiała organizować życie innym ludziom. Znajdowała mężów i żony swoim pracownikom, sąsiadom, znajomym. Była połączeniem biura matrymonialnego i pośrednictwa pracy. Nasze gosposie wysyłała na egzaminy czeladnicze, a niektóre nawet sama uczyła fotografii. Uważała, że chcieć to móc i już odrobina talentu wystarczy, żeby osiągnąć sukces. Reszta to ciężka praca. I tak pewnie jest.
A chwaliła pani zdjęcia?
- Mama miała duże wymagania. Pamiętam, że kiedy miałam osiemnaście lat i przygotowywałam swoją pierwszą wystawę, która miała mi pomóc dostać się do ZPAF-u, co również było ambicją mamy, doradzała mi, które zdjęcia wybrać i jak je skadrować. W zasadzie tyle.
W tamtych czasach mama była bardzo powściągliwa w komplementowaniu. Dozowała swój zachwyt zarówno wobec mnie, jaki i swojego personelu. Na pewno cieszyła się, że "zrobiłam coś, co po mnie zostanie", bo pozostawienie po sobie artystycznej spuścizny uważała za sens życia. Oczywiście wolałaby, żeby nie była to literatura rozrywkowa, tylko wiekopomne dzieło docenione przez czytelników i komisje Pulitzera, ale dwie pierwsze książki przeczytała. Potem zachorowała i dwa ostatnie lata jej życia były intensywnym czasem opieki nad nią. Majorki ["Rok na Majorce" i "Powrót na Majorkę" - przyp. red.] wyszły już po jej śmierci.
Minęły właśnie dwa tygodnie od piątej rocznicy śmierci pani mamy. Czego pani najbardziej brakuje?
- Brakuje mi jej głosu. Przez długi czas mieszkałam za granicą, więc miałam z nią głównie kontakt telefoniczny, który wydawał mi się naturalny, niewymagający fizycznej obecności. I chyba właśnie tego, że nie można zadzwonić z najprostszymi sprawami, brakuje mi najbardziej. Mam w telefonie kilka numerów osób, które już odeszły z tego świata i czasem mnie korci, żeby do nich zadzwonić. Do mamy, do paru przyjaciół, między innymi do tego, który natchnął mnie do napisania "Melanżerii". Te osoby, w tym mama, są we mnie, w mojej pamięci i nadal prowadzę z nimi wewnętrzny dialog. Jakby tu wciąż były obecne.
Książka "Melanżeria" jest dostępna w Publio.pl >>>
Anna Klara Majewska . Pisarka, felietonistka, projektantka, redaktor naczelna ekskluzywnego magazynu podróżniczego "Connoisseur Circle". Ma na koncie pięć książek - "Jak dobrze wyjść za mąż po czterdziestce", "Sekrety" napisane razem z Hanną Bakułą i Anną Ibisz, bestsellerowe powieści "Rok na Majorce" i "Powrót na Majorkę" oraz najnowszą - "Melanżeria". Córka Zofii Nasierowskiej, fotografki specjalizującej się w portretach - między innymi Beaty Tyszkiewicz, Kaliny Jędrusik, Krystyny Jandy, Jerzego Kawalerowicza, Gustawa Holoubka - i Janusza Majewskiego, reżysera filmowego, scenarzysty, w którego dorobku są m.in. takie filmy jak "C.K. Dezerterzy", "Zaklęte rewiry" czy serial "Siedlisko".
Nina Harbuz-Karczmarewicz . Dziennikarka Polskiego Radia. Reporterka, wydawca, prowadząca audycję psychologiczną "Problem z głowy" w radiowej Jedynce. Publikowała w "National Geographic Traveler" i "Magazynie Coaching". Absolwentka Gender Studies w IBL PAN. Po godzinach, w garażu na Saskiej Kępie, przeprowadza renowację starych mebli. Efekty można oglądać tutaj .