Rozmowa
(fot. Avi Ohayon / Government Press Office (GPO) / flickr.com)
(fot. Avi Ohayon / Government Press Office (GPO) / flickr.com)

- Muszę panu powiedzieć, zanim zaczniemy rozmowę, że dziennikarze w Izraelu są na mnie źli za to, że nie udzielam wywiadów, ale mnie się wydaje, że sędziowie powinni poza salą sądową mówić jak najmniej i tylko wtedy, kiedy to jest rzeczywiście ważne i potrzebne. W Polsce na szczęście nikt mnie nie zna, więc możemy porozmawiać. Poza tym mam sentyment do pańskiego kraju.

Ze względu na polskie pochodzenie?

- Moi rodzice urodzili się w Polsce. Tato, Aaron, w Kowlu, dzisiaj to Ukraina. Był socjalistą, aktywnym członkiem Poalej Syjon [Żydowska Socjaldemokratyczna Partia Robotnicza "Robotnicy Syjonu" - przyp. aut.]. Mama, Chawa, była nauczycielką, studiowała w Seminarium Nauczycielskim w Warszawie, była uczennicą Janusza Korczaka, a potem prowadziła między innymi sierociniec w Białymstoku. Urodziła się i dorastała w Ciechanowcu. Oboje byli aktywnie działającymi w swoich społecznościach świeckimi Żydami.

Gdzie rodzice się poznali?

- W Kowlu, gdzie mama została wysłana, by założyć szkołę hebrajskiego, bo była tam tylko szkoła ucząca w jidysz, prowadzona przez Bund [Powszechny Żydowski Związek Robotniczy na Litwie, w Polsce i Rosji - przyp. aut.]. A syjoniści, jak wiadomo, chcieli się uczyć hebrajskiego i wyjechać do Palestyny. Potem rodzice przenieśli się do Warszawy, gdzie w 1930 roku urodziła się moja siostra i w końcu trzy lata później cała trójka dotarła do Palestyny.

A reszta rodziny?

- W 1936 roku mama wróciła do Polski, żeby sprowadzić swoich rodziców i młodszą siostrę, ale oni nie chcieli się przenosić. Mówili, że starych drzew się nie przesadza, że chcą zostać w swoim domu w Ciechanowcu. Siostra mamy została razem z nimi. Wszystkich zamordowano podczas Holocaustu - dziadków, z tego, co wiem, zastrzelono we własnym domu, a ciotka się ukrywała, aż w końcu ślad po niej zaginął.

Dorit Beinisch w dniu zaprzysiężenia na stanowisko prezydentki Sądu Najwyższego (fot. Avi Ohayon / Government Press Office (GPO) / flickr.com)

Była pani w Ciechanowcu?

- Szczerze panu powiem, że długo nie chciałam jechać do Polski, podobnie jak mama, która do niej już nigdy nie wróciła.

A tato?

- Jeździł wielokrotnie, bo oprócz tego, że był Izraelczykiem, uważał się też do końca życia za polskiego Żyda i aktywnie działał w Towarzystwie Przyjaźni Polsko-Izraelskiej. Jak pan widzi - dwa skrajne stosunki do Polski.

Pani jaki miała do niej stosunek?

- Byłam pochłonięta swoim życiem w Izraelu.

Dlaczego nie pojechała pani nigdy z ojcem do Polski?

- Bo nie chciałam.

Dlaczego?

- Bałam się tego, co zastanę. Poza tym nie podobało mi się, jak obwożona po obozach zagłady jest nasza młodzież. Moja młodsza córka była na takim wyjeździe - miała wtedy chyba piętnaście lat. To jest coś okropnego.

Jednak w końcu dotarła pani do Polski.

- Sześć lat temu, kiedy jeszcze byłam sędzią Sądu Najwyższego, zdecydowałyśmy z siostrą, która nadal pamięta i rozumie polski, że pojedziemy tam całą rodziną. To była wzruszająca wyprawa. Burmistrz Ciechanowca znalazł akt małżeński moich rodziców i akt urodzenia ciotki. Domu już nie ma, ale spotkaliśmy prawie stuletniego człowieka, który pamiętał moją rodzinę. Wtedy się popłakałam.

Miasto Ciechanowiec zostało zupełnie zniszczone w trakcie II wojny światowej. Zginęła w niej ponad połowa jego mieszkańców (fot. autor nieznany / public domain)

Nie muszę panu mówić, jak trudna była dla nas wizyta w obozach zagłady. Wtedy pomyślałam, że wizyta była jednak błędem. Dzisiaj wiem, że chcę wrócić. Słyszałam, że macie teraz piękne Muzeum Historii Żydów Polskich, muszę je zobaczyć.

Rodzice przywieźli trochę Polski do Palestyny?

- Jako syjoniści skupili się na budowie nowego państwa, nie byli tą żydowską emigracją, która mówiła po polsku i w jidysz, przywiozła polskie obyczaje i kuchnię. W naszym domu rozmawialiśmy wyłącznie po hebrajsku. W języku polskim przychodziły do nas tylko listy i kartki, jak ta ostatnia z 1942 roku, w której rodzice mamy gratulowali mojego przyjścia na świat. Potem wszelki ślad po nich zaginął, cała rodzina została zgładzona.

Widzę łzy w pani oczach.

- To jest dla mnie temat trudny, nie mogę o tym mówić.

Wróćmy zatem do Palestyny.

- Dopiero dzisiaj zdaję sobie sprawę, jakimi pionierami byli rodzice, co przeszli i ile dali naszemu krajowi. Tato był urzędnikiem państwowym, zanim jeszcze państwo powstało, a po ogłoszeniu niepodległości zaangażował się w budowanie administracji w duchu socjalizmu. Zbierał fundusze na Haganę [żydowska organizacja paramilitarna w Palestynie - przyp. red. ], a potem na Histadrut [Powszechna Federacja Pracowników w Ziemi Izraela - przyp. aut.]. Mama działała oczywiście w sferze edukacji: zakładała pierwsze hebrajskie przedszkole w Tel Awiwie, pisała książki dla dzieci, była redaktorką czasopisma dla przedszkolanek, pomagała też integrować ocalałych z Zagłady.

Którzy nie byli w Izraelu dobrze przyjmowani.

- Spotkali się z niezasłużoną krytyką, że byli słabeuszami, że dali się mordować, a teraz przywieźli od Palestyny stary świat, który nijak się ma do syjonizmu z jego wizją silnego, wysportowanego i odważnego Żyda.

To nie była łatwa integracja, ale niełatwo było też z kolejnymi falami imigrantów z innych części świata, z ich historycznym i kulturowym bagażem. Zawsze jakaś grupa czuje się niewystarczająco akceptowana. Żydzi z Polski nie rozumieli Żydów z Afryki, inteligencja z Iraku miała pretensje, że krajem rządzą Żydzi europejscy i tak dalej.

Jak wyglądał Tel Awiw pani dzieciństwa?

- Był oczywiście znacznie mniejszy i przytulniejszy, a wszystkie dzieci chodziły do przedszkola mamy. Chodziłam tam i ja. Potem przeszłam przez świecką i socjalistyczną szkołę, którą kończyło wielu późniejszych liderów, między innymi premier Icchak Rabin.

Tel Awiw był wtedy biedny, ale bardzo fajny, głównie za sprawą plaży i artystów, którzy zawsze stanowili ważną część miasta. Kiedy dzisiaj patrzę na moje miasto, które zamieniło się w tętniącą życiem całą dobę kosmopolityczną metropolię, widzę jaką drogę przeszliśmy.

 

Co pani robiła jako nastolatka?

- Dużo czytałam, redagowałam szkolną gazetę i byłam zaangażowana w socjalistyczny ruch młodzieżowy. Jeździliśmy na wycieczki, mieszkaliśmy w kibucach, wykonywaliśmy prace społeczne.

Była pani liderką?

- Raczej osobą, która wygłaszała głośno swoje opinie.

Potem przyszedł czas na wojsko.

- Najpierw służba zasadnicza, a potem kurs oficerski, co na początku lat sześćdziesiątych w przypadku kobiet nie zdarzało się zbyt często.

Czuła się pani w armii dyskryminowana jako kobieta?

- Nigdy, bardzo lubiłam wojsko. Nie służyłam na polu walki, ale też nie parzyłam kawy. Pracowałam w kadrach, a już na przykład moja córka była instruktorem czołgowym. Z armii odeszłam w stopniu porucznika.

I z chłopakiem.

- Yehezkel był muzykiem w wojskowej orkiestrze i od czasu do czasu wpadał do mnie do biura. Większość par poznawała się wtedy w wojsku.

Szybko wzięli państwo ślub.

- Miałam dwadzieścia dwa lata, wtedy to nie było szybko.

Oboje chcieliście być prawnikami?

- Długo byłam przekonana, ku uciesze rodziców, że zostanę nauczycielką. Chciałam studiować historię i literaturę. Decyzję, by pójść na prawo, podjęłam w ostatniej chwili.

Za sprawą chłopaka?

- Powiedzmy, że pomógł mi podjąć decyzję i razem zaczęliśmy studia na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie. Pomagali nam rodzice, Yehezkel dorabiał też w orkiestrze radiowej. On grał, ja słuchałam. Muzykę kochamy do dzisiaj.

Parada izraelskich żołnierek, 1968 r. (fot. wikimedia.org / CC BY 2.5)

Dobrzy studenci?

- Nie byliśmy najlepsi. Męża interesowało głównie granie, a ja w ogóle nie byłam pewna, czy zostanę na prawie. W końcu zostałam, co nie wzbudziło radości mamy i taty.

Dlaczego?

- Bo bycie prawnikiem kojarzyło im się ze stosowaniem podejrzanych trików i zarabianiem pieniędzy, a nie pozytywną pracą dla dobra kraju. Wyjątkiem była praca kuratora sądowego albo sędziego w sądzie dla nieletnich - to ich socjalistyczny światopogląd był jeszcze w stanie zmieścić.

Ani jednym, ani drugim pani jednak nie została, tylko rozpoczęła pracę w Ministerstwie Sprawiedliwości.

- Bo uważałam, że to jest świetne miejsce do wpływania na tworzone prawo albo - jak by to ujęli rodzice - tikun olam [naprawianie świata - przyp. aut.].

Nie dane im było podziwianie pani kariery.

- Niestety, mama zmarła dwa lata po tym, jak dostałam licencję prawniczą, a tato nie dożył mojej nominacji na Prokurator Generalną Izraela.

Pracowała pani w Ministerstwie Sprawiedliwości prawie trzydzieści lat, wspinając się po kolejnych szczeblach kariery. Czy miała pani trudniej, będąc kobietą?

- Na pewno, jak każda kobieta musiałam pracować ciężej niż mężczyźni. Mówienie, że jeśli kobieta będzie dobra, to osiągnie swój cel, jest nieprawdziwe, bo w przypadku kobiety nie wystarczy być dobrą, trzeba być lepszą, a i to nie zawsze gwarantuje powodzenie. Kiedy podczas pracy w ministerstwie awansowałam na kolejne stanowiska, słyszałam tu i tam obawy, co będzie, jak urodzę dziecko. Urodziłam dwie wspaniałe córki, wykonując profesjonalnie swoją pracę i świat się jakoś nie zawalił.

Muszę jednak przyznać, że zaczynając karierę prawniczą pod koniec lat sześćdziesiątych, temat nierównego traktowania kobiet i mężczyzn nie był mi zbyt dobrze znany. Nie wiedziałam, że to poważy problem, bo byłam wychowywana w takim środowisku, w którym równouprawnienie płci było czymś oczywistym. Dopiero potem się zorientowałam, w jak idealistycznym świecie dorastałam i sprawy dotyczące dyskryminacji kobiet zaczęły mnie coraz bardziej zajmować.

Dorit Beinisch i dziennikarz, dr Michael D. Evans (fot. flickr.com/dr-michael-d-evans / CC BY-SA 2.0)

Trudno być matką i robić karierę?

- Trudniej, ale wszystko jest do zrobienia. To kwestia determinacji, organizacji i oczywiście wsparcia najbliższych. Dla mnie córki były priorytetem. Zawsze starałam się je mieć blisko pracy, żeby móc w razie czego szybko do nich wyskoczyć. Uczestniczyłam w ich życiu, chodziłam na zebrania szkolne (może nawet częściej niż niektóre mniej zajęte mamy), zawsze razem jeździliśmy na wakacje i chodziliśmy na koncerty. Myślę, że moje dziewczyny nie miały nigdy poczucia zaniedbania przez zapracowaną matkę i wiem, że są ze mnie dumne.

Zdecydowali się państwo na dzieci dziesięć lat po ślubie. Dlatego?

- Pewnie mi pan nie uwierzy, ale nie dlatego, że "najpierw kariera, a potem dzieci". Tak nam się po prostu ułożyło. Co ciekawe, dzisiaj to normalne, że pary mają potomstwo raczej po trzydziestce. I powiem panu jeszcze coś - nigdy mojej kariery nie planowałam. Po prostu pracowałam i zawędrowałam tu, gdzie jestem. Kiedy spotykam się od czasu do czasu z młodzieżą, często słyszę: - Chciałbym/chciałabym zostać w przyszłości sędzią. Jaka jest pani rada? Zupełnie wtedy nie wiem, co odpowiedzieć, więc mówię: - Najpierw skończ szkołę.

Mąż był kiedykolwiek zazdrosny o pani karierę?

- Nigdy, zawsze mnie wspierał i powtarzał, jak dumny jest z moich osiągnięć. Poza tym sam jest odnoszącym sukcesy znakomitym prawnikiem.

Prokurator Generalna to nie tylko ważna funkcja prawnicza, ale też poniekąd polityczna. Poczuła to pani?

- Tylko trochę, bo to jednak przede wszystkim prawnicza robota dla państwa, które się reprezentuje. Choć politycy w Izraelu uważają, że wszystko jest polityczne. Ja tego, z racji wychowania, nigdy tak nie widziałam. Przez lata pracy w Ministerstwie Sprawiedliwości służyłam wszystkim rządom, od lewa do prawa. Podobnie było, kiedy zostałam Prokurator Generalną. Wie pan, kiedy zaczyna się polityka? Kiedy jest się od polityków zależnym, a ja nigdy od nikogo zależna nie byłam i uważałam, że moim obowiązkiem jest po prostu wykonywać jak najlepiej pracę dla kraju. Tylko tyle.

Była pani zaskoczona nominacją do Sądu Najwyższego?

- Nie, bo wiedziałam, że są tacy, którzy bardzo chcieli, bym przestała być Prokurator Generalną. Trzeba było się pozbyć niewygodnej Dorit. A poważnie mówiąc, wydawało się to poniekąd naturalne. Spodziewałam się tej nominacji po rozmowie z premierem Icchakiem Rabinem, który zaprosił mnie na lunch dosłownie kilka dni przed zamachem na niego.

Po kilku latach w Sądzie Najwyższym została pani wybrana jednogłośnie - jako pierwsza kobieta w historii - na jego prezydentkę.

- Mamy w sądzie taką tradycję, że na prezydentów wybieramy według zasady starszeństwa i tak się stało, że po parunastu latach padło na mnie.

To było dla pani ważne, że jest pierwszą kobietą na tym stanowisku?

- Myślę, że to było ważniejsze dla innych kobiet, w tym sensie, że dostały kolejny znak, że nie ma w Izraelu takich funkcji, których nie mogłyby pełnić.

W Stanach Zjednoczonych sędziów Sądu Najwyższego dzieli się na nominowanych przez republikanów konserwatystów i wybranych przez demokratów postępowców. Są też tacy, którzy głosują raz z jednymi, raz z drugimi. Pani była w jakim obozie?

- W Izraelu jest tak, że jeśli się mówi o prawach człowieka - automatycznie jest się zaliczanym do lewicy, co wydaje mi się nieporozumieniem, bo prawa człowieka zawsze uważałam za uniwersalne. Analizujący moje wyroki zaliczają mnie do postępowców, choć zawsze uważałam, że jestem - mimo mojego socjalistycznego i świeckiego wychowania - w centrum. Na pewno nie jestem konserwatystką.

Wydane przez panią wyroki były dla Izraela niezwykle ważne, wręcz przełomowe. Zaczynając od tych dotyczących swobód obywatelskich, których zawsze pani broniła, przez wyroki dotyczące praw kobiet i społeczności LGBT, na zakazie bicia dzieci czy zakazie otwierania prywatnych więzień kończąc.

- To nie było specjalnie trudne, bo zawsze decydowałam zgodnie z moją prawniczą wiedzą, praktyką i własnym sumieniem. Orzekanie - a wyroki Sądu Najwyższego są ostateczne - w sprawach dotyczących równouprawnienia gejów i lesbijek czy zakazujących dyskryminacji kobiet we wszelkich dziedzinach życia to bułka z masłem przy sprawach dotyczących kwestii militarnych - to jest ciągłe i piekielnie trudne balansowanie między prawami człowieka a zapewnieniem bezpieczeństwa krajowi.

I nie chodzi mi o to, żeby deprecjonować sprawy dotyczące społeczności LGBT czy kobiet. One były i będą bardzo ważne, ale nie miałam żadnych wątpliwości, że geje i lesbijki mają prawo tworzyć rodziny, adoptować dzieci i nie być dyskryminowanymi w jakiejkolwiek dziedzinie życia. Nie miałam żadnych wątpliwości, że sytuacja, w której kobieta pracująca na tym samym stanowisku co mężczyzna zarabia mniej, to przykład dyskryminacji. Dlatego Sąd Najwyższy postanowił, że to pracodawca pozwany przez kobietę musi udowodnić, że jest jakiś merytoryczny powód, dla którego w jego firmie kobieta i mężczyzna na tym samym stanowisku zarabiają inaczej. Miałam za to wiele wątpliwości, kiedy na szali były swobody obywatelskie po jednej stronie i bezpieczeństwo Izraela po drugiej - to były zawsze najtrudniejsze decyzje.

Gdzie kierowany przez panią Sąd Najwyższy stawiał sobie granicę w zmianie prawa?

- Od stanowienia prawa jest Kneset [izraelski parlament - przyp. aut.], a nie Sąd. My ingerujemy tylko wtedy, kiedy trafi do nas konkretna sprawa, decydując, czy prawo zostało złamane, czy nie. Jeśli zostało złamane, nakazujemy środki naprawcze. Tak jak w przypadku rozpatrywanych przez nas ponad stu sprawach, które dotyczyły przebiegu muru między Izraelem a Zachodnim Brzegiem. Sąd Najwyższy nie mógł zakazać jego budowy, ale mógł - i zrobił to wielokrotnie - nakazać taką modyfikację trasy, którą mur biegnie, by zniwelować jak najbardziej niekorzystne skutki z budową muru związane. Sąd nie mógł zakazać budowy osiedli żydowskich na Zachodnim Brzegu, ale zakazał ich budowy na prywatnej ziemi. Sprawy wniesione przez Palestyńczyków nieraz rozstrzygaliśmy na ich korzyść. Armia i wielu naszych polityków było oczywiście wściekłych. Sąd zawsze robił tyle, ile mógł.

 

Związków partnerskich nie wprowadził.

- Przecież pan wie, że nawet osoby hetero nie mogą w Izraelu zawierać małżeństw cywilnych ani związków partnerskich. Mamy tylko małżeństwa religijne: w synagodze, w kościele albo w meczecie. To jest oczywiście nie tylko dyskryminacja osób LGBT, ale także kobiet, które przed sądami religijnymi (w przypadku rozwodu) nie mają takich praw jak mężczyźni. Sąd Najwyższy zrobił w tej sprawie tyle, co w jego mocy. Ograniczyliśmy jurysdykcję sądów religijnych do ślubów i rozwodów, sprawy podziału majątku czy opiekę nad dziećmi oddając wyłącznie sądom powszechnym. Reszta już zależy od woli Knesetu.

Który wydaje się coraz bardziej betonowy.

- Nie Sąd decyduje na szczęście o składzie parlamentu, wybierają go w demokratycznych wyborach Izraelczycy. Ale bez względu na jego polityczną większość idziemy do przodu, bo społeczeństwo idzie do przodu.

Nie uważam, może pana tym zdziwię, żeby Sąd Najwyższy był od tego, by kroczyć w awangardzie. Na zmianę składają się bowiem i wyroki, i wola polityczna, i nastawienie społeczeństwa, i aktywność obywatelska. Stanowczo reagujemy tylko wtedy, gdy łamane jest prawo. I jeszcze jedno, proszę pamiętać, że Sąd Najwyższy nie ma inicjatywy. Rozpatruje tylko te sprawy, które do niego trafią.

Dostawała pani pogróżki, raz nawet rzucono w panią na sali sądowej butem. Bała się pani kiedyś o swoje życie?

- Nigdy nie brałam ich na poważnie, nawet tym butem dostałam przypadkiem - rzucający nim pan był po prostu niezrównoważony psychicznie, ale jako prezydentka Sądu Najwyższego miałam oczywiście zawsze ochronę.

Z czego jest pani najbardziej dumna?

- Nie czuję dumy, raczej radość z paru decyzji, które - jakby powiedzieli moi rodzice - zmieniły życie ludzi na lepsze, ale jestem przekonana, że mogłam zrobić więcej.

Dziękuję Alonowi Simhayoffowi z Ministerstwa Spraw Zagranicznych Izraela za pomoc w zorganizowaniu rozmowy z Dorit Beinisch.

Dorit Beinisch. Urodziła się w 1942 roku w Tel Awiwie, jej rodzina, zarówno ze strony matki, jak i ojca pochodzi z Polski. Ukończyła prawo na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie i pod koniec lat 60. rozpoczęła pracę w Ministerstwie Sprawiedliwości, gdzie spędziła blisko 30 lat. W 1964 roku wyszła za mąż na Yehazkela Beinischa, także prawnika, z którym ma dwie córki. W latach 1982-1988 była zastępczynią Prokuratora Generalnego, a w latach 1989-1995 Prokurator Generalną. W 1995 roku otrzymała nominację na sędzię Sądu Najwyższego Izraela, a w 2006 roku wybrano ją jednogłośnie, jako pierwszą kobietę, na prezydentkę Sądu Najwyższego. Tę funkcję pełniła do 2012 roku, kiedy przeszła na emeryturę. Jest laureatką wielu nagród, doktorem honoris causa kilku uczelni i honorową obywatelką Jerozolimy. Mieszka w Tel Awiwie.

Mike Urbaniak. Dziennikarz kulturalny, stały współpracownik "Wysokich Obcasów" i weekendowego magazynu Gazeta.pl, pisze blog panodkultury.com .

(fot. Publio.pl)