Rozmowa
Impreza w klubie Cielo, Nowy Jork (fot. Filip Wolak)
Impreza w klubie Cielo, Nowy Jork (fot. Filip Wolak)

Rok 1999. Emigrant z Polski przyjeżdża do Nowego Jorku.

- Wcale nie emigrant. Turysta. Przyleciałem tam na wakacje.

To się panu wydłużyły o 17 lat.

- Drugiego dnia dostałem ofertę pracy.

Co pan robił!?

- Strony internetowe. W 1999 roku to był gorący temat. Teraz ten biznes zupełnie padł.

Panie Filipie, przyjechać do Nowego Jorku i drugiego dnia dostać ofertę roboty, to jest chyba rekord świata.

- (śmiech) Zwłaszcza gdy się nie planowało jej tam zacząć.

Ale na początku łatwo nie było, prawda?

- Oj nie. Ciężko jest wejść w nowe miejsce, które jest tak ogromne i zróżnicowane. Ciężko jest poznać nowych ludzi, zwłaszcza gdy próbujesz zawodowo związać się ze środowiskami, powiedzmy, artystycznymi.

(fot Filip Wolak)

No to jak to się stało, że przypadkowy imigrant z Polski uzyskał dostęp do nowojorskiego nocnego życia klubowego?

- W latach 90. w moim rodzinnym Toruniu byłem członkiem grupy, która organizowała imprezy z muzyką elektroniczną, techno, house. I dzięki temu nauczyłem się, jak pracować w takim otoczeniu, jak współpracować z ludźmi, którzy takie imprezy robią i w nich uczestniczą.

Gdy przeniosłem się do Stanów, wsiąkłem w miejscowe środowisko, organizujące podobne wydarzenia. Była tylko "drobna" różnica - wszystko działo się w Nowym Jorku, a nie w Toruniu. Imprez było dużo. Bardzo dużo. I jakoś się potoczyło.

Impreza "I Feel... Fairytale Dream" (Fot. Filip Wolak)

Od razu zaczął pan fotografować te imprezy?

- Nie. Kupiłem aparat, żeby dokumentować moje "podboje" lotnicze, a to udało się dopiero, gdy zarobiłem trochę pieniędzy. Moja pierwsza praca - nad stroną internetową - to było zlecenie dla polonijnej gazety. Obok działał klub lotniczy, który mnie natychmiast wciągnął.

Już w 2000 roku zacząłem latać, ale rok później przestałem z powodu zamachów z 11 września. Biznes lotniczy wówczas trochę "siadł". Dopiero kiedy parę lat później zacząłem robić licencję pilota, równocześnie chwyciłem za aparat. Robiłem zdjęcia praktycznie wszystkiego, przyjmowałem bardzo różne zlecenia. I pracowałem, pracowałem, pracowałem. M.in. dla magazynu "Timeout", a oni wysyłali mnie na różne imprezy.

'Tonący w Dymie' - to zdjęcie rozpoczęło karierę Filipa Wolaka (fot. Filip Wolak)

Tematy?

- Pełen przegląd - od jedzenia, wnętrz, przez parady na Święto Dziękczynienia i Halloween, do muzeów.

Byłem też członkiem luźnej grupy ludzi, którzy tworzyli ciekawe rzeczy związane z nowojorską kulturą klubową, szeroko pojętą muzyką elektroniczną. Interesowały nas wszystkie odmiany techno i house, jakie może pan sobie wyobrazić. Dzięki temu, że sam obracałem się w tym środowisku, wiedziałem, gdzie i w którym klubie będzie się działo coś ciekawego.

Impreza w klubie Marquee (fot. Filip Wolak)

Czyli gdzie?

To był czas, kiedy wciąż jeszcze funkcjonowały legendarne kluby lat 90. (Twilo, Limelight), a Meatpacking District był tym, na co jego nazwa wskazuje: widok przepołowionego cielaka po wyjściu z klubu Cielo o piątej nad ranem był troszkę szokujący.

A ja w tym wszystkim szukałem swojego stylu, starałem się dotrzeć do emocji tych ludzi.

Na pańskich zdjęciach są ludzie cudownie zatraceni w muzycznym szale.

- Dokładnie o to mi chodziło - żeby uchwycić te momenty, w których

ludzie są szczęśliwi i dobrze się bawią, są naturalni. Nie chcę robić im zdjęć, kiedy stoją i nienaturalnie pozują.

Okazało się, że mój styl się podoba, wygrałem konkurs organizowany przez branżowe pismo "Photo District News". Otworzyło mi to drzwi do profesjonalnej kariery. W Nowym Jorku dzieje się bardzo, bardzo dużo, także w fotografii, więc jestem dumny, że zostałem zauważony - i bardzo ułatwiło mi to dalszy rozwój.

Fotografuje się tyle, na ile ludzie pozwalają. Nie miał pan nigdy problemu na imprezie techno? Ludzie w różnych stanach, nietypowo ubrani lub rozebrani, upojeni napojami wyskokowymi i innymi używkami, często nie życzą sobie fotografowania.

- Ale ja znam dobrze to środowisko. Myślę, że umiem wyczuć nastroje. Wiem, gdzie mogę nieco przekroczyć umowne granice, a kiedy muszę się wycofać. Staram się "czytać" ludzi, wiem, którzy chcą być fotografowani. W takim klubie trzeba dotrzeć do tych osób, które chcą się zaprezentować, pokazać. Najłatwiej jest na imprezach przebieranych czy w konwencji burleski - tam wszyscy są chętni! (śmiech)

(fot. Filip Wolak)

"Rób pan zdjęcia"?

- Tak! Praktycznie nigdy nie miałem problemu. Częściowo dlatego, że niektóry ludzie, stali bywalcy, już mnie kojarzą. Ale są i takie imprezy, gdzie wchodzę i kompletnie nie wiem, z kim mam do czynienia. Bardzo często zabiera mi godzinę, dwie, żeby w ogóle zacząć robić zdjęcia. Też muszę wejść w ten klimat. Nie mogę tak po prostu wejść do klubu i zacząć fotografować. Ja też muszę stać się częścią tego tłumu, zacząć się bawić. Być na tej samej częstotliwości. Strzelać foty z marszu

mogę tylko tym, których znam.

Gorzej jest z imprezami, na których jest sporo narkotyków, gdzie przychodzą ludzie nieco bardziej "wykrzywieni". Tam robię mniej zdjęć, choć żałuję, bo to dobry temat - rzeczy dość dziwaczne, dla niektórych pewnie wręcz "chore", a na pewno nietypowe. Miałem plan na sesję "po imprezach" - żeby pokazać, jak ludzie potrafią się zniszczyć, zmęczyć, wykończyć.

Dlaczego nie wyszło?

- Bo żeby to zrobić, trzeba by było też trochę zniszczyć i wykończyć się samemu! A ja mam już 43 lata i, proszę mi wierzyć, już nie to zdrowie, żeby balować do szóstej, siódmej rano, i potem zrobić sensowne zdjęcia. Jestem jeszcze w stanie taką imprezę zaliczyć, ale następny dzień jest wyjęty z życiorysu. A nie mogę sobie na to pozwolić. Musiałbym sam przeobrazić się w imprezowe zombie.

Impreza "HalloQueens!" (fot. Filip Wolak)

Da się utrzymać jako niezależny fotograf w Nowym Jorku?

- Da się, ale nie jest to łatwe. Przez ostatnie pięć lat zawodowa fotografia przeszła totalną transformację. Proste zdjęcia wiodą prym nad wyszukanymi. Teraz na przykład miliony ludzi fotografują jedzenie, w obiektywach i na Instagramie króluje lifestyle . A ja kiedyś właśnie na tym zarabiałem. Teraz każdy publikuje takie zdjęcia, lepsze lub gorsze. Zawodowo przestało się to opłacać.

Ale nie każdy może zrobić zdjęcia za zamkniętymi drzwiami klubów w Nowym Jorku.

- Każdy, kto jest na takiej imprezie i ma aparat.

Impreza "I Feel Friday - Ancient Egypt" (fot. Filip Wolak)

Ale to akurat pan zrobił takie, za które inni chcą panu płacić.

- Po prostu musiałem się bardziej postarać. Na początku zleceniodawcy płacili mi niewiele, ale ja mam zasadę: niezależnie, ile płacą, ja w robotę muszę włożyć maksimum wysiłku i starań. Zwłaszcza że moje zdjęcia mają potem zostać pokazane publiczności. No po prostu ludzie je obejrzą. A ja odpowiadam za moją pracę własną twarzą. Przestroga dla innych fotografów: jeżeli macie słabo płatną robotę, to tak czy inaczej trzeba w to włożyć cały wysiłek. U mnie to zaowocowało. Ważne jest również wyrobienie sobie pewnego stylu, który będzie cię odróżniał od innych - często jest tak, że ludzie bardziej pamiętają moje zdjęcia niż mnie osobiście.

(fot. Filip Wolak)

Jak smakuje sukces?

- Sukces? Muszę ciężej pracować, żeby udowodnić, że zasłużyłem na nagrodę, i że nie jestem "autorem jednego zdjęcia". Cieszę się, że będę miał większą możliwość wyboru tego, z kim chcę pracować. Kiedyś go nie miałem. Mam też większą swobodę wyboru tematu.

Jak się urodził pomysł na temat, który wygrał Sony World Photography Awards?

- Szczerze? Pomysł wcale nie był genialny, ale zdjęcia w zimie wychodzą bardzo efektowne! A do tego kocham latać. Dodałem jedno do drugiego. No i sprzyjało mi szczęście - inaczej tego nie można nazwać, bo miałem trzy do pięciu minut, żeby zrobić tę fotografię. Prowadząc równocześnie samolot.

Ośnieżony Central Park - zwycięskie zdjęcie Sony WPA (fot. Filip Wolak)

Margines błędu był bardzo mały?

- 50 procent tego ujęcia to był fart. Szczęście. Warunki były dość trudne. Wiał spory wiatr, który przyspieszał mój samolot. Dla porównania: dystans w jedną stronę pokonałem z wiatrem w 30 sekund. W drugą stronę, pod wiatr, w 2-3 minuty. A mój samolot - Cessna 172 - nie ma autopilota.

Równocześnie pilotował pan maszynę i robił zdjęcia?!

- Ta maszyna jest tak zbudowana, że potrafi lecieć przez pewien czas stabilnie bez ingerencji pilota. Nie trzeba cały czas trzymać sterów samolotu.

Leciał pan bez trzymanki nad Nowym Jorkiem i robił zdjęcia?

- No... tak (śmiech) . Ale co chwila korygowałem lot. Nie wychylałem się przez okno, miałem wystawiony na zewnątrz aparat i strzelałem trochę na ślepo. Nie do końca wiedziałem, co wyjdzie na zdjęciach. Naciskałem spust migawki, jednocześnie patrząc na lewo i prawo, czy wokół nie ma innych samolotów.

No, gdzie jak gdzie, ale lecąc samolotem nad Nowym Jorkiem trzeba b a r d z o uważać.

- Zdecydowanie. Zwłaszcza że niedawno były dwa wypadki. Ale spieszę wyjaśnić, że przy tej liczbie śmigłowców, które latają nad miastem, to bezpieczna przestrzeń powietrzna. Piloci są po prostu odpowiedzialni.

Teraz po wygranej dozbroi pan samolot w stały wysięgnik na aparat?

- Bardzo możliwe, choć lubię mój dotychczasowy sposób pracy. Po pierwsze - daje adrenalinę, po drugie - to ja sam

naciskam spust migawki. Boję się, że jak zamontuję aparat na stałe na zewnątrz i siedząc wygodnie w kabinie będę klikał w pilota, to z tego mojego fotografowania zrobi się jakaś automatyczna maszyneria.

Zdjęcie samolotu z... samolotu (fot. Filip Wolak)

Filip Wolak . Polski fotograf. Od 1999 roku mieszka i pracuje w Nowym Jorku. Specjalizuje się w fotografii lotniczej, pracuje dla największych muzeów i wydawnictw. Na swoich zdjęciach uwiecznia też klubowe życie imprezowiczów w największej metropolii USA ( www.fotofilip.com ). Autor zwycięskiej fotografii w kategorii Architektura w międzynarodowym konkursie fotograficznym Sony World Photoghraphy Award s.

Michał Gostkiewicz . Dziennikarz magazynu Weekend.Gazeta.pl, wcześniej w Dzienniku.pl i tygodniku "Newsweek". Rozmawiał m.in. z Richardem Bransonem, Benjaminem Barberem, Robertem Biedroniem i prezydentem Andrzejem Dudą. Prowadzi bloga Realpolitik , bywa na Twitterze i Instagramie . Gdy nie pracuje, chodzi po górach i robi zdjęcia.