
Od redakcji: Wywiad z Maćkiem Nabrdalikiem został przeprowadzony 30 lat po katastrofie w Czarnobylu. W 31. rocznicę tego wydarzenia przypominamy tę mocną rozmowę.
Maciek Nabrdalik:
- Bo wiesz, ja jestem absolutnie uzależniony od kawy.
Michał Gostkiewicz: A co to ma wspólnego ze zdjęciem Uliany Prokopownej?
- Zaraz ci opowiem.
Rozmawiamy w warszawskiej kawiarni Być Może. Nabrdalik, potężny facet, długo namyśla się, nim cokolwiek powie. Czarnobyl to dla niego ważny, osobisty temat. Gdy już zaczyna mówić, opowieść płynie od Warszawy i sześcioletnich dzieci pijących płyn Lugola do elektrowni, do miasta-widma - Prypeci, do Sławutycza, gdzie osiedlono ewakuowanych, do samej zakazanej Strefy i do okolicznych zrujnowanych wiosek, gdzie nikt już nie przyjeżdża. Poza tymi, którzy niegdyś tam mieszkali. I tymi, którzy tam jeszcze mieszkają. Jak Uliana Prokopowna.
CI, CO WRÓCILI
- Niektórzy fotografowie wyjeżdżają na materiał z listą zaplanowanych ujęć. Gdy zrobiłem to zdjęcie, zrozumiałem, że wszelkie tego typu listy należy schować, bo życie napisze ci lepszy scenariusz. To nauczyło mnie, jak pracować przy reportażach.
Na tamten wyjazd nie wziąłem mojego małego ekspresu ciśnieniowego. Kawiarni tam nie ma, ale jest sklep spożywczy. Szukam między wódą i kiełbasą - jest kawa. A pani ekspedientka ma ekspres. Oczywiście zrobiła wszystko źle, więc zapytałem, czy mogę przejść za ladę. Kiedyś przeszedłem - dla siebie - kurs baristy. No i trochę jej pomogłem. Od tej pory zaczynałem tam każdy dzień.
Stoję raz pod tym sklepem, z aparatem na ramieniu. Patrzę - koło mnie stoi facet, który wygląda, jakby... no, niekoniecznie był fanem espresso. Pyta mnie, czy jestem fotografem i dlaczego nie robię zdjęć. Ja wyjaśniam, że piję kawę, a on mi mówi, że pytał, bo często w tym miejscu zatrzymują się autokary turystów. "Wychodzą, robią nam zdjęcia, odjeżdżają. A my czujemy się jak zwierzęta w rezerwacie. Dlatego zdziwiło mnie, że nie fotografujesz".
Tak poznałem grabarza Aleksieja. Był grabarzem samozwańcem - jak ktoś umarł we wsi, to skrzykiwał kolegów, kopali grób, a potem szli na stypę skorzystać z gościnności. Zaprosił mnie na pogrzeb następnego dnia. Poszedłem. Na stypę też. Nagle Aleksiej odbiera telefon i rzuca w moją stronę: "Jutro następny". Pytam: "Co się stało?". A on mówi: "Uliana Prokopowna umarła".
Znałem tę kobietę. Miałem z nią porozmawiać. Pytam Aleksieja, czy możemy tam pójść. A on za bardzo nie chciał, bo bimber wjechał na stół. W końcu się zgodził. Zdjęcie powstało w chwili, gdy jej synowa, Nyna, informowała rodzinę o śmierci teściowej. Porozmawialiśmy chwilę. I wiesz... to mi uświadomiło właśnie, że planowanie tego, jak i co sfotografujemy i o czym napiszemy, należy schować i się otworzyć na to, co wokół, bo życie pisze lepsze scenariusze.
Ludziom dotkniętym katastrofą w Czarnobylu życie napisało wyjątkowo paskudny scenariusz.
- Oni mówią "zdarzyła się awaria". Z d a r z y ł a s i ę . Przyszła gdzieś z góry jak jakieś zjawisko nadprzyrodzone. Nikogo nie obwiniają. Parę razy usłyszałem od ludzi w Sławutyczu , mieście zbudowanym od zera dla ewakuowanych i nowych pracowników elektrowni, historie, jak to mężczyźni wybuchali śmiechem, gdy żony przynosiły do domu informację o awarii. Odpowiadali: "To niemożliwe. Nam mówili, że to są najbezpieczniejsze elektrownie, które mogłyby stać na placu Czerwonym".
To pewnie ich portrety wiszą na ścianach w domach na twoich zdjęciach .
- Część z nich to rzeczywiście ofiary awarii. Jedni mieli taką wiarę w system i w to, co im powiedziała "góra", że zdrowy rozsądek i wiedza (a to byli wykształceni ludzie, inżynierowie) im przyćmiło. Ale inni to po prostu mężczyźni, którzy umierają tam wcześniej od kobiet. Większość mieszkanek wsi wokół zony to kobiety. Wdowy. Czarnobyl to była też katastrofa socjologiczna.
Dużo na twoich zdjęciach ludzi złamanych alkoholem.
- Nie jest przecież tajemnicą, że w tych stronach bimber to jedna z nielicznych " rozrywek". Kobiety też tam piją. Tylko że oprócz tego robią to, co robiły wcześniej: zajmują się domem, gospodarstwem, dziećmi. Spotykają się z koleżankami, rozmawiają. Ich świat nie zawalił się z aż taką siłą, jak świat mężczyzn. Ludzie, którzy mieszkają wokół strefy, z przymrużeniem oka mówią na bimber "lekarstwo" - na promieniowanie. A właściwie na ich tragedię życiową, na to, że nie są potrzebni, że nie ma dla nich pracy. Ci, którzy mieszkają na zewnątrz strefy, dostają ochłapy, dosłownie ochłapy, pomocy humanitarnej. Z jednej strony mówią im: "Możesz tu żyć", z drugiej dają cząstkę renty, jak chorym. Zdrowym by nie dali.
Jest strefa i podstrefie. Jak miasto i podgrodzie. I ci z podgrodzia mają gorzej niż ci z miasta.
- To wywarło na mnie ogromne wrażenie. Wyobraź sobie, że żyjesz w małej wsi i nagle stawiają ci płot. Nadal możesz pojechać do Kijowa, czy gdziekolwiek chcesz. Ale nikt nie przyjeżdża już do ciebie, bo droga jest ślepa - kończy się tym płotem. A wcześniej przejeżdżało tędy mnóstwo ludzi, był jakiś handel, był przemysł, i oczywiście elektrownia. Nagle nie ma już żadnego powodu, żeby do twojej wsi ktokolwiek przyjechał. Ludzie, którzy tam żyją, są samotni. Przyjeżdżają do nich turyści, ale nie po to, żeby z nimi się spotkać.
Dlaczego w ogóle wrócili do tak niebezpiecznego miejsca?
- Przede wszystkim wyjaśnijmy: to, że żyjesz w strefie, nie oznacza, że szybko umrzesz albo zachorujesz. Bo nie jest tak, że wchodzisz do strefy i nagle promieniowanie wzrasta dziesięciokrotnie. To jest bardzo miejscowe zjawisko. Idziesz przez kilka godzin i twój licznik wskazuje np. tyle, co w centrum Warszawy. Np. 0,12 mikrosiwerta. Robisz krok w lewo i nagle licznik zaczyna szaleć. Piszczy, wydaje z siebie przeraźliwe dźwięki. A przyczyną może być leżący na ziemi mały kamyk, prawdopodobnie kawałek grafitu, który był w reaktorze. I to jest miejsce, gdzie promieniowanie wzrasta dwustukrotnie. Jak jest szkodliwe? Zależy ile czasu przebywasz w jego bliskości. Dawki dziś otrzymywane przez żyjących w Strefie są niewielkie w porównaniu z tym, co dostali przebywający w pobliżu elektrowni w momencie awarii.
W takim razie: dlaczego w ogóle wrócili?
- Dajmy na to, że masz 40 lat. Żyjesz na ziemi, na której żył wcześniej twój ojciec i dziadek. Masz krowy, świnie, kawałek ziemi. I masz swój rytm życia i jakąś rolę społeczną. Taką samą, jak twoi przodkowie. I w pewnym momencie jest katastrofa. Każą ci się spakować i wynieść. Zostawiasz tę ojcowiznę, nie wiesz, na jak długo. Twoje zwierzęta idą pod nóż, a ty dostajesz odszkodowanie i lądujesz w jakimś lokalu socjalnym. I już nie masz roli społecznej, rytmu życia i scenariusza na przyszłość. Właśnie się zawalił. Twoje życie legło w gruzach. Nie umiesz robić nic innego. Dlatego niektórzy wrócili. A inni wracają co roku na jeden dzień. Dlatego książkę zatytułowałem "Homesick". Część z tych, którzy zostali, mieszka w domach, w których się urodzili. Ale to domy chore. Skażone. To nie jest zwykła tęsknota za domem, to jest tęsknota za życiem, za pamięcią. Tam tego życia nie ma, a nikt z nimi tego nie przepracował. Ciągle są w zasięgu oddziaływania elektrowni. Żyją w tych wioskach w samotności. W całej strefie żyje 178 osób. W każdej wiosce może być kilka osób, albo jedna.
Jak Fiedor Fiedorowicz.
- To jeden z dwóch mieszkańców wsi Ilintsy w zamkniętej strefie. Żyje jak pustelnik, może raz w tygodniu odwiedza go obwoźny sklep, raz na jakiś czas dostaje pomoc humanitarną. Nie był wcześniej związany z elektrownią, pracował w pobliskim kołchozie. Kontakt z nim jest trudny , jest już trochę zdziczały. Kolekcjonuje rzeczy, które pozostawili jego dawni sąsiedzi. Ma np. stertę nożyczek. Pasków. Miał zajęcie. Już się skończyło, bo to, co mógł zgromadzić, zgromadził. Ma pięćdziesiąt kilka lat, zwija sobie papierosy z gazety.
Jest gościnny, chce, żeby przy nim być, odwiedzić go w domu, ale niewiele mówi - pojedyncze słowa. Drugą mieszkanką tej wsi jest samotna kobieta. Mijali się wiele razy, chodząc zarośniętymi ulicami. Wydawałoby się, że wspólna samotność ich zbliży. Ale nie. Wręcz czujesz, że o coś konkurują.
O co?
- Nie wiem.
Te wszystkie historie były ważne dla mnie jako fotografa. Dowiedziałem się, nad czym i w jaki sposób chcę pracować. Pamiętam wizytę u pani Lidii Blaszko. Trafiłem tam akurat, gdy po śmierci jej męża przyjechał po nią z Kijowa syn. Powiedział, że musi ją stąd zabrać - chce mieć ją tam na miejscu, żeby móc jej pomagać. Zdjęcie powstało, gdy ona siedzi na łóżku i ma już spakowane wszystkie rzeczy. Tam na tym podwórku nie było nic, jednego drzewa. Miała kota - zabrali go ze sobą. Ale siedziała tam i łkała. Dla niej kończył się świat...
Utkwiły mi w głowie słowa Swietłany Aleksijewicz z "Czarnobylskiej modlitwy": że słowami, którymi możemy opisać katastrofę i to, co nastąpiło po niej, możemy równie dobrze opisać wojnę. "Wybuch", "ewakuacja", "wojsko", "ofiary", "pomniki". Ten sam zestaw słów. Trauma, którą noszą ci ludzie , niewiele się różni od traumy tych żyjących w strefach konfliktu. I oczywiście nikt z nimi tej traumy przez ostatnie 30 lat nie przepracował. "Z popiołów starego zbudujemy nowy świat" - takie motto przyświecało budowniczym Sławutycza. To jest miasto zbudowane emocjonalnie na popiołach ofiar. Wszystkich tych ludzi łączy pamięć. Raz do roku wracają do Strefy.
CI, CO WRACAJĄ NA JEDEN DZIEŃ
Co oni mówią, jak przyjeżdżają do swoich starych domów?
- Przede wszystkim zadziwiające jest to, że wciąż przyjeżdżają. Mają jeden dzień w roku, kiedy każdy z ewakuowanych może wrócić. Pretekstem jest Dzień Zaduszny. Ale wszyscy zaraz po uporządkowaniu grobów idą do swoich domów. I to była chyba najbardziej wzruszająca z moich wypraw. Wchodzi człowiek między jakieś mury. Nie ma dachu, nie ma podłogi, mebli. Gołe, odrapane ściany bez szyb w oknach. Staje i nagle włącza mu się pamięć. To jest jego garaż. Był kierowcą, nad swoją Ładą spędzał długie godziny. A potem musiał tę Ładę zakopać.
Jak to zakopać?
- Tam jest dużo składowisk skażonego sprzętu. Samochodów, maszyn. Nie da się tego zutylizować, trzeba zabetonować, bo beton zatrzymuje promieniowanie. Więc człowiek chodzi i słowami mebluje swój dom. Mebluje go pamięcią. "Tutaj żyliśmy, tutaj mój synek się bawił, tu jest mój ogród, z niego były najsłodsze jabłka".
Przyjeżdżają z daleka, nawet kilka godzin samochodem. Najczęściej starsze kobiety, wpadające na miejscu w ogromne emocje.
A mężczyźni?
- Byłem tam z przewodnikiem, który kiedyś pracował w elektrowni. Siergiej Akulinin mieszka dziś w Sławutyczu, jest biznesmenem z całkiem udanym życiem zawodowym - między innymi zajęciami oprowadza po Strefie. Fajny człowiek. Więc ja rozmawiam z ludźmi, a on patrzy, jak fotografuję ich emocje. Idziemy potem do jego mieszkania w Prypeci. On po drodze mówi mi: "Wiesz, ja nie jestem taki emocjonalny jak tamci. Dla mnie mieszkanie jest ważne, ale... no, pokażę ci, gdzie było". Miał na myśli, że nie zamierza się rozklejać.
I prowadzi mnie przez zarośnięte chaszczami ulice Prypeci, wchodzimy do zrujnowanego mieszkania, i pierwsze kroki kieruje do okien, w których brakuje szyb. I wszystkie starannie zamyka. Dociska. Nagle wszystkie łzy, które widziałem u innych ludzi, zbladły w porównaniu z tym gestem.
A ten pan?
- To dyrektor szkoły, który właśnie wszedł do sali. Zdjął czapkę i wydawało się, jakby cała energia z niego zeszła. Mówił o uczniach. Nie był tam po to, by odwiedzić budynek, był tam po to, by odwiedzić własną pamięć. Ci wszyscy, którzy tego jednego dnia wracają do swojego poprzedniego życia, spotykają się przy tych starych domach z ludźmi, których kiedyś nazywali sąsiadami. Jeden wykopał drzewko ze swojego dawnego ogrodu, by zasadzić je na grobie ojca.
Tak jakby ci ludzie nie zaczęli nowego życia, tylko wracają do starego, bo było lepsze.
- Ludzie ze Sławutycza dzielą swoje życie na to przed i po awarii. Zawsze to w Prypeci okazuje się lepsze. To było najmłodsze miasto Ukrainy i oni też byli młodzi - ich młodość, narodziny dzieci, najwspanialszy czas życia, przypadły na te 16 lat istnienia miasta. Mieli atrakcyjną pracę w naprawdę fajnym miejscu. Sławutycz nie jest brzydki , ale "tam to było pięknie".
CI, CO WRACAJĄ CODZIENNIE
- Do Sławutycza zabrał mnie Paweł Mielczarek. Jest Polakiem, poznaliśmy się przed opuszczonym szpitalem w Prypeci i szybko zaprzyjaźniliśmy. Dzięki niemu odkryłem ludzi ze Sławutycza. Każda dzielnica jest w innym stylu, charakterystycznym dla danego regionu byłego ZSRR. Właściwie nowe, przyjemne miasto. Ale jego ulice ożywają tylko dwa razy dziennie.
Kiedy?
- Rano, jak ludzie idą do pociągu, i po południu, jak wracają z dworca, z pracy. Z elektrowni. Jest bezpośrednia linia łącząca Sławutycz z elektrownią czarnobylską. Dwa razy przecina granicę Białorusi. To najbardziej socjalna część Sławutycza - ludzie mają swoje stałe miejsca w pociągu. Spotykają swoich znajomych, siedzą zawsze w tych samych grupach. Grają w karty, panie robią na drutach. Mają na to godzinę przed pracą i godzinę po pracy. Potem zmęczenie, sen i powtórka. I ci ludzie też odwiedzają swoje stare domy.
Tak naprawdę wcale nie wyjechali, bo codziennie wracają.
- Ale ogólnie to ludzie stamtąd wyjeżdżają. Jadą do Kijowa, przed kryzysem i wojną jechali też do Rosji. To miasto zależne od elektrowni. Z każdym zakończonym etapem jej likwidacji część mieszkańców traci pracę. Mam nadzieję, że czarny scenariusz się nie spełni, ale wygląda to tak, jakby miasto miało się stać kolejną ofiarą Czarnobyla. Bo prędzej czy później skończą budowę nowego sarkofagu. Słyszałem zapewnienia o tym, że niedługo się skończy, od 2010 roku. A le zajmie to pewnie jeszcze kilka lat.
Do Zony przyjeżdżają jeszcze inni ludzie. Turyści.
- Tam przyjeżdżają bardzo różne typy ludzi. Z różnych przyczyn. Są oczywiście "nuklearni turyści", stalkerzy dzielnie przemierzający postapokaliptyczny świat. Odkrywają piwnice pod zrujnowanym szpitalem, chcą zwiedzać III blok reaktora, wdrapują się na jakieś dachy. Ale dla mnie, ponieważ odwiedziłem to miejsce tyle razy, architektura i promieniowanie przestały być ważne.
Dlaczego ty w ogóle pojechałeś do tego Czarnobyla?
- Bo się go bałem.
Bałeś się?
- Totalnie się bałem. Urodziłem się w 1980. Nie pamiętam zbyt dobrze wiadomości o samym wybuchu, za to pamiętam lęk mojej mamy, jak zobaczyła mnie na świeżym powietrzu, w piaskownicy. Gnaliśmy do domu, prosto do wanny. Ten lęk, przed czymś, czego nie rozumiałem, został we mnie na lata. Parę razy dziennie słyszałem słowo "Czarnobyl". Mieliśmy przykazane z bratem, żeby w przedszkolu nie pić mleka. Każdego dnia przypominałem o tym paniom kucharkom. Kazały mi kartkę sobie na szyi zawiesić.
I gdy wreszcie tam pojechałem, to oswoiłem ten lęk. Nie dlatego, że w końcu trafiłem do strefy zakazanej, tylko dlatego, że poznałem ludzi, którzy tam żyli. Albo nadal tam żyją. Zrozumiałem, że właśnie nimi muszę się w pierwszej kolejności zająć. Pytałeś, czy to mój temat życia. Wracałem tam 12 razy. Gdyby nie był to jeden z "tych" tematów, gdyby tu nie chodziło także o moje emocje - zostawiłbym go.
Maciek Nabrdalik. Polski fotograf, członek prestiżowej amerykańskiej agencji VII Photo, laureat polskich i międzynarodowych konkursów fotografii prasowej, w tym World Press Photo (2014), Pictures of the Year International (2013, 2011). Autor Zdjęcia Roku Grand Press Photo 2007, laureat nagrody PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego. Wraz z żoną, Agnieszką Nabrdalik, jest autorem książki "Nieodwracalne / The Irreversible", poświęconej więźniom niemieckich obozów koncentracyjnych. Najnowszy projekt Nabrdalika to książka będąca owocem 12 wypraw do Czarnobyla, zatytułowana "Homesick". Na portalu PolakPotrafi można wesprzeć jej wydanie.
Michał Gostkiewicz . Dziennikarz magazynu Weekend.Gazeta.pl, wcześniej w Dzienniku.pl i tygodniku "Newsweek". Rozmawiał m.in. z Richardem Bransonem, Benjaminem Barberem, Robertem Biedroniem i prezydentem Andrzejem Dudą. Prowadzi bloga Realpolitik , bywa na Twitterze i Instagramie . Gdy nie pracuje, chodzi po górach i robi zdjęcia.