
Gdyby Steve Jobs poznał Henrykę Bochniarz, pewnie przegadaliby wiele godzin i na dobre się zaprzyjaźnili. Bochniarz, siedem lat starsza od amerykańskiego innowatora, ma podobną ciekawość świata, ludzi i biznesu. Dostrzega potencjał tam, gdzie inni się boją albo z góry zakładają, że to niemożliwe.
Czasem idzie pod prąd i dociera szybciej do celu niż inni. Z każdej sytuacji wynosi doświadczenie i skarby na dalszą drogę, łączy dziedziny, przeszczepia obserwacje zdobyte w pozornie zupełnie obcych sobie środowiskach. Przykłady? Zaraz o nich wszystkich sama opowie.
Urodziła się w Świebodzinie, w 1947 roku, w miasteczku, które dziś kojarzymy głównie z gigantyczną figurą Chrystusa. Ale Henryka Bochniarz nie ma z nim skojarzeń. Jej dzieciństwo to Zielona Góra i skok na głęboką wodę, czyli wymarzone studia ekonomiczne w Warszawie. Zrobiła karierę naukową, którą potrafiła porzucić niemal z dnia na dzień, bo okazało się, że można budować nową Polskę. Czy może być bardziej fascynujące wyzwanie?
Wracając do Steve'a Jobsa. Apple było pierwszym na świecie tak dochodowym start-upem, czyli firmą założoną nie tylko po to, żeby zarobić, ale też po to, by stworzyć coś nowego. Start-upy są na próbę i zazwyczaj się nie udają, ryzyko jest wpisane w ich model biznesowy. Henryka Bochniarz pewnie nawet nie znała tego pojęcia, nie funkcjonowało ono jeszcze wtedy w Polsce, ani na świecie. A jednak łączy ją z założycielami start-upów ciągła ciekawość, chęć próbowania.
Swoją pierwszą firmę założyła, kiedy tylko stało się to możliwe. Dziś tworzenie firm, fundacji, stowarzyszeń porównuje do urodzenia dziecka, przekonując, że najcenniejszy moment - w firmach i w wychowywaniu dzieci - to początki, kiedy można wymyślić wszystko. 15 lat temu powołała Konfederację Lewiatan. Siedem lat temu zorganizowała pierwszy Kongres Kobiet. Wymyśliła nagrodę Nike. Wylansowała modę na inwestowanie w dzieła sztuki, co wcale nie było zwyczajem wśród biznesmenów w Polsce.
Czasem te swoje projekty oddaje, by kontynuowali je inni. Zawsze z czułością śledzi ich losy. Nie jest zaborcza. Z satysfakcją patrzy, jak zbudowane przez nią instytucje rosną. Potrafi łączyć, nie tylko odległe dziedziny, ale co najtrudniejsze i mało komu wychodzi - potencjał świata kobiecego i świata męskiego.
Jest wtorek, 10.30 rano. Dużo spotkań już pani dziś miała?
- Pierwsze o dziewiątej, zdarza mi się zaczynać dzień o siódmej, ale nie narzekam. Od tego roku moje życie wygląda zupełnie inaczej. Zrezygnowałam z etatu w Boeingu, dzięki czemu mogłam podzielić tydzień na dwie części: w każdą środę, czwartek i piątek urzęduję w Warszawie, pozostałe dni tygodnia spędzam w swoim wiejskim domu na Warmii. Staram się pilnować tego porządku, choć nie zawsze się udaje. W tym tygodniu musiałam przyjechać do Warszawy wcześniej, bo rząd pracuje nad ustawą o radzie dialogu. W związku z tym miałam kilka spotkań: z wicemarszałkiem, z posłami, wszystkie kluby trzeba było obejść, żeby przekonać do ustawy. Każda rzecz wymaga ogromnego wysiłku. Jeśli jakiś projekt ustawy jest ważny dla członków Konfederacji Lewiatan, towarzyszymy mu od samego początku aż do podpisania przez prezydenta.
Co jeszcze ma pani wpisane w kalendarz na dziś?
- Lunch z ambasadorami krajów pozaeuropejskich, spotkanie z jedną z dyrektorek w Konfederacji, przygotowanie do spotkania z panią premier Ewą Kopacz [wywiad został przeprowadzony w 2015 r. - przyp. red.], spotkanie z panią premier, kolację z dziennikarkami na temat Kongresu Kobiet. A jutro o siódmej rano wylatuję do Turynu na posiedzenie zarządu Fiata. Następny dzień spędzam w Mediolanie na spotkaniu rady nadzorczej Unicredit. Zasiadam w radach nadzorczych obu tych spółek. W piątek rano uda mi się wreszcie ewakuować na wieś. Kiedy postanowiłam wprowadzić ten podział, w Lewiatanie nikt nie wierzył, że to się uda.
Co się musiało wydarzyć, żeby tak bardzo zaczęła pani dbać o czas dla siebie?
- Im jestem starsza, tym bardziej szanuję każdy dzień. Zaczęłam już sobie dawać pozwolenie na to, że nie muszę ciągle funkcjonować na najwyższych obrotach. Dlatego odeszłam z Boeinga, choć była to fascynująca praca, tyle że przez osiem lat nie mogłam sobie pozwolić na urlop dłuższy niż tydzień. Poza tym równolegle angażowałam się na rzecz Konfederacji, Kongresu Kobiet, pracowałam w trzech radach wielkich firm. Współpracownicy żartowali, że chyba mam klona, skoro daję radę pogodzić tyle aktywności. Teraz wszystko się zmieniło.
Właśnie wróciłam z dwutygodniowego pobytu z mężem w Brazylii i mamy plany zwiedzania kolejnych dalekich miejsc. Przedtem dużo podróżowałam, ale służbowo i pobyt trwał zwykle kilka dni. Teraz nadrabiam. Pilnuję mojej sfery prywatnej. Wreszcie mam czas, żeby usiąść na tarasie i czytać książkę do piątej rano. Frajda czytania książki ciągiem jest ogromna! Taki azyl jest dla mnie nieosiągalny w Warszawie, gdzie wracam do domu około dwudziestej trzeciej, głaszczę trzy koty i na więcej już nie mam siły. Na wsi nie odcinam się całkowicie od świata, jest internet, choć na szczęście zasięgu komórkowego nie ma, a numer telefonu stacjonarnego zna niewiele osób. Udaje mi się zachować podział na dwa odrębne życia. Oba lubię i oba sprawiają mi frajdę.
A na wsi nie ma pani odruchu, żeby coś zmienić, coś założyć, w czymś podziałać?
- Wspieram szkołę i założyłam fundację, żeby wyrównywać szanse wiejskich dzieci. Bez wsparcia wiele tych dzieci jest po prostu wykluczonych. Obie te moje przestrzenie wzajemnie się uzupełniają. W pewnej chwili zrozumiałam, że jeśli sama nie narzucę sobie pewnego reżimu, nie zorganizuję swojego czasu inaczej, to mnie to wszystko wchłonie. Szybko się przystosowałam do życia na wsi, bardzo tego potrzebowałam.
Musiała pani z czegoś zrezygnować?
- Z wielu rzeczy. Tu, w Warszawie, właściwie nigdzie już nie chodzę. Bardzo uważnie wybieram wydarzenia, którym naprawdę chcę poświęcić czas.
Jak wygląda pani codzienność na wsi?
- Mam duży dom, ciągle ktoś mnie odwiedza, zawsze jest gwar. Zresztą znajomi z Warszawy, kiedy odwiedzają mnie na wsi, dziwią się, że mam też takie wcielenie. Uwielbiam tam sprzątać, mam ogród i szklarnię, gotuję i piekę. Niedaleko domu jest jezioro, we wsi plaża, ale mało kto z niej korzysta. Z tarasu mam fantastyczny widok. Dzień zaczynam od pływania, bardzo wcześnie. Nawet jeśli czytam do piątej, szkoda mi czasu, żeby spać. Na balkonach gnieżdżą się jaskółki, lubię obserwować, jak karmią małe. Na wsi zauważam, że w ciągu dnia rozwijają się kwiaty i rosną liście. Czuję, że jestem częścią tego wszystkiego.
Znalazłam to miejsce dwadzieścia lat temu i postanowiłam zbudować całoroczny dom. Córka i syn wtedy się dziwili: kto tam będzie jeździć? A jednak wszyscy jeździli. Dom się rozrastał. Niestety, trzy lata temu spalił się, spięcie instalacji elektrycznej. Płakałam trzy miesiące i nie pojawiłam się tam, dopóki pozostałości nie zostały zrównane z ziemią i można było zacząć budowę nowego domu. Teraz mieszkamy tam wszyscy. Wie pani, kiedy zaczynałam wspierać lokalną szkołę, do głowy mi nie przyszło, że kiedyś będą się w niej uczyć moje wnuki. Mam ich dziewięcioro: córka ma troje dzieci, syn sześcioro. Najstarszy wnuk ma osiemnaście lat, najmłodszy pięć.
Jakie ma pani z nimi relacje?
- Świetne i to jest wielka moja radość. Cokolwiek się dzieje, do mnie pierwszej dzwonią. Ale tego się nie da osiągnąć szybko, ani nie da się zapisać w umowie, czy wymagać. Do tego trzeba uważności, codziennego poświęcania czasu. Ja wiem, jakich mają chłopaków i dziewczyny, jakie troski i radości. Doradzam im w różnych sprawach, ale sama też się od nich uczę. Nigdy nie krzyczę na wnuki, nie podnoszę głosu. Rozdzielam im zadania domowe, np. odkurzanie, bo dzieci muszą uczyć się obowiązkowości. Nie zdarzyło się, żeby ktoś zlekceważył zadanie albo odłożył je na później. Ale nie zawracam im głowy bez przerwy, jak o coś proszę, to wiedzą dlaczego.
Kiedy pracowałam w zwyczajnym trybie i jeździłam na wieś tylko na weekendy, moi znajomi się dziwili: jedziesz odpocząć, po co zabierasz ze sobą całą hałastrę, nie wolałabyś pobyć sama? Ale ja zawsze miałam lepiej z nimi niż bez, towarzystwo moich wnuków to dla mnie przyjemność, gram z nimi w piłkę, robią mi śniadanie.
Kiedyś na posiedzeniu Rady Ministrów wstałam i powiedziałam, że muszę wyjść, bo mój wnuk ma pierwszy dzień w przedszkolu. Wszyscy zrobili wielkie oczy. On idzie do przedszkola pierwszy raz, a rady ministrów są co tydzień. Dla mnie to było wtedy ważniejsze. I wszyscy wokół mnie wiedzą, że jak dzwonią wnuki lub dzieci, to inne sprawy schodzą na dalszy plan.
Rok 1989 to nie tylko przełom w Polsce, ale również w pani życiu. Akurat przebywała pani z rodziną w USA, jako stypendystka Fulbrighta, i... wróciła do Polski.
- Tak, wtedy zaczęło się dla mnie zupełnie nowe życie. Zawsze staram się mieć swój plan: planowałam dzieci i zrobienie doktoratu, ale nie da się wszystkiego przewidzieć. Mieliśmy zamiar wyemigrować do USA, pojechaliśmy na moje stypendium. W roku 1989 mąż został tam z córką, Joasią, a ja przyjechałam do Polski z synem, Pawłem, bo absolwenci Fulbrighta, jeśli chcą wystąpić o stałą wizę, muszą na pewien czas wrócić do swojego kraju. Wróciłam więc, żeby spełnić stypendialne warunki. Miałam wtedy już ofertę pracy na uczelni w Minnesocie, mąż, doktor ekonomii, też otrzymał naukową propozycję... Ale kiedy przyjechałam, poczułam, że w naszym kraju zaczyna się dziać coś tak ważnego, że żadna Ameryka nie jest ważniejsza. I zostałam.
Zostawiła pani karierę naukową i założyła firmę.
- Ryzyko było wielkie. Nie miałam wiedzy, doświadczenia ani pieniędzy. Kosztowało mnie to sporo nieprzespanych nocy, ale nigdy tego nie żałowałam. Fantastyczne doświadczenie. Muszę przyznać, że umocnił mnie pobyt w Stanach, gdzie zaczynaliśmy od zera. Nie mieliśmy tam nikogo, ani rodziny, ani przyjaciół, wszystko było inne i wszystkiego było w nadmiarze. Kiedy po dwóch latach stamtąd wyjeżdżałam, byłam już wrośnięta w Amerykę. Decyzja o wyjeździe nie była jednak dramatyczna, mieliśmy przecież wszystko dobrze zaplanowane: ja za dwa lata miałam wrócić do Stanów, a przez ten czas mąż miał trzymać posterunek.
Nigdy nie było między panią i pani mężem żadnego wyścigu, konkurowania ze sobą?
- Od początku mieliśmy partnerski układ. On z Lublina, ja z Zielonej Góry, rzuceni w Warszawie na głęboką wodę. Mąż pracował na uczelni, a ja w instytucie, miał bardziej elastyczne zajęcia i więcej czasu niż ja poświęcał dzieciom. A poza tym w nocy byłam kompletnie nieprzytomna, więc to on wstawał do dzieci. Nie znoszę też zapachu gotowanego mleka, dlatego mój mąż przed wyjściem na zajęcia przygotowywał butelki na cały dzień. Nie robił tego wbrew sobie, lubił zajmować się domem. Dzieci, jak podrosły, też miały swoje obowiązki, nigdy nie było skakania wokół nich i podstawiania im wszystkiego pod nos. Nie mieliśmy opiekunek, wszystko musieliśmy sami zorganizować.
Ciężko było?
- Było. Ale dawaliśmy radę. Paweł urodził się, kiedy byłam na ostatnim roku studiów, więc mogłam siedzieć z nim w domu i pisać pracę magisterską. Żyliśmy ze stypendium męża, a potem z jego pensji. Wynajmowaliśmy pokój u babci Przybosiowej, żony Juliana Przybosia. To ona nauczyła mnie gotować. Nasze dzieci były do niej bardzo przywiązane. Dla mnie była wzorcem, dużo czytała i dużo wiedziała. Przyjaźnię się z jej córką, Julią, niedługo jedziemy razem na festiwal operowy do Werony.
W tamtych czasach nie było łatwo, to prawda, ale ludzie sobie pomagali, jednoczyli się. Dziś niektórzy się dziwią, że nie mieliśmy kłopotów z dziećmi - akurat kiedy dorastały, wyjechaliśmy do USA. Tam mieliśmy przeciwko sobie cały obcy świat, dzieci nie znały angielskiego, musieliśmy trzymać się razem. To nas bardzo scementowało jako rodzinę.
Zawsze panuje pani nad sytuacją?
- Zawsze się staram, mam do tego podejście pragmatyczne. Oczywiście, bywają też momenty, kiedy trzeba się poddać, ale jeśli mogę mieć na coś wpływ, staram się go mieć. Na szczęście większość rzeczy robię z wyboru, z ludźmi, z którymi chcę pracować. Tutaj, w Lewiatanie, jest sporo osób, które towarzyszą mi od lat. Pracowałam z nimi jeszcze w Instytucie w SGPiS, potem tworzyłam z nimi swoją firmę, z niektórymi nadal jestem na "pan", "pani". Staram się zachowywać czyste relacje oparte na profesjonalizmie i zaufaniu.
Jak udało się pani zjednoczyć przedsiębiorców w Konfederacji Lewiatan, męskie, mocne, wpływowe środowisko?
- Kulturalnie. Dzięki temu, że to ja budowałam Konfederację, mogłam od samego początku formułować pewne myślenie o niej, kulturę organizacji. I ci, którzy chcą należeć do Konfederacji, muszą pewnych reguł przestrzegać. U nas bardzo ważne są dobre maniery, wszyscy wiedzą, że przywiązuję do tego wielką wagę. Kiedy się nie zna pewnych zasad i trafi do ludzi, którzy ich przestrzegają, to od razu deklasuje. Być może moi koledzy mają czasem problem z tym, że kiedy jestem w ich towarzystwie, muszą mówić innym językiem i inaczej się zachowywać. Nie akceptuję używania języka i pojęć, którego oni, co wiem z rozmaitych taśm, używają. Więc muszą się dostosować. Do Lewiatana należy czołówka firm polskich i zagranicznych, bo przynależność do Konfederacji jest nobilitacją.
Skąd zaczerpnęła pani nazwę "Lewiatan"?
- Kiedyś dostałam od Leszka Balcerowicza książkę Piotra Wierzbickiego o jego dziadku, Andrzeju Wierzbickim. W dwudziestoleciu międzywojennym był zamożnym przedsiębiorcą i posłem. Założył organizację przedsiębiorców, ale związki zawodowe były temu przeciwne i w prasie ukazał się wówczas tekst pod tytułem: "Został powołany do życia lewiatan". Uznał, że to dobra nazwa i tak nazwał swój związek przedsiębiorców i pracodawców. A ja to od niego pożyczyłam. Chciałam pokazać, że mamy swoją historię, również jeśli chodzi o przedsiębiorców. W Europie to są organizacje ponadstuletnie. I proszę sobie wyobrazić, że nasza nazwa budzi ogromne zainteresowanie na forach międzynarodowych, nawet w Stanach i Japonii, bo nas wyróżnia.
Zwraca pani uwagę na nazwy, więc porozmawiajmy o pani imionach. Ma pani dwa, oba męskie: Henryka, Teodora.
- I to rzadko spotykane. Na studiach koleżanki wymyśliły mi imię Nika i jestem do niego bardzo przywiązana, choć oficjalnie występuję jako Henryka. Kiedy zakładaliśmy firmę, u notariusza okazało się, że nie mamy nazwy. Burza mózgów... może Nikom? Potem, jak zostałam szefową Komitetu Polsko-Japońskiego, sporo ludzi myślało, że mam japońską firmę.
I jeszcze nagroda Nike. Też pani pomysł?
- Byłam w Londynie i kolega zaprosił mnie na wręczanie nagrody Bookera. Podobał mi się system przyznawania tej nagrody, to, że jest pula książek nominowanych i że one rywalizują ze sobą w sportowym trybie, dzięki czemu nie jest to tylko nagroda wąskiego grona krytyków. I przekłada się na kolejne nakłady książek. Ufundowałam Nike, ale musiałam jeszcze znaleźć medium, które rozpropaguje ideę i na którego łamach będzie można śledzić ten wyścig. "Rzeczpospolita" nie była zainteresowana. Za to Adam Michnik natychmiast podchwycił pomysł. Wycofałam się ze sponsorowania nagrody dopiero pięć lat temu, kiedy zamknęłam swoją firmę. Oczywiście, każdego roku z wielkimi emocjami śledzę ten wyścig, czytam książki, mam swoich faworytów i czasem nie zgadzam się z werdyktem. Ale jak byłam fundatorką, też nigdy nie wiedziałam, kto wygra.
Niektórzy myślą, że nazwa tej nagrody pochodzi od bogini Nike, zwłaszcza że kiedyś była taka seria wydawnicza, maleńkich książek największych autorów świata.
- Pamiętam serię Nike. Zawsze nałogowo czytałam. W budynku, gdzie mieliśmy pierwsze mieszkanie przy ulicy Marchlewskiego, dziś Jana Pawła II, była księgarnia, w której miałam zaprzyjaźnione ekspedientki. Nigdy nie wiedziałam, co mi spakują, ale zawsze były to świetne książki, które trudno było wtedy dostać. Cała seria Cerana! Teraz jeździmy do Meksyku czy innych dalekich krajów i oglądamy to wszystko, o czym kiedyś czytaliśmy i nawet nie mogliśmy marzyć, że to zobaczymy. Seria Nike. I wszystkie pierwsze wydania Lema. Kiedy już zaczynałam przewozić książki na wieś, spalił się tam mój dom. Jak syn mi powiedział, że był pożar, moją pierwszą myślą była: "Gdzie jest mój Lem?". Na szczęście, Lema jeszcze nie przewiozłam. Lubiłam też literaturę rosyjską, iberoamerykańską, właściwie całą klasykę XX wieku.
Teraz cynk od pani ze sklepu dostaje się, kiedy pojawi się markowa torebka wielkiego projektanta. A pani tak mówi o książkach.
- Ubrań nie kupuję w Polsce, ale to dlatego, że nie mam kiedy. Jeśli już, robię zakupy w Seattle, bo tam mieszka mój mąż i kiedy do niego jeżdżę, mam na to czas. Pieniądze wydaję głównie na książki, na prezenty, bez przerwy je kupuję, nawet bez okazji. Także na rzeczy dla psów i kotów. Mam kłopot z wydawaniem na siebie.
A na dzieła sztuki?
- O, tak. Pokażę pani pewien album. Dotyczy wystawy "Ars Erotica" w Muzeum Narodowym. Wymyśliły ją dwie kuratorki, Elżbieta Dzikowska i Sławomira Wierzchowska. Ale były to czasy ZChN-u i nikt im nie chciał tej wystawy dofinansować. Szukały pieniędzy wśród prywatnych przedsiębiorców, a byli nimi głównie panowie, więc zdarzało im się od nich usłyszeć: "Ja bym chętnie coś takiego sfinansował, ale co żona na to powie?". Ode mnie zaś usłyszały: "Nie mam żony, chętnie wam pomogę". Dzięki temu poznałam większość wielkich polskich artystów. Chodziłyśmy razem po ich pracowniach i wybierałyśmy obrazy. Wystawa była hitem, pierwszy raz stały takie kolejki do Muzeum Narodowego. W niektóre z tych dzieł potem zainwestowałam i myślę, że to była jedna z moich najlepszych inwestycji, bardzo opłacalna. Pierwszy był obraz Teresy Pągowskiej. Z częścią tych prac musiałam się rozstać, ale większość towarzyszy mi do dziś, nie zamykam ich w sejfach.
W pani domu rodzinnym w Zielonej Górze na ścianach nie wisiały obrazy?
- Nie, to były biedne czasy, moi rodzice stworzyli dom od zera. Pierwsza książka w domu została kupiona przeze mnie, to "Wielki Gatsby". Moja mama była krawcową (dopiero po latach skończyła prawo), to od niej nauczyłam się szycia. Sama uszyłam sobie suknię ślubną, potem poszła w niej do ślubu moja córka. Beżowa, z długim rękawem... Już trzeba było jechać do Urzędu Stanu Cywilnego, a ja jeszcze przyszywałam trzydzieści guziczków.
Moi rodzice pochodzili z dwóch różnych światów, mama z Wołynia, ojciec z Warszawy, walczył w powstaniu warszawskim. Nigdy nie opowiadali o tamtych czasach, jakby chcieli je wyprzeć. Albo byli tak zajęci tym, żeby przetrwać, utrzymać nas, że to nie było tematem, którym się żyło. Rodzice cały czas pracowali, miałam dwójkę młodszego rodzeństwa i byłam takim trzecim rodzicem. Wyszłam z domu z etosem pracy, z przekonaniem, że do wszystkiego trzeba dojść ciężką robotą, bo nikt mi niczego nie da w prezencie.
Czytając przez lata pani wypowiedzi, odnoszę wrażenie, że balansuje pani między światem męskim i kobiecym, w jakiś sposób uczestnicząc w obu. Podobno od dziecka kocha pani samochody?
- To prawda, tata był mechanikiem, po nim przejęłam miłość do samochodów. Byłam z ojcem bardzo związana, wszędzie mnie ze sobą zabierał. Pamiętam, jak pojechaliśmy do Warszawy na zjazd samochodów, mieliśmy wtedy składany kabriolet. Dobrze się czułam w męskim, zadaniowym świecie ojca. Potem zawsze miałam więcej kolegów niż koleżanek. Do dziś nie mam przyjaciółek od ploteczek, przyjaźnię się z Korą i Magdą Środą, ale rozmawiamy o sztuce, książkach, odkryciach. Uwielbiam też piłkę nożną. Magda nie może pojąć, że lecę do Berlina, siedzę na stadionie i wrzeszczę. Ale to, co mają do zaoferowania kobiety, jest bardzo wartościowe. Zawsze mówię mężczyznom: "To, że nie rodzicie dzieci, jest waszą wielką stratą, ale możecie starać się być obecni w życiu swoich dzieci". Nie ma trudniejszego zadania i zarazem czegoś bardziej rozwijającego niż bycie rodzicem. Mój mąż wiele czasu poświęcał dzieciom, teraz to samo robi nasz syn. I to jest doskonałe uzupełnianie się, prawdziwe partnerstwo.
Nie jestem zwolenniczką stereotypizowania, dzielenia świata na męski i kobiecy. Te sfery współistnieją, przenikają się, a z ich połączenia powstaje coś więcej, wartość dodana, a nie tylko suma. Niech kobiety rządzą w bankach, bo są ostrożne i mniej nastawione na natychmiastowy zysk. Zaś mężczyźni niech je uczą umiejętności ryzykowania, a sami bardziej angażują się w życie rodzinne. Wszyscy mamy coś, co możemy sobie dać.
W gabinecie cieni Kongresu Kobiet była pani ministrem rozwoju przedsiębiorczości i innowacyjności. A w rządzie ministrem przemysłu i handlu. Jakie emocje pojawiają się, kiedy premier zaprasza do rządu?
- Dla mnie to był kompletny szok, zupełne zaskoczenie. Nie znałam premiera Bieleckiego. Myślę, że zaprosił mnie do rządu dlatego, że trzeba było rozpocząć restrukturyzację głównych sektorów gospodarki, a ja w swojej firmie właśnie tym się zajmowałam. Nie było wielu takich ludzi. Fantastyczne doświadczenie, żałuję, że ten rząd pracował tak krótko. Praca supertrudna, po kilkadziesiąt strajków dziennie, nie wiedziałam, w co ręce włożyć. Pracowałam po szesnaście-osiemnaście godzin na dobę.
Czuje pani, że miała wpływ na zmiany w Polsce?
- Mam poczucie udziału w tym przedsięwzięciu, może mniej przez ministrowanie, bo to krótki czas, a bardziej przez budowanie instytucji. Fundacje, Konfederacja Lewiatan, Kongres Kobiet. To zostawia ślad, a ja cenię powolne budowanie, tego się nie da zrobić szybko, trzeba też mieć poczucie ogromnej odpowiedzialności za konsekwencje działań. Ale czasami należy również umieć odpuścić.
Musiała pani coś poświęcić dla swojej kariery?
- Powszechnie panujące przekonanie, że można mieć wszystko w jednym czasie, uważam za mit. Zawsze ustalałam sobie priorytety na dany czas, starając się jednak zachować równowagę między życiem zawodowym i prywatnym. Nigdy nie uważałam, że kariera jest dla mnie wszystkim. Bez czasu dla rodziny, przyjaciół, pasji życie jest niepełne. Oczywiście, są okresy, kiedy dziewięćdziesiąt procent dnia wypełnia praca i trzeba się na niej skoncentrować. Ale na pewnym etapie życia przychodzi konieczność skupienia się na rodzinie. I tak było w moim przypadku, może tylko łatwiej udawało się w tamtych czasach łączyć role. Nie ma sensu mówić o poświęcaniu czegoś, trzeba raczej wskazać na hierarchię priorytetów. Uważam, że kobieta, która pragnie mieć dzieci, nie powinna z powodu kariery odkładać w nieskończoność decyzji o ciąży, bo w pewnym momencie może się okazać, że jest za późno. Karierę można przecież rozwinąć na różnych etapach życia. Jeśli nie wsiądzie się do tego pociągu, zawsze przyjedzie następny, nierzadko taki, który zawiezie nas dalej.
Co dla pani znaczy słowo "kariera"?
- Dla mnie to poczucie satysfakcji, spełnienia zawodowego. Nie ma tu kategorii obiektywnych. Bo czy osoba, która pnie się po korporacyjnych szczeblach, ciągle pędzi, choć tak naprawdę wolałaby założyć bar z ekożywnością, robi karierę, czy raczej krzywdę samej sobie? To jak w dowcipie z filmu Barei: każdy chciałby być z zawodu dyrektorem. W Stanach bardzo podobało mi się, że tam ludzie w większości uważają, że są na swoim miejscu. Kierowca autobusu nie frustruje się, bo nie jest dyrektorem MPK, tylko jest uśmiechniętym kierowcą autobusu. Można sobie te światy zbudować, niekoniecznie trzeba zawsze mieć wielkie aspiracje i stanowiska.
Jeśli ma pani do wyboru: "chciałabym" i "powinnam", co pani wybiera?
- Zawsze "chciałabym", co do tego nie mam wątpliwości. I staram się, żeby mi się chciało chcieć, żeby radość sprawiały nawet najmniejsze rzeczy. Potrafię się cieszyć nawet z tego, że wyszoruję podłogi w domu, bo potem usiądę z herbatą i mam wielką satysfakcję, że jest tak pięknie... dopóki przez tę umytą podłogę nie przegalopują moje psy.
"Mistrzynie" . Gosia Baczyńska, Henryka Bochniarz, Dorota Czarnota, Agnieszka Duczmal, dr Irena Eris, Krystyna Kaszuba, prof. Ewa Kuryłowicz, Janina Paradowska, Dorota Roqueplo, Anda Rottenberg, Beata Stasińska, prof. Janina Stępińska, prof. Ewa Wycichowska. 13 wywiadów z kobietami, które w swoich dziedzinach są autorytetami, a przede wszystkim - innowatorkami. O swoich pasjach, sukcesach, ale też trudnościach i zwątpieniach, o życiu osobistym, które każda na swój sposób godzi z pracą, odpowiadają dziennikarce Annie Luboń. Książka ukaże się 3 marca nakładem wydawnictwa Burda Książki.
Anna Luboń . Dziennikarka, szefowa kultury w magazynie "Gala", autorka bloga Cudkultury.pl. Wydawca i producent programów telewizyjnych. Autorka kilkudziesięciu wywiadów z osobistościami świata kultury, show-biznesu i twórcami.