Rozmowa
Géza Röhrig w filmie "Syn Szawła" (ot. materiały prasowe)
Géza Röhrig w filmie

László Nemes zajął się jednym z najtragiczniejszych rozdziałów w dziejach ludzkości. Jego film osadzony jest w rzeczywistości obozu koncentracyjnego w Auschwitz (27 stycznia obchodzimy 75. rocznicę wyzwolenia Auschwitz) i pokazuje codzienność członków Sonderkommanda (z niem. komando specjalne). To więźniowie, najczęściej żydowskiego pochodzenia, których Niemcy oddelegowywali do obsługi komór gazowych i pieców krematoryjnych. Zajmowali się przygotowywaniem ofiar do wejścia do komór - pomagali im się rozbierać, a nawet nakłaniali do przekroczenia progu pomieszczenia, np. pod pozorem wzięcia kąpieli. Po zagazowaniu wyjmowali z komory ciała pomordowanych, zdejmowali z nich biżuterię, wyrywali złote zęby, a następnie zwłoki palili lub zakopywali.

Członkowie Sonderkommanda w oczach innych więźniów byli grupą uprzywilejowaną. Mogli na przykład zatrzymywać dla siebie jedzenie, które znajdowali w rzeczach osobistych ludzi wysyłanych na śmierć. Po wojnie byli wielokrotnie potępiani przez tych, którzy przetrwali Zagładę. Postrzegano ich jako trybiki w obozowej machinie, ludzi współodpowiedzialnych za śmierć ofiar.

W nagrodzonym Grand Prix na festiwalu w Cannes "Synu Szawła" László Nemes odwołuje się do relacji samych członków Sonderkommanda. Znajdowano je zakopane w ziemi na terenie obozów razem z zębami pomordowanych. Ludzie z Sonderkommanda rozsypywali je specjalnie, by świat kiedyś mógł dowiedzieć się o skali popełnianych w obozach mordów. Sami nie wierzyli, że doczekają zakończenia wojny i oswobodzenia. To właśnie z ich zapisków, a także relacji tych, którzy przeżyli, dowiadujemy się, jak wyglądał ostatni krąg obozowego piekła. Pojawiają się w nich opisy reakcji ludzi prowadzonych na śmierć. Nie brak też informacji o mechanizmach działania wielkiej machiny śmierci, np. o przebiegu procesu zagazowywania ofiar. Są również opisy odczuć pracowników Sonderkommanda i tego, co robili, by w nieludzkich realiach pozostać ludźmi.

Jedną z takich prób zachowania człowieczeństwa pokazał węgierski reżyser. Jego bohater, Szaweł, pracuje w Sonderkommando w Auschwitz w 1944 roku. Staje się przypadkowym świadkiem uduszenia przez lekarza SS żydowskiego chłopca, który wcześniej cudem przeżył w komorze gazowej. Chociaż Szaweł obcuje ze śmiercią przez cały czas pobytu w obozie, właśnie to wydarzenie budzi w nim ludzki odruch. Pragnie pogrzebać ciało chłopca, którego nazywa synem, oddając mu w ten sposób szacunek. Podczas gdy inni członkowie Sonderkommanda przygotowują się do buntu (w rzeczywistości ten miał miejsce 7 października 1944 roku wśród pracowników Sonderkommanda krematoriów II i IV), Szaweł stawia na szali wszystko, by wypełnić swoją misję. Węgierski reżyser skupia kamerę na twarzy swojego bohatera. Obrazem tym chce pokazać, że dziś, siedemdziesiąt lat po tragedii Zagłady, nie jesteśmy w stanie pojąć jej rozmiarów ani zrozumieć, co czuli jej świadkowie.

Nie byłoby tego filmu bez głównego aktora. W Szawła wcielił się Géza Röhrig. Mieszkający w Nowym Jorku Węgier na potrzeby roli schudł wiele kilogramów. Przygotowując się do niej, zagłębił się także w relacje świadków tragicznych obozowych wydarzeń. Musiał nauczyć się opowiadać o nich tak, jakby były jego codziennością.

W "Synu Szawła" gra pan członka Sonderkommanda, który w obozie w Auschwitz pracuje przy eksterminacji więźniów. Spędził pan kilka tygodni na planie, odtwarzając jeden z najmroczniejszych fragmentów historii XX wieku. Odchorowuje się takie role?*

- Moja rodzina bardzo mi pomogła w powrocie do normalności. Wielokrotnie, już w Nowym Jorku, żona i dzieci powtarzali mi, że są ze mną. To mnie uspokajało, bo złość, gniew i bezsilność to emocje, które odczuwałem długo po zakończeniu zdjęć.

Perspektywa, którą przyjął w filmie reżyser, musiała być przez wielu - także tych obecnych na planie - podawana w wątpliwość. Wiele dzieł kultury naznacza członków Sonderkommanda jako jednoznacznie złych. W "Synu Szawła" nie ma potępienia, jest pole do interpretacji.

- Nikt z ekipy nie dał tego po sobie poznać. Ludzie podeszli do pracy profesjonalnie. Zaangażowali się w projekt, który miał dla nich sens. Liczyła się praca, nawet jeśli aspekty polityczne były dla niektórych dyskusyjne. A na pewno były, bo, jak pan wspomniał, przyzwyczailiśmy się do prostego podziału na złych pracowników obozów i dobrych ludzi, którzy w nich zginęli. Ten stereotyp jest umacniany zwłaszcza przez kino masowe. Wystarczy wspomnieć "Listę Schindlera" Stevena Spielberga. To niesprawiedliwe myślenie.

Ludzie nie są z natury dobrzy albo źli. Człowiek jest mieszanką jednego i drugiego. Ekipa zaakceptowała taki punkt widzenia, dopuściła go do głosu. Wszyscy wsiedliśmy do jednej łodzi i zgodziliśmy się co do kierunku, w którym płynie.

Reżyser nie musiał pana nakłaniać do przyjęcia tej roli?

- Kiedy trafiłem do projektu, miałem zagrać innego bohatera - Abrahama, przyjaciela Szawła. Szybko jednak okazało się, że nie jest to dobry pomysł.

Pańskim zdaniem czy reżysera?

- Moim. László Nemes twierdził, że się nadaję. Wtedy nie przyszło mi do głowy, że mogłaby mi przypaść w udziale główna rola, była przecież zajęta. Szawła miał zagrać gruziński aktor, który na co dzień występuje w Wiedniu. Jego agent zaproponował gażę, która - jak się później okazało - wykraczała poza nasze możliwości budżetowe. Byłem pod wrażeniem scenariusza tego filmu, zacząłem więc poszerzać swoją wiedzę na temat, który był w nim poruszany. Dużo czytałem, zapoznawałem się z relacjami świadków, dokumentami dotyczącymi tamtego okresu. Po powrocie do Nowego Jorku reżyser zaczął do mnie dzwonić. Rozmawialiśmy tak, jakbym nie był sobą, tylko kimś, kto przeżył Auschwitz. László pytał mnie: - Jak minął twój dzień w obozie?

Tylko skąd mógł pan o tym wiedzieć? Nie zachowało się przecież zbyt wiele pamiętników ludzi pracujących w Sonderkommandzie.

- Większość relacji, które zachowały się z Auschwitz, dotyczy wspomnień tych, którzy przetrwali jako szeregowi więźniowie. Członkowie Sonderkommanda są w nich przedstawiani w sposób ekstremalnie negatywny.

Jest kilka publikacji poświęconych wyłącznie nim. Spośród nich duże wrażenie zrobiła na mnie ta, która ukazała się na uniwersytecie w Yale, wydana przez pracowników uczelni. Dotarłem do niej. Każdą stronę czytałem kilkakrotnie, wyobrażając sobie siebie w opisanych w niej warunkach. Tak naprawdę dopiero teraz, kiedy byli pracownicy Sonderkommanda są w końcówce swojego życia, ich potomkom udaje się wydobyć z dziadków i pradziadków to, co zapamiętali. Wiele lat po tragicznych wydarzeniach zaczynamy dowiadywać się, jak wyglądała codzienność tej grupy pracowników obozów. Co jedli, w jakich warunkach żyli. Proszę sobie wyobrazić, że dopiero teraz klaruje się kwestia tego, jak wyciągali złote zęby ze szczęk zabitych w komorach gazowych więźniów: czy robili to gołymi rękami, czy też używali rękawiczek i narzędzi. To trudne do wyobrażenia kwestie, które jednak domagają się odtajnienia.

W "Synu Szawła" staraliśmy się pokazać, że ludzie z Sonderkommanda byli jak zombie, bezrefleksyjnie wykonujący swoją pracę. Nie chcieliśmy, by moja postać była bohaterem, który zrobił coś wielkiego w obozie, nie chcieliśmy też pokazywać go jako ofiary. On po prostu robił to, co musiał: zagazowywał ludzi, ściągał z nich biżuterię i wyrywał im złote zęby, w przerwach jadł niewielkie racje żywności, które mu przysługiwały. Znalazł się w sytuacji, do której, chcąc nie chcąc, musiał się zaadaptować. I zrobił to, jak większość tych ludzi.

I pan o tych i tym podobnych kwestiach opowiadał László Nemesowi w kategorii wydarzeń z minionego dnia!?

- Mówiłem o tym tak, jakby było to coś najnormalniejszego w świecie. Bez emocji, bez oceny, bez komentarza. Jakby to były rutynowe czynności. Wstałem rano, o 6 zacząłem zmianę, która trwała 12 godzin. Skończyłem o 18. Każdy, kto był świadkiem moich opowieści, płakał. W ten sposób dojrzewałem do przyjęcia roli Szawła, chociaż wcale nie ostrzyłem sobie na nią apetytu.

László Nemes powiedział w Cannes, że pobyt w przerobionej na obóz koncentracyjny Auschwitz bazie wojskowej na Węgrzech, gdzie kręciliście film, był jednym z najbardziej depresyjnych okresów w jego życiu. Jak pan zareagował na pobyt tam?

- Nie miałem depresji. Za bardzo wierzyłem w ten film. To, co robiliśmy, miało dla mnie sens. Porównałbym to do kobiety, która daje światu nowe życie. Sam poród jest niezwykle bolesnym procesem, o czym mogę zaświadczyć jako ojciec, ale rozwiązanie jest jednocześnie czymś cudownym. Z takim nastawieniem pojawiłem się na planie. Wiedziałem, że będzie ciężko, że czeka mnie zmaganie się z demonami, ale chciałem dać światu świadectwo tamtej rzeczywistości. To była cena, którą warto było zapłacić.

Jak wysoka?

- Okres produkcji to był rodzaj śpiączki. Kładłem się spać jako Szaweł, budziłem się jako on. Dodatkowo musiałem poddać moje ciało dyscyplinie: do roli zrzuciłem sporo kilogramów. Cena była na tyle wysoka, że poprosiłem ekipę, żebyśmy pracowali także w weekendy, żeby tylko przyspieszyć powstanie filmu.

To było możliwe? Samych statystów były w tym filmie setki.

- Pracowaliśmy w soboty. Statyści byli potrzebni, żeby zagrać zwłoki zabitych w komorach ludzi. Wykonali niewyobrażalną pracę. Kręciliśmy w wakacje, kiedy było strasznie gorąco, a dookoła szalały komary. Ci ludzie leżeli na sobie kompletnie nadzy, udając zwłoki. Mimo że byli cięci przez owady, nie mogli drgnąć. Taki widok był kolejnym poruszającym czynnikiem. Do dziś jest. Wśród tych ludzi byli bezdomni, którzy nadal z komputera w przytułku wysyłają mi wiadomości z gratulacjami i zapewnieniami, że nie mogą doczekać się, kiedy zobaczą film. Gdy mówię, że na sukces "Syna Szawła" zapracowała cała ekipa, naprawdę mam to na myśli. Nie ma w tym kokieterii.

W filmie kamera jest skupiona na pańskiej twarzy przez ponad 100 minut. Trudno jest mi sobie wyobrazić, jak można wytrzymać jej obecność przez wiele dni na planie filmowym i nie oszaleć.

- Zaskoczę pana - byłem daleki od szaleństwa. Mało tego, mogę powiedzieć, że to było wspaniałe doświadczenie.

Marketingowcy kazali panu tak odpowiadać na podobne pytania?

- Nie, mówię od siebie. Jak słusznie pan się domyśla, słyszę to pytanie bardzo często. Rozmówcy zazwyczaj są zaskoczeni moją odpowiedzią. Nie wiem dlaczego wszystkim wydaje się, że długotrwała praca z kamerą, która ustawiona jest naprzeciwko twojej twarzy, musi być straszną katorgą. Dla mnie najgorsze było oczekiwanie na zdjęcia. Tak mocno zżyłem się z moim bohaterem, że kotłowały się we mnie emocje, które znaczyły jego codzienność. Nie mogłem się ich pozbyć. Wiedziałem, że ratunkiem będzie wyłącznie czerwona lampka paląca się na kamerze.

W jaki sposób udało się panu zapanować nad nimi?

- To wymagało ogromnego skupienia. W czasie kręcenia zdjęć nikt z ekipy nie mógł do mnie mówić. W żaden sposób nie mogłem być wytrącany ze stanu, w jakim się znajduję. Wymagało to ode mnie balansowania na krawędzi. To były skrajne emocje, których nie da się utrzymać na wodzy. Koncentracja była niezbędna. Nie było mowy o tym, żebym pomyślał, co właśnie robią moje dzieci, co u nich, czy wszystko w porządku z moją rodziną.

Z tematem, którego dotyka film, oswajał się pan już wcześniej. Ma pan na koncie dwie książki o Holokauście.

- Nie tylko napisałem książki, ale też studiowałem i żyłem przez pewien czas w Krakowie, który od dawnego obozu Auschwitz w Oświęcimiu dzieli 40 minut samochodem. Wiedziałem, że muszę odwiedzić obóz, ale cały czas odkładałem tę wizytę. Byłem przeświadczony o tym, że to będzie nieprzyjemny dzień. Bałem się go. Za dużo o Auschwitz

słyszałem.

Zdecydowałem się na to w 1986 roku, na krótko przed planowanym powrotem do Budapesztu. To był czas, kiedy funkcjonowała jeszcze sowiecka propaganda. Obóz nie był miejscem otwartym dla turystów, którzy chcieli zapoznać się z jego historią. Dotarłem tam w grudniu i coś się ze mną stało. Zacząłem tam jeździć codziennie, wreszcie wynająłem tam pokój. Wtedy napisałem swój pierwszy tomik poezji. Tytuł każdego z wierszy był numerem, którym oznaczano więźniów.

Skąd wzięła się u pana potrzeba skonfrontowania się z tym miejscem?

- Mój dziadek stracił w nim rodzinę. Sam, na swoje szczęście, w latach 40. miał wypadek, który pozbawił go nogi. Kiedy naziści wkroczyli na Węgry, zostawili go w getcie. W obozie beznogi mężczyzna nie był im do niczego potrzebny. Jednak jego pierwsza żona i rodzeństwo zostali tam straceni. Byłem z dziadkiem bardzo blisko. Chociaż nie byłem obecny, kiedy umierał, wiem, że moje imię było ostatnim słowem, które wypowiedział. Nigdy o tym nie zapomnę.

Zresztą nawet poza rodzinnym kontekstem odczuwałem potrzebę skonfrontowania się z tym tematem. Dla mnie jest to doświadczenie, które mogłem nabyć w poprzednim wcieleniu. To było mi potrzebne.

Dlatego trafił pan do Polski?

- Niezupełnie. Do pańskiej ojczyzny przyjechałem, żeby uniknąć zapisania się do partii komunistycznej na Węgrzech. Jako sierota mogłem się postawić systemowi. Kiedy chciałem wstąpić na uniwersytet, odmówiono mi tego, właśnie z powodu braku przynależności do partii. Ktoś podsunął mi pomysł, żeby wyjechać do Polski, która w tamtym czasie była sławna na cały świat z powodu postępujących procesów demokratyzacyjnych. Wszyscy wiedzieli o "Solidarności".

Akurat był potrzebny tłumacz, który zajmie się przekładem Mrożka czy Stachury na węgierski. Nauczyłem się pańskiego języka, a przy okazji dopełniłem swojego przeznaczenia.

*Artykuł opublikowaliśmy po raz pierwszy w styczniu 2016 roku.

 

Géza Röhrig. Urodzony w 1967 roku w Budapeszcie aktor i poeta. W młodości był liderem niezależnego zespołu HuckRebelly, którego koncerty były regularnie zakłócane przez komunistyczne władze. Studiował polonistykę w Krakowie. W czasie studiów zajął się tłumaczeniem polskiej poezji na węgierski. Po wizycie w Oświęcimiu, w którym był obóz Auschwitz, zaczął pisać poezję. Do tej pory wydał dwa tomiki oraz dwie książki poświęcone tematowi Holokaustu. Po studiach w szkole filmowej w Budapeszcie osiedlił się w Nowym Jorku, gdzie założył rodzinę i skupił się na aktorstwie. Rola Szawła w debiucie László Nemesa przyniosła mu międzynarodowy rozgłos. Ojciec czterech synów.

Artur Zaborski . Studiował krytykę literacką i filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pracował jako redaktor w portalach Onet.pl i Stopklatka.pl (w tym drugim szefował redakcji przez pół roku). Współpracuje z rozlicznymi mediami i festiwalami filmowymi. Zakochany w kulturze Iranu. Kibicuje transformacji Warszawy w miasto wielokulturowe.