Rozmowa
Maryla Rodowicz podczas występu na Top Trendach w 2012 roku (fot: archiwum prywatne)
Maryla Rodowicz podczas występu na Top Trendach w 2012 roku (fot: archiwum prywatne)

Jak kiedyś wyglądały trasy koncertowe?

- Kiedyś nie było takich dużych koncertów plenerowych. Na festiwal do Opola jechało się jednym pociągiem. Artyści, muzycy i dziennikarze razem. Jak ruszaliśmy w tournée, pakowaliśmy się wszyscy do autokaru. Kierowca miał skrzynkę wódki i jedzenie - jakieś kanapki, kiełbasę. Jak wracaliśmy nocą, to wszystko było już zamknięte. Do wódki popitka, ale wtedy nie było coli, popijało się sokiem i oranżadą. Wódka z oranżadą, to było straszne... Ciężarówki ze sprzętem nie było, cały sprzęt nagłośnieniowy mieścił się w autokarze. Graliśmy w domach kultury, a nagłośnienie zapewniała estrada. Dwie paczki, po sto watów na stronę. Strasznie mało, ale wtedy to było wow! Teraz nagłośnienie ma moc wielu tysięcy watów.

No i chyba nie jeździ już pani autokarem, z przygotowaną przez kierowcę wałówką?

- Dziś w trasy wozi mnie menedżer, dużym jeepem. W środku moje walizki, kostiumy. Wszystko upchane tak, że ledwo się toczymy. Pod sufit. Po koncercie na ogół wracamy, nawet z Kołobrzegu czy Szczecina. Zdarza się, że następnego dnia gramy w innym mieście np. na południu Polski. Czasem muzycy zostają i biesiadują dłużej, a potem cierpią. O ósmej rano wsiadają w busa i dosypiają. Robią sobie postoje na stacjach benzynowych, kupują jakąś colę, żeby się ratować.

Muzycy lubią się zabawić?

- Nie tylko muzycy, ja też uwielbiam nocne biesiady, żarty, opowieści. Kiedyś koncerty grało się województwami, w każdym mieście wojewódzkim była Estrada. W Sopocie np. była Estrada Bałtycka. Jechało się więc do Gdańska i przez dwa tygodnie mieszkało się w jednym hotelu. Z niego ruszało się na koncerty do miast i miasteczek w obrębie województwa. Baza w jednym hotelu bardzo sprzyjała zacieśnianiu więzi międzyludzkich. Po koncercie szliśmy do baru i się integrowaliśmy. Z muzykami i innymi artystami.

Z Agnieszką Osiecką (fot. archiwum domowe)

Jadaliście też ogromne kolacje.

- Objadaliśmy się po całym dniu grania. Wiadomo, do trzydziestki można się objadać bezkarnie. Potem każda kluska śląska odkłada się w biodrach. To niesprawiedliwe.

Pewnie czasem bywało niebezpiecznie.

- Pamiętam, jak kiedyś wróciłam po koncercie do hotelu Panorama we Wrocławiu. W recepcji mi mówią, że w tym samym hotelu zatrzymała się Helena Vondracková. Było po dziesiątej wieczorem, dzwonię do Helenki, a ona mi mówi, że już śpi. Ja na to: - Wstawaj, jedziemy do nocnego klubu. I pojechałyśmy, we dwie. Od razu zaczęli się do nas zalecać pijaczkowie. Nie chciałyśmy z nimi tańczyć, więc zaczęli się bić między sobą, butelki latały w powietrzu. Uciekłyśmy do pokoju kierownika. Potem policja i takie sprawy.

Grałyśmy też kiedyś wspólny koncert w Zabrzu. Helenka, Jiri Korn, Rysiek Rynkowski i ja. Później poszliśmy do hotelowej knajpy. Helenka wzięła białe wino, które bardzo lubi, ja chyba piłam wódkę z colą. Siedzieliśmy parę godzin, ale już takich ekscesów nie było. W restauracji nie było nikogo poza nami. A niedawno, przy okazji wspólnego koncertu na Kaszubach, zabrałam Helenkę na molo w Sopocie. O świcie wyszłyśmy na plażę. Ludzie się kąpali, tańczyli. Była zachwycona.

Na próbie w domu Kasi Gaertner. Na gitarze gra Marcin Majerczyk (fot. archiwum domowe)

Vondracková twierdzi, że pani jest zawsze chętna do zabawy i nigdy się nie męczy.

- To prawda, ja się nigdy nie męczę. Mam naturę zabawową. Na afterparty po Top Trendach kilka lat temu bawiłam się z Kayah, ona też lubi posiedzieć i pogadać. Piłyśmy jakieś winko, a jej menedżer strasznie ją zamęczał, bo mieli wracać. Czwarta rano, piąta rano, a Kayah pyta: - Wracać? Gdzie wracać? Mój menedżer też już stukał palcami w stół. Mówię: - Bogdan, proszę cię, nie stukaj. Trzeba się bawić!

Podziwiam kondycję.

- Lubię życie towarzyskie. Choć ostatnio, po festiwalach, nie ma już takiego bratania się. Każdy następnego dnia coś ma i musi wracać. Szybko, szybko i koniec biesiady.

Jak pani wspomina trasy zagraniczne?

- Rosja, NRD, Czechosłowacja, Bułgaria, Kuba... Na Kubie na Festiwalu Młodzieży i Studentów w 1978 roku mieszkaliśmy w akademiku, spaliśmy na piętrowych pryczach. Nie było ciepłej wody, nie było klimatyzacji, ale nikomu to nie przeszkadzało. Z tego akademika autokar wiózł nas do klubu polskiego na plaży, który był odgrodzony drutem kolczastym od innych klubów. Za ogrodzeniem był klub rosyjski. Nie mogliśmy się jednak bratać, chociaż chcieliśmy. Wokół klubów pływał ratownik, który miał łódkę. Zabrał nas w morze i został za to wyrzucony z pracy. My z kolei, po całym dniu opalania, pływania, szalonych tańcach przy żywej muzyce, zostawaliśmy na noc w tym klubie, spaliśmy na dekoracjach. Słońce nas budziło o świcie. Pięknie było...

A teraz wszystko mi przeszkadza. Muszę mieć klimatyzację, wygodne łóżko. W gorszych hotelach mają sztuczną, sztywną pościel, której nie cierpię. Poduszka twarda jak kamień. Pamiętam, jak byłam w pierwszej ciąży, z Jaśkiem. Jego ojciec, Krzysztof Jasiński, zaproponował, żebym pojechała z nim na ryby na Mazury. Pojechaliśmy pod namiot, lało równo, wszystko było mokre. Do tego w pobliżu był rezerwat bobrów, które w nocy gryzły drzewa. Ogromne sosny waliły się, był huk jak na wojnie. Jedzenie gotowaliśmy na kuchence gazowej, myłam się w jeziorze. Dziś raczej nie pojechałabym pod namiot.

Maryla Rodowicz z synem Jaśkiem na Ursynowie (fot. archiwum prywatne)

Wracając do zagranicznych wojaży - w Czechosłowacji miała pani nawet narzeczonego...

- Zaczęłam jeździć do Czechosłowacji w 1970 roku. To był dla nas Zachód, oni tam żyli na dużo wyższym poziomie niż my. Miałam tam narzeczonego Czecha, który był też moim menedżerem. Miał rockową kapelę The Rebels, grali support na moich koncertach. W Polsce 30 koncertów miesięcznie to był dla nich świetny zarobek. Czesi mieli transfer dolarowy w bonach tuzexowych. Tuzex to był taki nasz Pewex. W rewanżu za koncerty w Polsce Franek powiedział: - Zapraszam cię na festiwal rockowy do Pragi. Uprzedzał, że polegnę. Czesi grali już wtedy mocnego rocka. - Ty masz te swoje gitarki akustyczne, zaśpiewasz Dylana, "Wozy kolorowe" i polegniesz, ale się nie przejmuj - zachęcał. Wyszłam na scenę, zaśpiewałam te swoje Dylany i owacja. Wielki sukces. Franek był w szoku, nie spodziewał się. Zaprosił mnie na nagrania. Dla firmy Supraphon nagrałam kilka singli, m.in. "Let It Be". I tak się zaczęła moja kariera w Czechosłowacji.

No i wielka miłość, która skończyła się burzliwym rozstaniem.

- Wciąż mamy ze sobą kontakt, ostatnio Franek zadzwonił w moje urodziny.

A jak wspomina pani Rosję?

- Dla Rosjan z kolei my byliśmy Zachodem. Polska muzyka stała wtedy na europejskim poziomie. Jeździli tam Czesław Niemen, 2 plus 1, Budka Suflera, Skaldowie, No To Co, zespoły jazzowe... Grało się w wielkich sportowych halach. Trasy były długie, dwumiesięczne. Fetowali nas tam. Po koncertach w hotelowych restauracjach zapraszano nas do oddzielnej sali dla cudzoziemców, stół był suto zastawiony zakąskami. Czego tam nie było. Kawiory, ryby wędzone. Czasem się przenosiliśmy do pokoju, słuchaliśmy muzyki, potem spaliśmy do trzeciej po południu. Jechaliśmy na salę, robiliśmy długie próby muzyczne, potem koncert.

W sklepach była niemiecka porcelana, dywany. Każdy kupował ciężkie rosyjskie sztućce, telewizory, jakieś pierścionki. I tę porcelanę. Na handel. Pamiętam, jak kupiłam dywan, który trzeba było tachać z hotelu na lotnisko. Dwie osoby go niosły. Do dziś mam go w domu.

Maryla Rodowicz (fot. archiwum prywatne)

Z kolei do hotelu z cudzoziemcami nadciągała "karawana kupców".

- Akustyk Stasiu Gocłowski i muzycy opisują to w książce "Maryla. Królowa jest tylko jedna". Już pierwszego dnia do każdego pokoju przychodziła etażnaja, czyli pokojówka, i oznajmiała, że kupuje wszystko, co mamy. Głównie dżinsy, nasze dżinsy "Odra" miały branie! Do któregoś z artystów, chyba do Wojtka Gąssowskiego, przyszedł jakiś facet, zobaczył jego pidżamę i mówi: - Ja chcę ten garnitur! Wojtek na to: - To jest moja pidżama. Ale sprzedał. Później ten gość przyszedł w tej pidżamie na jego koncert!

W Rosji sporo się piło?

- Rosjanie zawsze mieli świetną wódkę. Pszenicznaja, sybirskaja, stolicznaja... W tygodniu trzeba było trzymać dyscyplinę, bo w końcu koncerty. Można było się rozluźnić w poniedziałki, wtedy nas przerzucano samolotami do innej republiki. W tygodniu od wtorku praca. Osiem koncertów, w sobotę i niedzielę po dwa.

Trzeba było mieć zdrowie.

- Jak tak dziś wspominam, to te sześć tygodni było wyczerpujące. Koncerty, życie hotelowe, przeloty do innego miasta. Kiedyś czekaliśmy na samolot parę godzin, bo była śnieżyca. W rogu restauracji piloci pili koniak przed lotem. Wcale się z tym nie kryli.

W Stanach Zjednoczonych to byłoby raczej nie do pomyślenia...

- Do Stanów poleciałam w 1978 roku. 35 koncertów: Nowy Jork, Filadelfia, Detroit, kanadyjskie Toronto... Za koncert dostawałam około 30 dolarów. Wtedy to była fortuna! Mieszkaliśmy w tanich motelach przy autostradzie, gdzie atrakcją były wodne łóżka. Wrzucało się 50 centów i materac kołysał się jak łódka na morzu.

Żebyśmy się mogli obkupić, nasz autokar zatrzymywał się przy najtańszych outletach, gdzie były ciuchy po dolarze, po dwa. Ta tanizna była dla nas atrakcją. Przywoziliśmy do Polski całe walizki ciuchów.

W Nowym Jorku znalazłam sklep z rzeczami z demobilu. Kupiłam sobie ogromny wór piechoty morskiej zamykany na kłódkę. Do tego płaszcz, kurtkę, beret, spodnie moro. To było coś.

Maryla Rodowicz w USA, Green Point rok 2014 (archiwum prywatne)

Podobało się pani w USA?

- Wszystko tam było dla nas piękne. Ledwo wylądowaliśmy w Nowym Jorku, organizator trasy wsadził nas w autokar i zawiózł do McDonald'sa. McDonald's, Boże! Ten czerwony dach, jak z filmu. Co prawda stoły gołe, bez obrusów, ale jedliśmy te kultowe hamburgery aż miło. W soboty i  niedziele graliśmy po dwa koncerty, więc dostawaliśmy całe kubełki z McDonald'sa pełne skrzydełek z kurczaka. To była dla nas wielka nagroda!

Pierwszej nocy od razu poszliśmy do kina na porno, potem znów do McDonald'sa. Nawet śmieci wydawały nam się kolorowe. Nie spaliśmy, tylko snuliśmy się po tym Manhattanie. Po koncertach często Polonia gościła nas na kolacjach. Były schabowe, kapusta. Kiedyś podczas takiej kolacji podszedł do mnie właściciel hurtowni materiałów. Chciał mi podarować złotą tkaninę na suknię, bo na scenę wychodziłam w ubraniach z pieluch, miałam taki hipisowski look. Grzecznie odmówiłam.

Dużo się zarabiało za granicą?

- Po koncertach w demoludach pieniądze zwykle szły na konto Pagartu [Polska Agencja Artystyczna "Pagart" - przyp. red.], a stamtąd wypłacali nam wynagrodzenie w złotówkach. W Stanach i w Niemczech dostawaliśmy gotówkę do ręki. Marki z NRD przemycaliśmy w butach do Berlina Zachodniego, tam szliśmy do kantoru i zamienialiśmy na marki zachodnie. Za nie kupowaliśmy na przykład pizzę, szliśmy do kina. Wcześniej nie widzieliśmy pizzy! Ja kupowałam sobie ciuchy w indyjskich sklepach.

Maryla Rodowicz w Pekinie. 1989 rok (fot. archiwum prywatne)

W Polsce za koncert dostawała pani mniej?

- U nas były stawki ministerialne, ustalone przez ministra kultury. Płacono zależnie od kategorii, po latach miałam najwyższą - "S". Był podział na muzyków akompaniatorów i muzyków solistów. Jak ktoś zagrał solówkę, od razu, jako solista, dostawał 50 procent więcej. 50 procent więcej dostawało się też za granie po 22, więc przeciągaliśmy te koncerty jak tylko się dało.

W czasach, kiedy zaczynałam grać w klubach studenckich, trzeba było zrobić weryfikację. Komisja w klubie studenckim Karuzela na Jelonkach przydzielała artystom kategorie, od których zależały stawki. Pieniądze były z tego marne, około 90 złotych. A myśmy i tak wrzucali wszystko do kapelusza, żeby kupić gitary czy wzmacniacze. Później, kiedy grałam już 30 koncertów miesięcznie, zarabiałam więcej niż moja mama. Choć pamiętam, że kiedy przez całe lata 70. wynajmowałam mieszkania, czasem nie miałam na rachunek telefoniczny. Zalegałam też z czynszem, więc któregoś dnia właściciel się włamał i ukradł mi adapter.

Raz kasę na rachunek telefoniczny pożyczył mi Andrzej Zieliński ze Skaldów.

Faktura za kostiumy (fot. archiwum prywatne)

Dziś zarabia pani fortunę.

- Nie ma tak dużych tras koncertowych, jak kiedyś, ale latem gram sporo koncertów plenerowych, które bardzo lubię. Zimą z kolei gra się koncerty biletowane albo mam występy zamknięte dla firm. Z reguły publiczność firmowa świetnie się bawi, ludzie szaleją, śpiewają.

Teraz nikt pani nie mówi, co ma pani śpiewać.

- No właśnie. Pamiętam jak w trasę do Stanów pojechał z nami dyrektor biura paszportów w Pagarcie, pułkownik UB z Poznania. Pilnował nas i pisał raporty. Muzycy palili marihuanę i zapach roznosił się po całym autokarze. On siedział w pierwszym rzędzie i co chwilę się odwracał, żeby zobaczyć, kto pali. Muzycy udawali niewiniątka, a on dostawał szału. A jak dostawał szału, wyskakiwała mu taka wielka żyła na czole. Wszyscy tylko na to czekaliśmy.

Bardzo też lubił decydować o repertuarze. Wzywał mnie i ustalał kolejność utworów. Ja mu się stawiałam, mówiłam, że nie będę kolejności zmieniać. I oczywiście wyskakiwała mu ta żyła.

Chciał pokazać, że jest potrzebny i ważny. Ale oczywiście chciał się też napić. Wieczorami w tych tanich motelach muzycy kupowali flaszkę i colę, a on się do nas przyklejał. Też człowiek.

Przed koncertem w Polsce cenzura też musiała zaakceptować repertuar?

- Wszystkie teksty musiały mieć pieczątkę cenzury. Czasami wzywali autora do siedziby na Mysiej w Warszawie, bo doszukali się podtekstu. I autor tekstu szedł na rozmowę. Ja nie śpiewałam utworów politycznie zaangażowanych, ale i tak się czepiali. Zwykle to było jednak zabawne. Wydałam na płycie dla dzieci piosenkę "Był sobie król", i ktoś to puścił w radiu. Akurat umarł Breżniew. Usłyszałam, że to szydera. Tak samo jak w innej piosence dla dzieci "wszystko się do chleba nada, lecz najlepiej marmolada", bo nic nie było wtedy w sklepach. Powiedzieli: - Prowokacja.

Kiedyś wycięli mi z programu telewizyjnego piosenkę "Wielka woda", bo akurat była powódź. To było niemiłe, bo miałam mieć okładkę w "Przekroju", a za karę ją zdjęli. Pamiętam też, jak z Andrzejem Dąbrowskim i Dzidką Sośnicką pojechaliśmy na festiwal do Austrii. Zajęliśmy drugie miejsce, za które była nagroda finansowa. Opiekun z Pagartu, który nam towarzyszył, musiał napisać z tego raport. A myśmy strasznie psioczyli. Ja powiedziałam, że moje reklamówki przypominają papier toaletowy. I już było w raporcie, że krytykuję Polskę. Po koncercie zażądał od nas działki finansowej, a ponieważ się buntowaliśmy, sam ją sobie wziął. A i tak napisał ten raport, po którym byłam wzywana do działu kultury w KC.

Była pani krnąbrna.

- Byłam. Parę razy dostawałam szlaban na występy. Zatrzymywali mi paszport na pół roku, na rok. Kiedyś uciekłam z trasy koncertowej z Moskwy do Frania do Pragi i też miałam szlaban. W Czechach miałam zabukowane koncerty, ale to nic nie znaczyło, powiedzieli, że mam grać w Moskwie i koniec. Nie było to proste, bo nasze paszporty leżały w recepcji hotelowej.

Na dworcu w Moskwie (fot. archiwum prywatne)

A niektórzy twierdzą, że była pani pupilką ówczesnej władzy.

- A na czym to niby polegało? Wkurzają mnie takie komentarze. To, że istniałam jako artystka znaczy, że co? Nikt z moich kolegów nie należał do partii, nie mieliśmy żadnych związków z władzą. Ostatnio bardzo mnie zdenerwowała żona Kiszczaka, która powiedziała, że byłam kiedyś u jej męża, bo zabrali mi paszport, a miałam grać koncerty w Moskwie. Rzeczywiście, poszłam do niego, bo zabrali paszport mojemu muzykowi, a mieliśmy za tydzień grać na Ukrainie, czy na Białorusi, nie pamiętam. Wybrałam się więc do biura paszportów na Kruczej, żeby mu ten paszport wyprosić. Powiedziano mi, że może to zrobić tylko Kiszczak, więc do niego poszłam. Kiszczak mnie przyjął i paszport odblokował.

Nikt nas nie zmuszał, żeby się zapisywać do partii. Nie pamiętam, żeby ktoś z nas był w PZPR. Miałam za to taką sytuację, że nie chciałam wystąpić na Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze. Wezwali mnie do Pagartu i powiedzieli, że jak się nie zgodzę, to nie pozwolą mi pojechać na tę trasę do Stanów. Więc się zgodziłam. Zaśpiewałam "Konie" Wysockiego. Wołodia Wysocki był podziemnym rosyjskim bardem, więc sądziłam, że się nie zgodzą na taki repertuar, ale powiedzieli OK i pojechałam. I zaśpiewałam.

W Kołobrzegu na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej śpiewałam, bo uwielbiałam orkiestry wojskowe. To nie była dla mnie kara, tylko przyjemność. Choć reżyser krzyczał do mikrofonu: - Muzycy Rodowicz, spiąć włosy! Potem się już przyzwyczaili, że wyglądamy, jak chcemy.

Zobacz wideo Polskie kino coraz częściej zachwyca się PRL-em

Porozmawiajmy o czasach, kiedy nie chcieli grać pani piosenek. Woleli młodszych.

- Okropne to było. To było bardzo przykre. Kiedyś Pućka, czyli Maria Szabłowska [dziennikarka radiowa - przyp. red.], spotkała jednego z byłych szefów telewizyjnej Jedynki i nawiązała do tego. - Takie czasy były - skwitował. Cóż, tak sobie postanowili, parę lat trzeba było jakoś przetrwać.

Maryla Rodowicz i Maria Szabłowska w holu Polskiego Radia. Tyłem stoi Leszek Nowicki, lata 80. (fot. archiwum prywatne)

I dlatego się pani teraz brata z artystami z młodszego pokolenia?

- Lubię młodych artystów, lubię eksperymentować. Z Dodą wystąpiłam. Kiedy zapytali mnie w TVP, z kim chciałabym zrobić sylwestrowy show, powiedziałam, że z Dodą. Jak już robić, to coś kontrowersyjnego. Poza tym bardzo lubię Dodę, jest atrakcyjną kobietą, ma poczucie humoru i jest pracowita. A Donatan po prostu do mnie zadzwonił, jakoś wiosną zeszłego roku. Pokazał mi utwór, posłuchałam i powiedziałam: - OK, robimy .

Gdyby pani miała zacząć karierę dziś, to...

- ... pewnie bym się zgłosiła do jakiegoś talent show. Sama przecież zaczynałam podobnie. Zadebiutowałam na festiwalu studenckim w Krakowie i tak się zaczęła moja kariera. Poszłabym np. do "Must be the Music", bo bardzo cenię to jury. Nie lansują się, są merytoryczni. Ale ja bym chyba nie umiała swojej opinii powiedzieć tak otwarcie jak Kora, krępowałabym się.

A jest coś, czego pani jeszcze nie zrobiła, a bardzo by pani chciała?

- Jakbym chciała, tobym zrobiła.

(fot. materiały prasowe)

Maryla Rodowicz (ur. 1945 r.) . Pochodzi z Zielonej Góry. Jedna z najpopularniejszych polskich artystek. Wyśpiewała takie hity, jak "Małgośka", "Remedium", "Niech żyje bal", "Dwa światy" czy "Święty spokój". Sprzedała ponad 15 milionów płyt, dała kilka tysięcy koncertów. Występowała na całym świecie. Jej mąż, Andrzej Dużyński, jest biznesmenem. Mają syna Jędrzeja. Z poprzedniego związku z Krzysztofem Jasińskim ma córkę Katarzynę i syna Jana. O jej życiu i karierze można przeczytać w najnowszej książce "Maryla. Królowa jest tylko jedna", która ukazała się nakładem Wydawnictwa Burda Książki.

Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka psów, mądrych ludzi, kawy i sportowych samochodów.