Rozmowa
Red Lipstick Monster (fot. Adrian Bachut)
Red Lipstick Monster (fot. Adrian Bachut)

Jakie jest twoje pierwsze wspomnienie związane z makijażem?

- Malować zaczęłam się dopiero na studiach. Dorastałam w przekonaniu, że makijaż nie jest dla mnie. Jako dziewczynka interesowałam się kosmetykami mamy, ale tylko dlatego, że to były rekwizyty dorosłości, a ja lubiłam bawić się w dorosłość, jak każde dziecko.

Jako nastolatka nie interesowałam się już szminkami, tuszami, pudrami. Ubierałam się też inaczej niż większość dziewczyn z mojej klasy. Byłam punkówą, miałam dredy i czerwone włosy. W moim rodzinnym Elblągu oznaczało to status kosmity. Zdarzało mi się zostać oplutą na ulicy. To było miejsce, gdzie wszyscy mieli wyglądać tak samo. A ja tymczasem - odkąd w wieku 13 lat w pierwszym elbląskim Empiku trafiłam na magazyny o tatuażu i kolczykowaniu ciała, czyli piercingu - chciałam wyglądać inaczej. Nie chodziło nawet o te tatuaże i kolczyki, ale o olśnienie, że gdzieś tam są ludzie, którzy wyrażają siebie na najbardziej niezwykłe sposoby, i się tego nie boją.

Odtąd przychodziłam do Empiku regularnie i pochłaniałam kolejne magazyny - czytałam o modzie, o feminizmie, o ekologii, poznawałam historie osób z całego świata. Z każdą kolejną wizytą byłam mentalnie coraz dalej od Elbląga. Niestety, do liceum chodzić musiałam i chyba nie będzie przesadą, jeśli powiem, że byłam najmniej popularna w swojej klasie. Wszyscy uważali, że jestem dziwna - kolorowe włosy, wegetarianka, nie chce się podobać chłopakom, gada o prawach człowieka. Było ciężko, wszędzie - w szkole, na osiedlu, nie było miejsca bezpiecznego, wolnego od oceny. To był dla mnie bardzo trudny czas. Wiedziałam, że nie mogę zostać w tym mieście. Nie chciało mnie. Kiedy tylko mogłam, wsiadałam w pociąg do Warszawy, nawet po to tylko, żeby popatrzeć na ulice stolicy, gdzie czerwone włosy nikogo już nie dziwiły.

Zobacz wideo

Jeździłam też na manify. Chowałam się tylko przed kamerami, żeby mama mnie nie zobaczyła w wieczornym dzienniku. Mama jest silnym charakterem, tak jak ja, a podróże do Warszawy jej się nie podobały. Daleko, niebezpiecznie, a jeszcze na dodatek zawsze wracałam z jakimś kolczykiem. Liczyłam, że za którymś razem odpuści i się zgodzi, ale była uparta. Ja tymczasem nie chciałam się podporządkowywać - przecież chodziło tylko o mój wygląd, a czy ja byłam czyjąś własnością? Do dziś nie znoszę, jak ktoś na kimś coś wymusza. Nigdy nie używam sformułowań "musisz", "trzeba", "należy".

Wolność w podejmowaniu decyzji o swoim ciele zyskałam dopiero po maturze. Nie było jednak tak, że od razu zrobiłam sobie tunele w uszach, kolczyk nad ustami i w ustach, tatuaże na ramionach. To był wieloletni proces. Decyzje dotyczące mojego ciała przełożyły się na decyzje dotyczące moich wyborów zawodowych.

Jak?

- Aż do skończenia liceum byłam pewna, że idę na studia techniczne. Ojciec pracował w budowlance, mój starszy brat jest konstruktorem w Alstomie. Pielęgnowałam w sobie myślenie analityczne, lubię działać na konkrecie, rozwiązywać problemy. W naukach ścisłych nie ma miejsca na ściemę: rozumiesz albo nie, policzysz coś albo nie. Zachowałam w sobie wykrywacz ściemy do dziś - nie lubię mydlenia oczu, przegadania. Przekaz musi być jasny. Jeszcze jako nastolatka zrozumiałam, że bardzo lubię nie tylko samemu kombinować, jak rozwiązać jakiś problem, ale też potem tłumaczyć to innym.

Kiedy zainteresowałam się tatuażem i piercingiem, dała jednak o sobie znać inna część mojej natury - artystyczna. Już nie chciałam kształcić się na inżyniera. Nie wiedziałam jednak, kim chcę być. Poszłam na filologię angielską, bo dobrze mi szła nauka tego języka w liceum, ale po miesiącu rzuciłam studia. Postanowiłam dać sobie czas na przemyślenie, czego potrzebuję, i zaczęłam szukać pracy, która dałaby mi ten czas. Okazało się jednak, że pracodawcy nie są otwarci na zatrudnianie dziewczyny z czerwonymi dredami. A były ładne, zadbane, co drugi dzień myte. Usłyszałam, że będę odstraszać klientów. Co zabawne, po zaledwie kilku latach wszystko się zmieniło - taki wygląd jest teraz modny, pożądany, wytatuowane dziewczyny z kolczykami sprzedają ubrania na billboardach i za kontuarami sieciówek.

(fot. Adrian Bachut)

Po kilku rozmowach o pracę, które zakończyły się rozczarowująco, postanowiłam sama dla siebie stworzyć stanowisko pracy. Zostałam pierwszą piercerką w Elblągu. Wcześniej działała tam tylko jedna kosmetyczka, która przekłuwała uszy, niezbyt zresztą umiejętnie. Zamawiałam kolczyki ze sklepów internetowych i ćwiczyłam na znajomych. Uczyłam się dzięki forom internetowym dla profesjonalnych piercerów. Ludzie z całego świata dyskutowali o tym, jakiego sprzętu używać, jakich technik, jak doradzać klientom. Z tygodnia na tydzień byłam coraz lepsza i miałam coraz więcej zleceń. Wtedy spotkałam koleżankę, która studiowała kosmetologię we Wrocławiu. Pomyślałam - jako piercerce przyda mi się dawka konkretnej wiedzy o skórze i funkcjonowaniu ludzkiego ciała. Będę bardziej wiarygodna dla klientów. Piercer powinien wiedzieć, jak skóra i organizm zareaguje na ciało obce, jakim jest kolczyk. Zrozumienie tego fachu na poziomie komórkowym jest bardzo ważne. Nie chodzi o to tylko, żeby wiedzieć, gdzie stawia się kropkę i jak skutecznie przedziurawić. To nie jest kartka, którą ściskasz dziurkaczem.

Okazało się, że jestem pilną i zaangażowaną uczennicą. Cieszyłam się, że mogę się uczyć, ciągle chciałam więcej. Okazało się też, że koleżanki z roku bardzo lubią, kiedy im coś tłumaczę. Jak mówiły - 15 minut wystarczy, żebym zreferowała nawet najtrudniejszy temat tak, że wydaje się łatwy. Pomyślałam, że może w takim razie mogłabym być szkoleniowcem, uczyć w szkołach kosmetycznych, robić warsztaty dla firm. Po kosmetologii poszłam więc na pedagogikę. Przez cały ten czas pracowałam jako kosmetolog w gabinetach kosmetycznych, a potem jako piercerka w studiach tatuażu.

Wspomniałaś, że makijażem zainteresowałaś się na studiach.

- Na trzecim roku kosmetologii. Do tej pory uważałam, że makijaż służy do tego, żeby kobiety mogły sprostać społecznym ideałom piękna, żeby się przypodobać facetom. Innymi słowy, że jest narzędziem opresji. Spotkałam jednak na wydziale dziewczyny, które nosiły make-up tylko dlatego, że tak im się podobało, po swojemu. Przyglądałam się im i pomyślałam - też tak chcę. Makijaż przestał wydawać mi się uniformem, a pomyślałam o nim po raz pierwszy jako o narzędziu artystycznej ekspresji. Na te nowe zainteresowania nałożyły się też potrzeby pragmatyczne - miałam wtedy pogorszony stan skóry z powodu trądziku różowatego. Chciałam zakryć plamy na twarzy. Kupiłam swój pierwszy podkład. Wkurzał mnie jednak, bo co prawda plam nie było widać, ale za to widać było, że moja twarz ma inny kolor. Nie podobało mi się takie rozwiązanie. Nie poprzestawałam więc na nim i uznałam, że trzeba szukać dalej i zrozumieć, jak należy dobierać podkłady, żeby potem być zadowolonym z efektu. Trochę to trwało, ale zachowałam zimną krew i w końcu wybrałam podkład idealny dla mnie.

 

Dobry podkład może uratować pewność siebie dziewczyny chorującej na trądzik.

- Nakręciłam kiedyś film pod tytułem: "Jesteś za młoda na makijaż". Zrobiłam go, bo zdenerwowała mnie łatwość, z jaką ludzie oceniają cudze potrzeby. Kiedyś dostałam wiadomość od 14-latki, proszącej o radę, jaki korektor wybrać. Od razu została ona okraszona

komentarzami, które można streścić do zdania, jakie stało się tytułem wspomnianego filmu.

Tymczasem nastolatki bardzo często sięgają po kosmetyki nie z powodu kaprysu, ale zwyczajnie dlatego, że chcą być pewniejsze siebie, nie wstydzić się kłopotów ze skórą. Starsze dziewczyny mają zaś w zwyczaju od razu naskakiwać na młodsze: - Nie używajcie kosmetyków, zepsują wam skórę . Jakby kosmetyki psuły skórę tylko młodym, a szczególnie tym, które bardzo chcą się malować. To bezmyślnie powtarzane komunały. Przy dzisiejszej technologii, warunkach środowiskowych, które skóra musi codziennie znosić, używanie korektora czy fluidu nie jest niebezpieczne w żadnym wieku. Skórze szkodzi co najwyżej nieodpowiedni demakijaż, brak pielęgnacji dostosowanej do rodzaju cery. Ale też bez przesady - najwyżej się przesuszy. To efekt odwracalny. Skutki głupoty mogą zaś okazać się nieodwracalne. Największe szkody zawsze wywołuje niewiedza.

Oczywiście, że najlepiej by było, żeby nastolatki czuły się pewne siebie bez upudrowanych policzków, ale nie demonizujmy ich potrzeb. Trzeba tylko uważać, czy jest to potrzeba wypływająca z rzeczywistego problemu, czy tylko wynik presji rówieśników. Koleżanki się malują, to ja też będę. To mnie przeraża. Kultura wymaga od nas, żebyśmy były kobietami, kiedy jeszcze możemy być dziewczynkami.

Makijaż może więc nam pomóc być sobą, albo nas tego pozbawić. Ważne, żeby traktować wszystkich, niezależnie od wieku, jako równorzędnych partnerów do rozmowy na ten temat. Po co mi właściwie ta szminka? Dlaczego chcę mieć te cienie? Najważniejsze jest świadome podejmowanie wyborów. Wtedy łatwiej będzie nam też znosić ewentualną krytykę.

 

Masz więc dwadzieścia parę lat, pracę, studia, dobry podkład. Dlaczego postanowiłaś zainteresować się makijażem na dłużej?

- Zrozumiałam, że to obszar, w którym też mogę się dużo nauczyć drogą własnych eksperymentów. To mnie zawsze interesowało. Odkryłam, że potrafię się pomalować równie ciekawie jak koleżanki, które tak mnie zachwyciły. Poznałam też nowe koleżanki - tym razem z internetu, z kanałów YouTube. One też miały świetne makijaże, a na dodatek mówiły mi, że na pewno potrafię sobie zrobić podobne. W krótkich filmach nagrywanych w domu dawały porady dotyczące make-upu, pokazywały jak go nakładać, prezentowały produkty, uczyły pożytecznych trików w codziennym malowaniu. Nagrywały te instruktaże kamerką na komputerze, więc zabawnie było obserwować, jak w tle dzieje się codzienne życie - przejdzie facet bez koszulki, przebiegnie kot, suszy się pranie. Makijaże pokazywały zwykle przy oknie, żeby dzienne światło oświetlało twarz. Dziś już jest zupełnie inaczej - są kamery, aranżowane tła.

W Polsce nie było wtedy jeszcze takich dziewczyn. Znalazłam kilka, które wrzucały filmy o kosmetykach do sieci, ale ich przekaz był dla mnie zbyt subiektywny. Żadnego konkretu - tylko podoba mi się, nie podoba mi się. Tak, bo tak. Nie, bo nie. Te zagraniczne filmy były zaś bardzo pragmatyczne, użyteczne. To była instrukcja obsługi, jakiej potrzebowałam. Zobaczyłam, że makijaż to fascynujące rzemiosło, które można uprawiać na sobie, nie prosząc nikogo o pozwolenie. Postanowiłam spróbować.

Od czego zaczęłaś?

- Musiałam kupić pędzle i kosmetyki. Nie miałam nic. Długo wybierałam, porównywałam, studiowałam kolejne produkty. To mój nawyk do dziś. Kiedy zobaczyłam, że mam wszystkie elementy laboratorium, zaczęłam tam też zapraszać króliki doświadczalne - moje przyjaciółki. Oferowałam się też jako make-upistka do sesji zdjęciowych. Lubiłam te awangardowe kolory, bryły. Make-up "no make-up" nie wydawał mi się ciekawy.

Chodziłam na studia, potem pracowałam jako piercerka, a kiedy nie pracowałam i nie studiowałam, to malowałam. Nawet nie pomyślałam, że ktoś mógłby mi za to kiedyś płacić. Traktowałam to jako hobby i twórcze wyżycie się.

(fot. Adrian Błachut)

Studia jednak w pewnym momencie się skończyły.

- Zaczęłam szukać pracy innej niż piercing. Potrzebowałam odmiany. Myślałam - cudownie, jestem kosmetologiem, magistrem pedagogiki, właśnie sama siebie nauczyłam wizażu, wszyscy będą chcieli mnie zatrudnić. Po raz kolejny jednak okazało się, że mój wygląd jest problemem, niezależnie od moich kompetencji. Przecież szkoleniowiec nie może mieć pomarańczowych włosów i kolczyków. Było mi bardzo przykro.

Postanowiłam jednak zacisnąć zęby i szukać dalej. W końcu praca znalazła mnie. Byłam na zabiegu w gabinecie depilacji laserowej, gdzie spotkałam koleżankę z kosmetologii. Powiedziała, że akurat zwalnia się stanowisko. Przepracowałam tam kilka miesięcy i nauczyłam się ważnej rzeczy o sobie - nie potrafię pracować dla kogoś. Jestem natychmiast nieszczęśliwa, kiedy mam wykonywać polecenia osoby, z którą się nie zgadzam, robić coś, co uważam za niezgodne z moim kodeksem etycznym. A musiałam godzić się na przykład na to, żeby nie zachowywać zasad higieny w gabinecie, bo tak wychodzi taniej, a klient nie zauważy. Zwolniłam się. Postanowiłam skupić się na zawodzie piercera. Wiedziałam, że z tej pensji się utrzymam.

Czyli mogłaś zostać piercerką na kolejne lata. Dlaczego tak się nie stało?

- Poszłam na konferencję dla blogerów i youtuberów - osób zamieszczających swoje filmy na YouTube, najczęściej posiadających własny kanał. Poszłam bez szczególnej intencji, po prostu byłam ciekawa, kto w Polsce to robi. Zakochałam się w tych ludziach. Opowiadali mi, jak wspaniale jest być twórcą internetowym, jaką to daje wolność, miejsce na ekspresję, możliwość wymiany myśli. Nie wpadłabym jednak na pomysł, że mogłabym stać się jedną z nich, gdyby nie mój chłopak, a dzisiaj mąż, Wojtek. Powiedział mi po prostu: - Skoro to ci się tak podoba, spróbuj, przecież chciałaś uczyć, czemu nie w ten sposób?

Stwierdziłam, że mogę zaryzykować. Miałam świadomość, że moje podejście do kwestii urody jest niesztampowe. Nie było na YouTube nikogo, kto mówiłby coś na temat piercingu i tatuaży. Nie było też nikogo, kto robiłby recenzje kosmetyków dla zagubionej konsumentki, która musi wybrać produkt spośród dziesięciu podobnych do siebie. Były jedynie dziewczyny, które mówiły: - Żeby zrobić makijaż, jaki mam na sobie, nałóż najpierw to, potem to i to. A ja nie chciałam uczyć się na pamięć smokey eyes a la Kim Kardashian , ale zrozumieć, jak przy wykorzystaniu pewnych technik samemu wymyślić makijaż, na jaki mam ochotę. Nie znalazłam osoby, która mogłaby mi powiedzieć, jak to zrobić. Postanowiłam więc sama się nią stać. Próbowałam tysiące razy, eksperymentowałam, sprawdzałam i za sto pierwszym razem okazywało się - aha, jeśli zrobię to i to, wtedy zadziała. Odkrywałam, jakie to łatwe. I myślałam, o rany, jak wspaniale, muszę koniecznie o tym wszystkim opowiedzieć.

 

Musiałaś jednak najpierw wymyślić swoją internetową personę.

- Nazwę wybrałam po burzy mózgów ze znajomymi. Wiedziałam, że musi być nieco wariacka, żeby przyciągała uwagę, i mieć element związany z tematem, o jakim mówię. Do tego niesztampowe logo. Wiele nauczyły mnie warsztaty z Google. Specjaliści z YouTube wypatrzyli mnie razem z innymi początkującymi polskimi twórcami wideo i zabrali na szkolenia do Londynu, zaledwie po trzech miesiącach mojego działania. Tam nauczyłam się, jak kręcić, jak montować, całego technicznego zaplecza. Nauczyłam się prostych recept, jak to, że trzeba dawać tytuł dokładnie opisujący zawartość filmu, opis tekstowy pod filmem i linki do innych profili społecznościowych na koniec, żeby ludzie nie musieli się o nic dopytywać.

Na początku używałam aparatu z telefonu, teraz mam lustrzankę. W pierwszych filmach widać moje mieszkanie jako tło, potem zaczęłam kręcić na tle ściany, z pluszakami albo światełkami w tle. Nie chcę pokazywać swojego domu, chcę pilnować prywatności, bo i tak mam wrażenie, że wirtualne rozmowy zajmują większość mojego czasu. Psychologii kontaktu z odbiorcą Google nie uczy. A to ważne, aby wiedzieć, jak się komunikować z użytkownikami. Mogę cię pokochać albo odrzucić.

Ja zawsze zwracam też uwagę na problemy, jakie podsuwają mi w komentarzach - to, o czym nagrywam filmy, to zawsze wypadkowa tego, o czym sama chcę powiedzieć i tego, o czym chcą usłyszeć moi subskrybenci.

A o czym nie nakręciłabyś filmu?

- Nie lubię makijaży typu "wyglądaj jak". Nie chcę zmieniać siebie w kogoś innego. Wiem, że taki instruktaż miałby dużą oglądalność, ale byłby dla mnie zupełnie nie do przyjęcia ideologicznie. Nie mogę też, niestety, kręcić zbyt wielu odcinków o makijażach, które pobrzydzają, są jak z horroru. Ja je uwielbiam, ale ludzie piszą, że są przerażające i makabryczne. Podobają się im wyłącznie na czas Halloween.

(fot. Adrian Błachut)

Makijaż ma poprawiać urodę.

- Dziewczynki uczy się od małego: masz być ładna . I potem dorastasz, wierząc, że jak ktoś powie ci, że jesteś ładna, to wszystko z tobą w porządku, będziesz szczęśliwa. A jak ktoś ci powie, że jesteś brzydka - to szybko musisz się "wyleczyć".

Założenie generalnie jest takie, że bez makijażu jesteś brzydsza niż z makijażem. Make-up ma działać jak magiczna zasłona, którą przykryjesz "naturalną brzydotę". To nonsens. Nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać, kiedy czytam komentarz o mojej nieumalowanej twarzy, że bez make-upu "dziwnie wyglądam". Halo, to jestem ja, to moja twarz.

Mnóstwo komentarzy do moich filmów dotyczy tego, jak wyglądam. Wiele z nich to wykrzyknienia - och, jaka jesteś śliczna. Dla mnie one mogłyby nie istnieć, najchętniej bym je skasowała. To dla mnie nieistotne. Podobnie jakby ktoś napisał - o fuj, jaka jesteś brzydka. Co się zresztą zdarzało dość często na początku funkcjonowania mojego kanału. Czytałam - bardzo fajnie opowiadasz, ale nie mogę na ciebie patrzeć .

Na szczęście po mnie takie uwagi spływały. Jak ktoś cię kilka razy opluł na ulicy, to nie przejmujesz się internetowym hejtem. Wiedziałam, po co wystawiam się na widok publiczny, co mam do przekazania, to dawało mi pewność siebie. Nie chciałabym, żeby moi odbiorcy włączali moje filmy, bo jestem ładna albo brzydka. Przecież te filmy nie opowiadają o tym, jak wyglądam, ale o konkretnym zagadnieniu. Ważne jest, czy przekaz był czytelny, makijaż ciekawy - tutaj chętnie poddam się ocenie.

 

Czy istnieje coś takiego jak typowy polski makijaż?

- Na pewno Polki są zachowawcze. Często słyszę - to za dużo, nie przystoi, nie w moim wieku. Mamy też często przekonanie o słuszności absurdalnych wytycznych - jak na przykład te o makijażu według pór roku. Nie szanuję niczego, co nie jest rzetelne, przystępne i weryfikowalne.

Nie przestaje mnie na przykład dziwić powszechny zwyczaj malowania oka w ostatniej kolejności. Przecież cień zawsze się osypie, szczególnie jeśli jest go dużo na oku. Dlaczego więc najpierw malować twarz, a potem pracowicie usuwać z policzków cień, zamiast malować oczy najpierw i nie robić poprawek? W odpowiedzi na moje rzeczowe argumenty dostaję jakieś zabawne zdania typu - jak malujesz obraz, to najpierw musisz przygotować płótno.

Mam też wrażenie, że wciąż rozpowszechnione jest przekonanie, że mocny makijaż jest wulgarny.

- Mocny makijaż oczu i ust jest wciąż "przyzwoity" tylko wieczorem. A przecież malowanie ust wyrazistym kolorem stało się już zupełnie akceptowalne, niezależnie od okazji i pory dnia. Nastolatka z czerwonymi ustami raczej nie usłyszy już, że jest wulgarna. Nie będzie też ich malować, żeby pokazać, że jest odważna i dorosła. Jeśli już, to dlatego, że przeczytała w "Elle", że to jest modne.

Czerwona szminka jest twoim kosmetycznym fetyszem. Podobno masz w szufladzie kilkanaście odcieni.

- Wmawiano mi, że mam małe, asymetryczne usta i takich ust po prostu nie maluje się na wyraźne kolory i muszę się z tym pogodzić. Nie chciałam dać temu wiary. Uznałam, że musi się jakoś udać. Czy tylko równe i pełne usta zasługują na piękne, jaskrawe barwy?

Próbowałam różnych technik, aż w końcu odkryłam takie, które sprawiają, że moje małe i asymetryczne usta wyglądają świetnie. To był dla mnie przełom w myśleniu o makijażu. Nie można polegać na zasłyszanych opiniach, trzeba zawsze krzyczeć: Sprawdzam!

 

Mogłaś też się poddać i zostać z kompleksem małych ust, na których źle wygląda szminka.

- Kiedy zauważa się problem, można oczywiście siąść i płakać. Można jednak również potraktować go jak wyzwanie. Jeśli się tego nie spróbuje, zostają tylko kompleksy i dołowanie się: moja twarz nie jest buzią modelki, jest niewydarzona, może uda mi się coś w niej naprawić, a niektórych przyjemności się wyrzeknę, nigdy nie będę ładna.

Taka postawa prowadzi do niskiej samooceny i zwyczajnego zadręczania się. A jeśli spojrzy się na swoją urodę jako na teren do eksperymentów, do zabawy, to uwalniamy się od przymusu bycia ładną na rzecz poczucia wyjątkowości. Przecież to wspaniałe, że nie wyglądamy jak z szablonu! Nie wstydźmy się samych siebie. Dlaczego miałabym zrezygnować z malowania ust, jeśli tego bardzo chciałam?

Moją magisterkę na pedagogice poświęciłam analizie tego, jak kobiety w wieku 18-28 lat postrzegają swoje ciało. Okazało się, że je lubią. Mają zastrzeżenia, ale na pytanie: Czy zrobiłabyś sobie operację plastyczną, gdyby była darmowa? , większość z nich odpowiadała: Nie.

Być może dlatego ogląda mnie tyle dziewczyn. One w gruncie rzeczy wcale nie chcą nic w sobie zmieniać, tylko chcą poczuć, że jest społeczne przyzwolenie na to, że mogą być sobą. Taki kanał na YouTube wytwarza silne poczucie intymności z oglądającym. Trzeba umieć stawiać granice. Nigdy jednak nie dopracowałam się żadnej strategii. Robię to, co czuję.

To aż takie proste? Dlatego twój kanał ma ponad 500 tysięcy subskrybentów, a twoja strona na Facebooku 350 tysięcy polubień?

- Jestem autentyczna. To najważniejsze. Jeśli nie ma autentyczności, to choćby najpiękniejsza osoba na świecie zrobiła najpiękniejsze wideo, to nikt nie będzie go chciał oglądać. Ważna jest charyzma. Wreszcie - ważna jest celowość działania. Kiedy spotkana na ulicy dziewczyna mówi mi, że zmieniłam jej postrzeganie piękna i własnego ciała, to mam ochotę ją uściskać. Bo właśnie o to mi chodzi.

(fot. Adrian Bałchut)

Oprócz filmów na temat makijażu czasem wrzucasz do sieci coś zupełnie niezwiązanego z tematem, ani żadną misją. Na przykład zdjęcie kubka z kawą, która wylała ci się w fantazyjny wzorek przypominający potwora. Zdjęcie ma 11 tysięcy polubień.

- Nie wiem, czemu niektóre rzeczy powodują taki wybuch entuzjazmu. Robię zdjęcia spontanicznie, spontanicznie je wrzucam, nie obrabiam ich w Photoshopie, nie nakładam tysiąca filtrów, nie wybieram spośród kilkunastu. To dla mnie strata czasu. Robię zdjęcie, wrzucam, tyle. Nie ma w tym nic głębokiego - fotograficzne udokumentowanie życia zwykłej dziewczyny.

Ostatnio sfotografowałam się w czapce z Ikei, która ma takie oczka na czułkach jak mój potworek z logo, i w czarnej bluzie z napisem #wariat . Wydało mi się to zabawne, ale nie na tyle, żeby zebrać 40 tysięcy polubień i zasięg miliona odbiorców. To rekord mojego pojedynczego posta na Facebooku. A to był po prostu jakiś spontaniczny wygłup.

Dlaczego więc?

- Być może chodzi o poczucie koleżeństwa, wygłupiamy się razem. Czasem mam wrażenie, jakbym malowanie koleżanek z początków mojej nauki wizażu przeniosła na takie masowe internetowe koleżeństwo.

Zdecydowałaś się nakręcić filmik również o tym, jak schudłaś. Można by złośliwie powiedzieć, że teraz, kiedy już jesteś sławna, nie możesz sobie pozwolić na dodatkowe kilogramy, więc dostosowałaś się do sztancy.

- Pokazałam zdjęcia przed i po. Zależało mi na przedstawieniu konkretów.

W swoich makijażowych filmach kadrowałam się tak, żeby nie było widać mojej figury. Ale tu zupełnie nie chodzi o liczbę kilogramów, jakie zrzuciłam. To nie zapewnia szczęścia. Chciałam opowiedzieć o procesie zmiany swojego stylu życia, bo wydawało

mi się, że to może zainspirować kogoś do podejmowania trudnych decyzji, i pokazać, żeby nie podejmować ich głupio. Nie opowiadam o tym, jak przeszłam na dietę cud, a po trzech miesiącach, już szczupła, zaczęłam jeść, co tylko chcę.

Opowiadam o tym, jak mój organizm dawał mi znać, że potrzebuje czegoś innego. Całe lata byłam przekonana, że sport jest dla dzieciaków i mój siedzący tryb życia jest zupełnie neutralny. Po co się męczyć bardziej. Jadłam pizzę i inne węglowodany, bo zwyczajnie mi to smakowało. Przeraziłam się jednak trochę, kiedy zaczęłam męczyć się przy nagrywaniu swoich filmów. Brakowało mi oddechu przy mówieniu, jakbym biegła maraton. Byłam słaba i bez siły.

Teraz mam trenera osobistego, ćwiczę i o dziwo - lubię to, moje ciało mi dziękuje. Tak, jem inaczej, ale ciągle mi smakuje. To nie jest opowieść o tym, jak stałam się ładna za wszelką cenę, ale jak stałam się silna i zdrowa.

 

Dlaczego nie poprzestałaś na internetowej popularności? W listopadzie ukazała się twoja książka "Tajniki makijażu". Po możliwościach, jakie daje sieć, papierowa książka wydaje się sporym ograniczeniem.

- Zależało mi na uporządkowaniu swojej wiedzy. Książka jest do tego najlepszym medium. Sprawdzałam, czy jest jakiś podręcznik do nauki makijażu na polskim rynku, który sprawiłby, że moja książka będzie niepotrzebna, ale niczego takiego nie znalazłam. Napisałam książkę, którą sama chciałabym przeczytać.

Jak się okazuje, chcą ją czytać tysiące ludzi.

- Największe imprezy YouTube, na które przyjeżdżają ważni, znani youtuberzy, gromadzą może dziesięć tysięcy osób. Ja na spotkaniu w Katowicach miałam cztery tysiące ludzi. To wciąż dla mnie nie do uwierzenia. Ludzie ledwo mieścili się w halach centrów handlowych, które musiały przedłużać godziny otwarcia, bo ja po spotkaniu około 18-19 przez pięć godzin podpisywałam książki. Nie miałam nawet czasu, żeby na spokojnie z kimś porozmawiać, to było czyste szaleństwo. Tyłek mnie bolał od siedzenia, ramię od powtarzania tego samego ruchu w nieskończoność, głowa mi pulsowała od emocji i braku powietrza. Na dodatek nie za bardzo mogłam wstać i iść siku, bo jak raz poszłam, to się to ludziom wyraźnie nie spodobało.

To brzmi dość groźnie.

- Czasem czuję się jak maskotka na Krupówkach, z którą należy zrobić sobie zdjęcie, a o tym, że tam pod spodem jest żywy człowiek, sporo ludzi zapomina. Napotkane osoby zagadywane przez mnie potrafią uciekać. Nie mają często ochoty na rozmowę za mną. To dla mnie bardzo dziwne, ponieważ jak ja spotykam kogoś, kogo uwielbiam, przede wszystkim chłonę każde jego lub jej słowo, ani mi w głowie podpisy czy fotki. Chciałabym się teraz nauczyć, jak sobie radzić z takim zainteresowaniem, żeby nie zrobić czegoś głupiego. Ten problem na pewno też ma jakieś proste rozwiązanie, tylko jeszcze go nie widzę.

Żadna pisarka w Polsce od lat nie cieszyła się taką popularnością.

- Nie nazwałabym siebie pisarką. Autorką - jak najbardziej. Ciężko samemu nadać sobie jakiś tytuł. To nie jest tak, jak przy skończeniu studiów. Wiele miesięcy też nie umiałam o sobie powiedzieć wizażystka, nawet gdy czułam się kompetentna.

Nie potrzebuję tej kategorii: pisarka . Nie zależy mi na prestiżu. Nie widzę w tym wartości. Ważne są własne cechy, nie nadane. Dla mnie liczy się to, czy można o mnie powiedzieć, że jestem dobrym człowiekiem.

Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, z tego jakiego zamieszania narobiłaś na rynku wydawniczym?

- Cieszę się, że napsociłam. Może przyczyni się to do powstania ciekawej dyskusji o czytaniu w Polsce. Mam nadzieję jednak, że żaden powieściopisarz czy pisarka nie obrażą się z powodu sukcesu mojej książki. Przecież nikt po poradniku nie spodziewa się literatury wyższej. Prawda?

(fot. materiały prasowe)

Ewa Grzelakowska-Kostoglu. Znana jako vlogerka Red Lipstick Monster . Urodowy kanał na YouTube założyła w czerwcu 2012 roku. O nagrywaniu filmów nie wiedziała nic, wizażu nauczyła się metodą zrób to sam, zaledwie kilka miesięcy przedtem. Ma pół miliona subskrybentów i ponad 350 tysięcy fanów na Facebooku . W listopadzie wydała książkę-poradnik "Tajniki makijażu", w której dzieli się wiedzą na temat tajników wizażu. Była na pierwszym miejscu listy bestsellerów Empiku jeszcze przed premierą. Na jej spotkania autorskie w Warszawie, Gdańsku, Katowicach, Wrocławiu, Krakowie przyszło w sumie około 12 000 osób, autografy rozdawała przez 25 godzin, a centra handlowe z tej okazji przedłużyły godziny otwarcia, żeby wszyscy chętni mogli dostać podpisany egzemplarz.

Karolina Sulej. Dziennikarka i reporterka freelancerka, związana z "Gazetą Wyborczą" i "Wysokimi Obcasami". Doktorantka w Zakładzie Filmu i Audiowizualności w Instytucie Kultury Polskiej, absolwentka Instytutu Reportażu. Autorka książki "Modni. Od Arkadiusa do Zienia" (wyd. Świat Książki).