
Zarabiają od 1600 do 2200 zł na rękę. Żeby utrzymać siebie i swoje rodziny, muszą więc dorabiać np. w szpitalach. W sumie pracują po 300-400 godzin miesięcznie. Są przemęczeni i sfrustrowani. Dlatego 24 maja ratownicy medyczni rozpoczęli ogólnopolski protest. Domagają się m.in. podwyżek płac. W poniedziałek 19 czerwca ratownicy z Poznania zanieśli petycję do wojewody wielkopolskiego. Jak wygląda ich praca? Dlaczego jest taka trudna i odpowiedzialna? Rozmawialiśmy o tym z jednym z nich.
Ile osób dziś uratowałeś?
- Zero.
Jak to?
- Mam dziś wolne. Kiedy dyżuruję, wyjeżdżam karetką średnio 8-20 razy na dobę. W sumie w ciągu prawie dziesięciu lat pracy uratowałem kilkanaście tysięcy ludzi. Mam na myśli zarówno tych ze złamanym palcem, jak i z zatrzymanym krążeniem.
Nie pamiętam rzecz jasna wszystkich tych osób, ale nigdy nie zapomnę pierwszego zgonu, do którego pojechałem. Byłem jeszcze wtedy na praktykach. Pojechaliśmy do zgłoszenia, miałem też uspokoić świadka zdarzenia. Wszedłem do opuszczonej szkoły przy ulicy Złotej w Warszawie, w zamrażarce było ciało człowieka pobitego na śmierć... Ten obraz mam przed oczami do dziś. Potem nauczyłem się nie dopuszczać do siebie podobnych widoków. Nie są mi do niczego potrzebne. Na szczęście takie wspomnienia nie prześladują mnie w nocy. Gdyby było inaczej, każdy ratownik musiałby mieć swojego psychiatrę.
A nie ma?
- Każdy nie. Wiesz, kiedyś zapytałem koleżankę ratowniczkę, dlaczego płacze. Ona mi na to, że Zbigniew Religa zmarł. - Znałaś go? - dociekam. - No nie - odparła. Cóż, Religa to Religa, wiadomo, że dużo dobrego zrobił, ale zapytałem koleżankę, czy po każdym zgonie też będzie płakać przez parę dni. Jeśli tak, to zwyczajnie się do tego nie nadaje. Chyba się na mnie obraziła... Ludzie nie lubią prawdy. Ostatecznie wyszło na moje, bo ona teraz pracuje w szpitalu, a tam czas płynie nieco wolniej. Nie trzeba tak szybko myśleć, tam się wypełnia polecenia lekarza. Ma się mniejszą odpowiedzialność.
Na czym polega praca ratowników medycznych?
- Na ratowaniu ludzkiego życia rzecz jasna. Bardzo często zbieramy z ulic pijanych obywateli, albo jeździmy do zachorowań, którymi powinien się zająć lekarz pierwszego kontaktu. Moim zdaniem dzieje się tak dlatego, że ludzie nie wiedzą, czym jest ratownictwo medyczne i kiedy naprawdę powinno się dzwonić po pomoc. Kiedyś pogotowie jeździło do wszystkich przypadków - na pokładzie byli
lekarz, dwójka sanitariuszy i kierowca. Przyjeżdżali i zabierali człowieka do szpitala, bo nie mieli wiedzy ani odpowiedniego sprzętu do ratowania.
Teraz jak przyjeżdżamy, ludzie są często rozczarowani: - Jak to ratownicy? Ja chciałem lekarza! Przykro mi, ale od 15 lat lekarze w ratownictwie medycznym nie jeżdżą. Są w zespołach specjalistycznych, ale tych jest mało. Ludzie nie zawsze zdają sobie sprawę, że ratownicy są naprawdę wykwalifikowaną ekipą, która została stworzona do ratowania ludzkiego życia. Niejednokrotnie muszę być naraz internistą, kardiologiem i psychiatrą.
Ratownik, czyli taki prawie lekarz?
- Ratownicy nieustannie się dokształcają. Nie mam kompleksów względem lekarzy. Niejeden ratownik przewyższa wiedzą lekarza. Zdarza się jednak, że jakiś lekarz z kompleksem wyższości próbuje nas zgnębić, sugerując, że jesteśmy tylko ratownikami.
Nie lubicie się?
- Ależ skąd. Powiedzmy sobie jednak wprost - lekarze to też ludzie. I też popełniają błędy. Lubię miłych lekarzy. To wszystko.
A lubisz ludzi, którzy dzwonią po pogotowie z bzdurami?
- Czasem, kiedy siedzę w dyspozytorni, odbieram tego typu telefony. Takie osoby bezmyślnie blokują linię. Wielu ludzi dzwoni naprawdę z pierdołami, zwłaszcza teraz, w okresie jesienno-zimowym. Słyszę: "Proszę przyjechać, bo mam gorączkę" albo "Wymiotuję", "Mam rozwolnienie, pomóżcie".
Jedziecie do takich przypadków?
- Nie, kieruję takie osoby do lekarza pierwszego kontaktu. Nie mamy w karetce leków na infekcję, my w ogóle nie możemy ludzi leczyć. Poradzimy, by chory wziął lek przeciwgorączkowy, ale nie jesteśmy od jeżdżenia do kataru. Jak zachęcamy, by chory poszedł do przychodni, w odpowiedzi często słyszymy: - Nie mam jak dojechać .
Więc robicie za darmową taksówkę?
- Oczywiście, i to bardzo często. Mamy nawet grono osób, które dzwonią po to, by je przewieźć do szpitala. Pomagamy tym, którzy nie mogą się ruszać, ale jeśli mamy do czynienia z zachorowaniem niezagrażającym życiu, to lekarz z przychodni powinien wypisać skierowanie na transport sanitarny. To karetka, gdzie jest kierowca i sanitariusz, po prostu dwóch chłopów do dźwigania. Albo kierowca i jeden ratownik medyczny. Taka karetka nie ma niezbędnego sprzętu do ratowania życia jak defibrylator, respirator itd. Co najwyżej ma tlen. W takim przypadku przyjeżdża lekarz do chorego, bada go, wystawia kwity i to wystarcza. Pytam często osoby, które domagają się przewozu: - A co będzie, jeśli w czasie, gdy my wieziemy do szpitala pani dziecko z gorączką, bo pani ma taki kaprys, zdarzy się prawdziwy wypadek?
Kiedy powinno się wzywać karetkę?
- Kiedy dzieją się naprawdę poważne rzeczy: ktoś czuje nagłe, silne bóle lub mocne pieczenie w klatce piersiowej, duszności, a nie kłucia co jakiś czas. Biegunka czy wymioty - to nie dolegliwości dla pogotowia ratunkowego.
Kto jest większym hipochondrykiem: mężczyźni czy kobiety?
- Jeżdżę w pogotowiu już ponad 10 lat i uważam, że mężczyźni nie są hipochondrykami. Parę dni potrafią chodzić z naprawdę poważnymi objawami i dzwonią po karetkę dopiero w ostatnim momencie.
Kobiety bardziej panikują?
- Nie mogę powiedzieć, że wszystkie panie to panikary, ale kiedy chodzi o dziecko, matki panikują zdecydowanie bardziej niż ojcowie. Najczęściej dzwonią ze zwykłą infekcją. - Nie radzę sobie z gorączką dziecka, nie mam w domu leków - alarmują. Bywa, że jest to 38 stopni, a bywa, że prawie 42. Tyle tylko, że my nie mamy leków obniżających gorączkę. Zabieramy więc dziecko do szpitala, jeśli jego mama tego chce. Zawsze tłumaczymy też, że wygodniej dla wszystkich byłoby, gdy sama poszła do pediatry. Jaka odpowiedź często pada? - Mam jeszcze dwoje dzieci i nie mogę ich zostawić.
Tracisz w takich sytuacjach cierpliwość?
- Cóż, ciężko rozmawia się z kimś, kto chce cię przekrzyczeć, ale zawsze tłumaczymy wszystko na spokojnie. Przynajmniej na początku. Nie jesteśmy jednak chłopcami do bicia i jak ktoś na nas dalej krzyczy, musimy ostro zaprotestować. Na kłótnie szkoda nam jednak energii. Musielibyśmy się cały dzień z ludźmi kłócić...
W jaki sposób odreagowujesz ten stres?
- Każdy z nas ma na to swój sposób. Jak jestem sfrustrowany, pakuję plecak i jadę na basen popływać. Lubię sporty ekstremalne, chodzenie po jaskiniach, wspinaczkę, szybką jazdę samochodem. To mi pomaga, tak samo jak rozmowa z kolegami z pracy. Bywa, że próbujemy zamienić poważne przeżycia w śmieszne. To jeden ze sposobów, żeby poczuć ulgę.
Spełniam się w swojej pracy. Gdy dzieje się coś poważnego, działam niezwykle sprawnie, jak automat. Gdy wypalę się w ratownictwie, będę prowadził kursy albo pójdę pracować do szpitala, bo tam jest o wiele spokojniej. Póki co robię to, co lubię.
Jak zachowujesz zimną krew w dramatycznych przypadkach?
- Pamiętam swoje początki - byłem niepewny, dopytywałem się o wszystko starszych kolegów, później analizowałem to, co się działo. Z biegiem czasu nabrałem wprawy i pewności. Gdy czyjeś życie jest zagrożone, nie myślę o tym, tylko działam automatycznie. Jak później ktoś mnie pyta, czy widziałem coś obok, odpowiadam, że nie. Bo naprawdę nie widziałem. Włącza mi się opcja "ratować". Skupiam się na pacjencie i pomagam mu, jak tylko potrafię.
Nerwy, które powstają przy takiej sytuacji, nie są moje. Nie mogę pokazywać emocji. Przyjeżdża ratownik i się boi? Jak by to wyglądało?
Nauczyłeś się kontrolować te emocje?
- Nie jestem pewny, czy one w ogóle we mnie są. Nie zauważyłem, żebym się czegoś bał. Poza tym zaobserwowałem, że my, ratownicy, rozwinęliśmy w sobie jeszcze inną umiejętność - potrafimy w pracy odpoczywać!
Na dyżurze?
- Oczekujemy na wyjazd, a w tym czasie możemy się zdrzemnąć, coś zjeść, poczytać książkę. Ale jak usłyszymy dzwonek, błyskawicznie się ubieramy i biegniemy do karetki. Jak strażacy.
Jak wieje halny, macie więcej wyjazdów? Znasz tę teorię?
- Mamy swoją, o fazach Księżyca. Przy pełni dzwoni więcej osób z zaburzeniami psychicznymi. Zaburzeń psychicznych jest mnóstwo, ale my nie jesteśmy psychiatrami. Owszem, możemy wziąć chorego do szpitala, ale dopiero wtedy, gdy zagraża sobie lub innym. Jeśli nie stwarza zagrożenia, nie jest ubezwłasnowolniony, grzecznie pytamy, czy chce jechać do szpitala. Jeśli nie chce, to do widzenia.
Obciąża cię świadomość, że nie mogłeś pomóc?
- Przecież to nie moja głowa. Nie biorę tego do siebie, nie zabieram do domu, bo inaczej sam bym zwariował. Tacy ludzie często nas obrażają. Trudno, trzeba zrozumieć, że ten człowiek po prostu jest chory i rozdrażniony.
Naprawdę nie zabierasz tych historii do domu, nie zostają w tobie?
- Wydaje mi się, że ani ja, ani moi koledzy z pracy nie bierzemy tego do siebie. Mówiąc brzydko - spływa to po mnie. Nie pozwalam sobie na przeżywanie tego, co się dzieje któremuś z pacjentów. Po prostu działam. Po akcji lubię sobie usiąść i wszystko przeanalizować. Ale nie opłakuję kogoś, kogo nie uratowałem. Nie lamentuję, że ktoś umarł. Zastanawiam się czysto technicznie, co można było zrobić lepiej.
To nie znaczy, że ratownicy nie mają w sobie empatii. Pomagamy ludziom, którzy tego potrzebują, tylko nie bierzemy tego do siebie.
Widziałeś wielu umierających ludzi?
- Tak... Często rodziny wzywają nas do chorych na nowotwór, którzy są już pod opieką paliatywną. Jeśli przyjeżdżamy do kogoś, kto jest w stanie agonalnym, możemy tylko wytłumaczyć rodzinie, że nie damy rady pomóc. Te osoby dostają jedynie leki przeciwbólowe, żeby nie cierpiały. Rodzina mimo to dzwoni po pogotowie i prosi: - Ratujcie! Tłumaczę spokojnie: - Drodzy państwo, cały szpital nie dał rady, to co my możemy zrobić?
W takich trudnych momentach kierujemy się przede wszystkim rozsądkiem. Jeśli po 15 minutach docieramy do kogoś, kto nie oddycha, a nikt przed nami nie próbował go resuscytować, to my też już tego nie robimy. Jeśli mózg był niedotleniony przez cztery minuty, człowiek nie ma szans... To walka z wiatrakami. Nie będziemy bezcześcić ciała dla pozorów ratowania.
Jakimi jeszcze zasadami kierujesz się w pracy?
- Mam w sobie mnóstwo pokory. Pamiętam, że nie jestem najmądrzejszy na świecie. Ciągle się kształcę, słucham innych. Staram się zrozumieć ludzi, do których przyjeżdżamy. No i nie zapominać, że każdy z nich jest inny.
Zdarzyła ci się w trakcie tych 10 lat pracy jakaś nietypowa akcja?
- Moja ulubiona historia to ta, kiedy przyjechaliśmy do małej miejscowości; w łóżku leżała starowinka, chustka na głowie. Już nie pamiętam konkretnie, co jej dolegało, ale pamiętam, że wszyscy na nią wrzeszczeli. - Babcia jest głucha - tłumaczyli. No to i my do niej krzyczeliśmy. W karetce zapytałem babcię o coś, oczywiście też krzycząc. A ona do mnie: - Przestań wrzeszczeć, przecież ja głucha nie jestem . - Moment - oponuję - cała rodzina twierdzi, że pani jest przygłucha, o co chodzi? Babcia na to: - Dla nich jestem głucha i dzięki temu wiem, co o mnie mówią.
Ludzie w karetce często coś opowiadają?
- Trafiają się naprawdę ciekawi pacjenci. Raz wieźliśmy babcię, która w czasie wojny była w partyzantce i miała za zadanie chronić jakiś most. W trakcie akcji okazało się, że przez most przechodzi nie mały oddział, a całe gestapo. Niemcy ich wtedy zdziesiątkowali i na jej oczach zabili narzeczonego. Sama staruszka została ranna w ramię. Po wojnie wyszła za mąż, ale do dziś wspomina tę pierwszą miłość. Całą tę historię opowiedziała nam w karetce. Bardzo romantycznie się wtedy zrobiło.
Mamy też niebezpieczne sytuacje. Kiedyś przyjechałem do wypadku, strażacy zaczęli odcinać dach rozbitego auta, w którym siedziałem, żeby zabezpieczyć poszkodowanego. Do wypadku doszło, bo kierowca jechał pijany, bez pasów i przy poślizgu wpadł głową na wycieraczkę pasażera. Jeszcze oddychał, charczał. Zbiłem szybę i wszedłem do środka przez tylną kanapę. Założyłem rannemu kołnierz i próbowałem mu trochę odchylić głowę, żeby udrożnić drogi oddechowe. Strażacy przyjechali i od razu zaczęli się brać do roboty, tylko zapomnieli nas kocem przykryć. Zdążyłem poprosić, żeby nas jakoś zabezpieczyli, nim stłuką wszystkie szyby i odetną słupki. Ostra akcja.
Ostra jest też pewnie jazda karetką.
- Hm, jeździmy nie więcej niż 140 km/h, i to na obwodnicy Warszawy. Tam jest pusto. Przez miasto nie da się przejechać tak szybko, maksymalnie 100 km/h.
To i tak szybko, zwłaszcza w mieście.
- Jak trzeba, to potrafimy wykręcić w 12 minut z Piaseczna do szpitala na Wołoskiej. Wiadomo, trzeba uważać, zwolnić przed wjazdem na czerwonym świetle, rozejrzeć się, czy skrzyżowanie jest przejezdne, w centrum można jeździć po torowiskach. Jasne, że zawsze ryzykujemy. Jest też strach, kiedy jakiś kierowca nagle zajeżdża nam drogę. Wtedy robi się człowiekowi ciepło w środku, bo trzeba gwałtownie zahamować. Przy takiej prędkości jest to bardzo niebezpieczne.
Przez tyle lat jeżdżenia w pogotowiu, niestety, nie udało mi się uniknąć stłuczek. Miałem dwie. Raz kierowca, który gadał przez telefon, nagle zjechał na nasz pas i skosił nam lusterko. Drugim razem zahaczyłem o zderzak samochodu przede mną na skrzyżowaniu. Patrzyłem w lewo i nie zauważyłem, jak zahamował. Bywa. Nikomu nic się nie stało, zresztą prędkość była zerowa.
Kierowcy wiedzą, co robić, gdy zbliża się do nich karetka na sygnale?
- W Warszawie nie jest źle, bo kierowcy są przyzwyczajeni do karetek. Oczywiście, zawsze znajdzie się jakiś rodzynek, który zrobi coś innego niż cała reszta. Wszyscy zjeżdżają na prawo, a akurat on jeden postanowi ruszyć na lewo. Albo wyprzedzi sobie jeszcze parę samochodów - wtedy robi się niebezpiecznie. Są też tacy kierowcy, którzy podpinają się pod karetkę i pędzą za nią, ale oni stwarzają zagrożenie głównie dla samych siebie. Mnie najbardziej denerwują ci, którzy nie jeżdżą płynnie, tylko gaz-hamulec, gaz-hamulec. Ciężko się za takim jedzie. Ale są i miłe przejazdy, kiedy mijamy samochody, to małe dzieci nam machają. My im odmachujemy.
Powtarzasz sobie ciągle, żeby się niepotrzebnie nie narażać na niebezpieczeństwo?
- Oczywiście, bezpieczeństwo ratownika liczy się przede wszystkim. Nie wchodzę na przykład na posesję, gdy lata po niej pies. Proszę właścicieli, żeby go zamknęli. - Nie, on nie gryzie - słyszę. Gdybym za każdym razem, kiedy pada to zapewnienie, dostawał pięć złotych, nie musiałbym pracować. Jeśli mamy wezwanie na imprezę i ekipa jest agresywna, wolę poczekać na policję. Skoro mają czas, by się kłócić, to znaczy, że w środku nie dzieje się nic naprawdę złego. Swoją drogą, pijani są najgorszymi pacjentami. Trafiłem na takich, co mieli po sześć promili.
Podobno takiemu nic się nie stanie, jak na przykład spadnie z dużej wysokości.
- To prawda, bo przy spadaniu w takim stanie nie napina się mięśni. Człowiek jest wiotki, więc lepiej amortyzuje się przy upadku. Jest rzesza ludzi, którzy dzwonią na pogotowie, żeby sobie pogadać. To głównie alkoholicy, lubią się pożalić: - Nie piję już dwa miesiące, zawieźcie mnie gdzieś. My się tym nie zajmujemy.
Zajmujecie się natomiast szukaniem adresów, które są często błędnie podawane.
- Dzwoniąc po pogotowie, trzeba dokładnie sprecyzować, od której ulicy jest wjazd i wejście do budynku. A jeszcze lepiej - wysłać nawigatora, czyli kogoś, kto będzie czekał na karetkę na zewnątrz. Jeśli przyjazd się przedłuża, dobrze jest zadzwonić do dyspozytorni
i spytać, dlaczego tak się dzieje. Przecież ekipa ratunkowa mogła po drodze trafić na jakiś wypadek albo się zgubić.
Zespół karetki też ma możliwość, by zadzwonić do zgłaszającego i dopytać np. o drogę. Nieraz tak robiłem.
Byłam niedawno świadkiem takiego zdarzenia. Mężczyzna zasłabł i bezwładnie leżał na podłodze. Ratownicy najpierw podjechali od złej strony budynku i czekali. Po kolejnym telefonie dotarli do mężczyzny, ale raczej się nie spieszyli.
- Nie było mnie na miejscu... Może po prostu ratownicy byli dokładni.
Informację, że ten człowiek o siebie dbał i był w świetnej formie, ratownicy skwitowali krótkim stwierdzeniem, że: "po czterdziestce nikt nie jest w dobrej formie". To prawda?
- No, chyba że to Krzysztof Ibisz! A mówiąc poważnie, ludzką granicę "psucia się" ocenia się na 50 lat wzwyż.
Gdy ekipa ratunkowa wychodziła z sali, w której leżał ten mężczyzna - jak się później okazało, dostał udaru - ktoś rzucił: "to się panowie nie popisali". Często słyszycie takie komentarze?
- Często. Albo: "Dłużej się nie dało?" czy "Dlaczego jechaliście pół godziny?"
Co odpowiadacie?
- Ludzie myślą czasem, że startowaliśmy z bloku obok. I że w dwie sekundy będziemy na miejscu zgłoszenia. No, niestety, nie. Tak się po prostu nie da. Zdarza się, że musimy dojechać do pacjenta 20 czy 30 kilometrów. My na przykład obsługujemy cały rejon piaseczyński. Jest potężny, a karetek jest pięć. To za mało. Wiesz dlaczego tak się dzieje? Bo ludzie się nie meldują w miejscu, w którym naprawdę mieszkają, a wojewoda patrzy na liczbę zameldowanych i daje karetki proporcjonalnie do tej liczby. Jak jest kilka wezwań, nie ma siły - nie pomożemy wszystkim jednocześnie.
Odbierałeś poród w karetce?
- Cztery, czy nawet pięć razy! Jeśli nie jest to poród powikłany, to super. Jak widać główkę, jest OK. Na luzie. Gorzej, gdy widzę rączkę albo nóżkę... Wtedy robi się problem. Ostatnio w karetce powitałem na świecie chłopczyka. Gdy dojechaliśmy do szpitala, okazało się, że jest zupełnie zdrowy.
Szczęśliwi rodzice podziękowali?
- Rzadkością jest, że ktoś przyjdzie i podziękuje. Częściej są pretensje... Choć niedawno odwiedziła nas w bazie pewna pani. Okazało się, że jakiś czas temu ja i kolega uratowaliśmy jej dziecko. Było poparzone od linii brwi po koniuszki stóp, bo ściągnęło ze stołu gorącą herbatę. Dzisiaj jest zdrowe. Miło mi się zrobiło, bo ja tego malca już nie pamiętałem. To jego mama nas poznała. I pokazała nam synka. Fajnie było go zobaczyć całego i zdrowego.
Wzruszyłeś się?
- Poczułem radość. Przecież my nie jesteśmy robotami. Owszem, kiedy trzeba, wyłączamy emocje, ale to nie znaczy, że nie mamy ich wcale.
Odkąd masz syna jest wrażliwszy na cierpienie dzieci?
- Jak jedziemy do dziecka, to zawsze się bardziej przejmuję. Już po drodze przeliczam sobie w głowie dawki leków, planuję pomoc. Niedawno trafił nam się niesamowity pięciolatek. Partner matki, który się nim zajmował, popił i poszedł spać. Zostawił na ogniu garnek z kukurydzą we wrzątku. Maluch chciał ten ogień zgasić, ale ruszył garnek i wylał wodę na siebie. Mężczyzna, zamiast od razu wezwać pogotowie, zostawił chłopca i poszedł do apteki po jakieś żele. Chłopak
w tym czasie nalał do wanny chłodnej wody i się w niej położył. I tak na nas czekał. Dodam, że sam zadzwonił po pomoc. Daliśmy chłopcu leki przeciwbólowe, zrobiliśmy opatrunki i zabraliśmy go do szpitala.
Skąd wiedział, jak się zachować?
- Nie mam pojęcia. Może miał w przedszkolu jakieś zajęcia z pierwszej pomocy. Swoją drogą, to smutne, ale wiesz, że ludzie nie chcą pomagać innym? Prowadzę takie kursy i wiem, że przychodzą na nie dopiero wtedy, jak sami przeżyją tragedię. Na szkolenia z pierwszej pomocy decydują się głównie firmy. Odbieramy sporo telefonów w stylu: - Przejeżdżałem i widziałem, że ktoś leży przy drodze. Pytamy, czemu się ten ktoś nie zatrzymał. - Śpieszyłem się do pracy - pada tłumaczenie. Tymczasem Kodeks karny przewiduje karę dla osoby, która nie udzieli potrzebującemu pomocy w miarę swoich możliwości. Konstytucja też nakłada nas obowiązek niesienia pomocy.
Może boimy się, że udzielając jej nieumiejętnie, zrobimy komuś krzywdę?
- Ale jaką krzywdę można zrobić komuś, kto nie oddycha? Nie można się bać pomagać. Bo czego? Że reanimując połamiesz komuś żebra? Przecież żebra czy mostek się zrosną, od tego się naprawdę nie umiera. Na kursach z pierwszej pomocy tłumaczę, że człowiekowi, który umiera, nie może się stać nic gorszego. Nie można mu zaszkodzić. Nie wolno się bać. Zawsze mam przy sobie rękawiczki. Jak się akurat nie przydadzą do niesienia pomocy, to wykorzystam je do sprawdzenia poziomu oleju w samochodzie. Każdy powinien mieć jednorazowe rękawiczki w kieszeni czy torebce.
Kamil Łukasiewicz . Pochodzi z Warszawy. Ratownik medyczny i kierowca karetki oraz dyspozytor medyczny. Zaczynał w WOPR, potem skończył ratownictwo medyczne w studium zawodowym, a następnie Akademię Medyczną w Łodzi. W wolnym czasie spełnia się jako tata. Lubi szybką jazdę samochodem. Relaksuje się, chodząc po jaskiniach. Był jednym z bohaterów programu TLC "Gwiazdy w karetce".
Angelika Swoboda . Dziennikarka Weekend.gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka mądrych ludzi, z którymi rozmawia także w Radiu Pogoda, kawy i sportowych samochodów.