
Opowie pan jakiś żart?
- Nie. Ostatnio jestem raczej w nastroju refleksyjnym.
Wie pan, że pana żarty są określane jako suchary?
- Moje suchary mają już swoje życie publiczne, kompletnie ode mnie niezależne. Ja po prostu miewam czasem jakiś fajny żart, który próbuję opowiedzieć. Jeden go nazwie sucharem, a ktoś inny powie, że jest bardzo zabawny. To jest tak, jak z perfumami. Komuś dany zapach pasuje, a komuś nie.
Wszystko, co dzieje się publicznie, a jest inteligentne, dowcipne, czy jakoś tam zjadliwe, ale z szacunkiem - akceptuję. Natomiast nienawidzę chamstwa czy mówienia do kogoś obraźliwych słów. To najgorsze, co może być. Gdyby ktoś taki stanął naprzeciwko, to tylko można mu dać w mordę, nic więcej. Choć właściwie nie zasługuje nawet na to. Bo jeszcze potem poda na policję i powie, że został pobity.
Nie obraża się pan za "króla sucharów?"
- Jak jest się królem czegokolwiek, to już jest nieźle. Mogę o sobie powiedzieć: "Coś tam w życiu osiągnąłem. Jestem królem sucharów". I bardzo fajnie. To jest dla mnie pewnego typu, mogę powiedzieć śmiało, sukces, że coś wymyślone 20 lat temu, w sposób kompletnie przypadkowy...
Ma pan na myśli mówienie dowcipów w "Familiadzie"?
- Tak, to się stało zupełnie przypadkowo. Szukałem na siebie pomysłu w "Familiadzie" i jeden z moich kolegów kabaretowych, Andrzej Janeczko z Trzeciego Oddechu Kaczuchy, rzucił: "A może ty byś dowcipy mówił?". Wahałem się: "Dowcipy, nie wiem...". A on na to: "Spróbuj, co ci zależy". Spróbowałem. I szybko sam zacząłem kombinować. Jak na przykład miałem kominiarzy, to starałem się rzucić coś o nich, chociażby modyfikując dowcip o policjantach. Żeby dopasować się do sytuacji, do ludzi.
Skąd pan bierze te żarty?
- Improwizuję. Zdarza mi się, że jeszcze chwilę przed nagraniem odcinka kompletnie nie wiem, co się będzie działo, jak zacznę program. Nie mam nic wyuczonego na pamięć. Przejście do miejsca, z którego zaczynam "Familiadę", zajmuje mi mniej więcej pięć-sześć sekund. Tyle zabiera mi czasami wymyślenie czegoś. Wchodzę, patrzę, stoi jakaś pani w kapeluszu. Mam. "Kurczę, coś o kapeluszach powiem".
Ci fajni, sympatyczni ludzie, którzy przyjeżdżają, inspirują mnie do wymyślania jakiegoś żartu w trakcie. Mamy więc program, który powstaje na bieżąco. Choć początki były takie, że pisano scenariusze, od A do Z. Ale ja nie mam promptera ani słuchawek, nikt mi niczego nie sugeruje.
Pańskie żarty bywają jednak czasem cenzurowane?
- Czasem są.
Jak ten o plackach ziemniaczanych, pamięta go pan?
- Nie, o plackach nie pamiętam.
Przyjeżdża małżeństwo do hotelu na placki ziemniaczane ze śmietaną. Oddają płaszcze, a szatniarz ich pyta, czy oni "na jeden numerek"...
- Ach, ten? Ja to powiedziałem, bo było to dla mnie zabawne. Uwielbiam takie językowe zabawy! No ale mamy dział redakcji, która pilnuje, by pewne rzeczy się nie pojawiały o godzinie drugiej w niedzielę, gdy dzieci siedzą przy stole... Więc mówią: "Może byśmy to jednak wycofali?".
I wtedy pan mówi coś innego?
- Mówię coś innego lub w ogóle nie mówię, jak nie mam pomysłu. Ale żart zostaje i trafia na YouTube. Bo jest fajny, tylko nie nadaje się na czternastą do publicznej telewizji.
Często się tak dzieje?
- Nie za często. Oczywiście ja to rozumiem, bo to nie jest cenzura, że ktoś czegoś zabrania i wsadzą za to do więzienia. Chodzi raczej o taką cenzurę życiową, w kawiarni przecież nie trzeba pluć na podłogę. O jakieś normy, których trzeba przestrzegać. Ja też mam swoją wewnętrzną cenzurę.
Jaką?
- Związaną z szacunkiem wobec widzów. Nie wolno nam bluzgać na przykład, rzucać, za przeproszeniem, k**ew co chwilę. Dbam o swój wizerunek i jest dla mnie ważne, jak mnie ludzie oceniają. Jak ktoś obraża innych czy używa wulgarnych słów, to jest postrzegany jako cham. Nie chcę nim być, i to jest moja cenzura. Nie to, że się boję, a inaczej to bym pluł na podłogę, tak jak piłkarze co chwila spluwają na boisko, tylko uważam, że mnie to nie wypada. I tym się może różnię od innych.
Ma pan po takim "spalonym" żarcie poczucie, że rzeczywiście był on niesmaczny?
- Nie. Bo wiem, że się nie nadawał. Myślałem, że uda mi się go przemycić, ale nie wyszło. Schylę głowę i mówię: "No dobra, nie udało się". Czasami widzowie przysyłają swoje żarty albo ktoś mnie na ulicy zaczepi słowami: "Mam dla pana żart fajny, niech pan go powie".
I co?
- No nie... Pytam: "Czy pan ma świadomość, że to jest o drugiej w telewizji?". Co drugie słowo k**wa, i tak dalej. "No to jak pan to widzi?"- zwracam się. I słyszę: "Ano tak, ja tak nie czuję tego...". No właśnie, ludzie nie czują. Komuś się wydaje, że jak może powiedzieć ten żart u cioci na imieninach albo na spotkaniu z kolegami, to może i w telewizji. A to tak nie działa. Poza tym w wielu wypadkach jest to kompletnie nieśmieszne.
A spotyka się pan z zarzutami, że pańskie żarty bywają seksistowskie?
- Czasami ktoś tak skomentuje. Ale przecież większość dowcipów jest związana z seksem, bo lubimy takie pieprzne żarciki, każdy je opowiada. Jeżeli jednak taki żart nie jest dla kogoś obraźliwy, to jest OK. Będę tego bronił. Bo ciągle jest bardzo dużo żartów o kobiecie i mężczyźnie, o mężu i żonie, o narzeczonej czy kochance. To są życiowe sytuacje, nie ma co od tego uciekać. Tylko żeby te żarty były na fajnym poziomie.
Bo widzi pani, to jest tak. Powiem coś raz o kobiecie i ona w tym żarcie wypada źle. Że głupia blondynka, na przykład. Blondynki się obrażają, dobrze. Ja to rozumiem, ale żart sam w sobie jest zabawny. Drugi należałoby jednak powiedzieć o mężczyźnie brunecie, żeby też wyszedł na idiotę. Staram się to równoważyć. Ja się nigdy nie obrażam, jak ktoś mówi fajne żarty o aktorach. Nie uważam, że mnie to dotyczy, i nie żądam, żeby też i o aktorkach powiedział, bo mam kompleks.
Kiedyś powiedziałem żart o więźniach. Zabawny. A więźniowie się poczuli urażeni, do ministerstwa pisali, że pan Karol ich obraził... Moim założeniem w "Familiadzie" jest śmiać się razem z ludźmi. Nie wyśmiewać. Źle znoszę sytuacje, kiedy ja się śmieję, a ktoś stoi smutny, wbity w ziemię i przeżywa jakiś dramat, gdy ja się świetnie bawię. Zwłaszcza że walka jest nierówna, bo ja mam przewagę, dobrze się czuję przed kamerą, a uczestnik nie zawsze.
Co pana śmieszy?
- Życie mnie śmieszy. Bo ono bywa śmieszne, zresztą ludzie też. Bawią mnie zabawne sytuacje językowe, na tym zresztą trochę się opiera "Familiada". Że słowo "może" ma wiele znaczeń. Znaczy morze, czyli wodę, i znaczy też, że może pójdę do kina. Kontakt jest kontaktem do prądu i numerem telefonu. Jak z tego wynika zamieszanie, to dla mnie jest ono śmieszne.
Gram na przykład w teatrze w farsie biznesmena, który przyjeżdża robić interesy. Nasi kontrahenci, na naszą prośbę, organizują nam dziewczyny do towarzystwa. Tak się składa, że przyjeżdżamy za wcześnie i trafiamy w pokoju dla nas na dojrzałe panie, które nam się podobają. Jesteśmy pewni, że to dziewczyny do towarzystwa, a to są żony tych kontrahentów. Paniom nasze zachowanie zaczyna się podobać, a ich faceci są wkurzeni, ale jednocześnie chcą z nami ubić interes. Jak ktoś potrafi taką sytuację wymyślić, to mnie to bawi jak cholera.
A co pana nie bawi?
- Nie lubię politycznych dowcipów. Kompletnie mnie nie śmieszą. Podobnie jak naśmiewanie się z polityka tylko dlatego, że jest politykiem. Uważam, że to żałosne. I nie bawi mnie w ogóle obrażanie innych.
Oglądałam kiedyś program z udziałem dziennikarzy. Jeden z uczestników powiedział, że po rozpadzie ZSRR powstała Polska. Taka niewiedza pana bawi?
- Ja próbuję ludzi tłumaczyć. Czasem ta niewiedza bierze się stąd, że ktoś znalazł się w sytuacji stresowej, w której nie pamięta nawet, jak ma na imię jego żona czy on sam. Jednocześnie widzę, że rośnie nam pokolenie internetowe. Google to nasz sprzymierzeniec, więc wiedza jest nam niepotrzebna. Zdarza się, że ludzie, i to nie tylko młodzi, nie wiedzą, co się działo w Polsce 10 lat temu. Nie znają nazwisk. Mnie się wydaje, że ktoś, kto ma około trzydziestki wie, kto to był Gustaw Holoubek, Sophia Loren, Brigitte Bardot, Elvis Presley czy Beatlesi. Że zna ikony kina, muzyki czy sztuki. A niektórzy nie wiedzą, kto to w ogóle jest. Najgorsze, że ci ludzie nie czują się z tego powodu źle. Mówią: "A po co ja mam wiedzieć, skoro ja sobie wbiję tego, jak pan to mówi, Presleya w internet i zaraz będę wiedział o nim wszystko. To po co mam się tego uczyć?!". Nie mówię tego oczywiście o wszystkich, bo sporo jest też ludzi bardzo mądrych.
Czuje pan dyskomfort większy niż człowiek, który nie wie?
- Może powiem rzecz nieskromną, ale w takich momentach myślę sobie: "No jednak czymś się w życiu wyróżniam, bo ja to wiem". To działa na plus dla mnie i moich znajomych. Wiem, że nie jest to moje środowisko i nie są to ludzie, z którymi chcę mieć do czynienia. Wtedy rośnie mój szacunek dla ludzi, dla których to wszystko jest oczywiste.
Daje mi to też świadomość dość dużych podziałów, które istnieją między ludźmi. Są tacy, że po pięciu minutach człowiek chce wstać od stolika. Spotykam się na kawie z jakąś piękną kobietą i po pięciu minutach myślę sobie, że chyba już muszę biec, bo w ogóle nie ma o czym rozmawiać. Co temat, to ściana. I to jest trochę smutne. Oczywiście, ze społecznego punktu widzenia nie można takich osób traktować jako gorszych. Bo każdy przecież jakieś plusy ma, a nie każdy musi wiedzieć, kto to był Elvis Presley.
Taki dowcip był kiedyś: "A wiesz, kto to był Jan Paweł II? No nie wiem. A Albert Einstein? Też nie znam. No ale pan zna Ziutka Kowalskiego? No nie. A Waldka Koźmińskiego? No nie... A widzi pan!". Cóż, każdy ma swoich znajomych, prawda? Tylko jedna rzecz jest tu istotna - nasze drogi się nie schodzą po prostu. Ja z takimi ludźmi nie chcę mieć do czynienia i być może oni ze mną też nie. Każdy ma swoją bajkę i dobrze, żeby w niej pozostał.
Memy to pana bajka? Lubi pan te, których jest pan bohaterem?
- Niektóre lubię. Lubię te dowcipne. Takie, które pokazują, że ich twórcy mają coś w głowie, bardzo lubię. Niektórych z nich poznałem, mieliśmy nawet spotkanie w telewizji. Ich satyra jest mądra i szlachetna. Nie dotyka nikogo, nie obraża.
Śmieszą pana?
- Tak. Na przykład jak zalało Stadion Narodowy, powstał mem z hasłem: "Dajcie Strasburgera z sucharami, to wysuszy". To było zabawne.
A stand-upy?
- Ja sam, już z 15 lat, a może i więcej, uczestniczę w programach kabaretowych. Przechodziłem w nich różne etapy, od śpiewania piosenek, średnio udolnego, do brania udziału w skeczach i monologach. Kiedyś stand-up nazywał się po prostu monologiem. Aktor miał swoje dwadzieścia minut, podczas których starał się rozbawić publiczność. Dziś nazywa się go standupistą i wszyscy są strasznie przejęci, a połowa ludzi nie wie, o co chodzi. Myślą, że może wystąpi ktoś z zagranicy. Trochę mnie to niepokoi, że nadajemy wszystkiemu zagraniczne nazwy. Ja nie lubię chodzić do marketu, wolę pójść do sklepu. Żyję w Polsce, szanuję język polski i chciałbym, żeby ten język nas obowiązywał.
Pan zatem robi monologi, nie stand-upy. I nie są one ani lepsze, ani gorsze, po prostu się inaczej nazywają.
- Ja robię monologi, ale mogą one być raz bardziej, a raz mniej udane. Genialne monologi robili artyści Kabaretu Dudek. Weźmy Wiesia Gołasa, Jana Kobuszewskiego czy Wiesia Michnikowskiego - oni robili świetne skecze, to było genialne.
Sama zmiana nazwy tej formy nie zmienia jej jakości. Nie zmienia też faktu, że trzeba mieć do tego osobowość i talent, trzeba umieć zająć sobą masę ludzi. Takim człowiekiem jest bez wątpienia Marcin Daniec, który ma niesamowitą łatwość bawienia ludzi przez godzinę i dłużej. Patrzę na niego z podziwem. I on nigdy się nie nazywał standupistą.
Jak pan się w tym sprawdza?
- Nie traktuję siebie jako osoby, która rywalizuje w tej konkurencji. To w ogóle nie jest moja działka. I w związku z tym, że niektórzy też nie powinni, a startują, mam do tego miejscami ambiwalentny stosunek. Bywa, że to dziwna siłówka jest. Ktoś może nie ma z czego żyć, coś wymyśli, próbuje swoich sił. Cóż, każdy szuka dla siebie rynku, a sztuka estradowa to forma zarabiania pieniędzy. To nie jest tak, jak się ludziom wydaje, że ktoś się pcha, bo chce dostać Oscara.
A nie dlatego, że chce być podziwiany?
- To kwestia symbiozy z widzem. Ale wchodzimy w ten układ, bo po prostu chcemy z czegoś żyć. Nie mówi się o tym zbyt głośno, jak ja teraz mówię, ale taka jest prawda. Ktoś, kto produkuje buty, kombinuje jak wypuścić nową parę, która się spodoba i sprzeda. A ludzie, którzy się widzą w sztuce estradowej, kombinują jak znaleźć rynek na siebie.
Mamy sytuację rozwoju kabaretów i pojawiają się w nich ludzie różnego typu. Niektórzy są bez jakiegokolwiek wykształcenia i bez jakichkolwiek podstaw ku temu, by występować publicznie. Nie ma takiego zakazu, a internet jest kolejną sceną poza kontrolą. Każdy może. I tworzy taką, a nie inną popkulturę. Pojawiają się w niej ludzie, dla których nigdzie indziej nie byłoby wstępu.
Dlaczego?
- Ponieważ ich poziom jest nieweryfikowalny. Zawsze było tak, że ktoś to weryfikował. Ktoś nam kiedyś dawał dyplomy szkoły artystycznej, nawet było tak, że Ministerstwo Kultury i Sztuki dawało aktorowi po szkole teatralnej papiery, że jest aktorem solistą i może domagać się wyższych stawek.
Pan ma takie papiery?
- Mam. Ktoś to weryfikował i ktoś mówił: "Ten człowiek się nie nadaje". Nie każdy mógł wejść do telewizji, nie każdy mógł grać w teatrze. Teraz mamy wolną amerykankę i śpiewać każdy może.
Ale skoro ludzie to kupują, to czemu nie?
- Ja widzę, że nie. Owszem, mamy demokrację i każdy może oglądać, co chce. Ale jeżeli w sklepie z sukienkami czy garniturami będą się pojawiały ubrania w kolorze czerwonym, zielonym czy w kwiaty, to ludzie będą kupowali takie, jakie są. No i nagle się okazuje, że mamy ulicę, która jest fatalnie ubrana, obwieszona plastikowymi wisiorkami pomalowanymi na złoto. I mamy kompletną tandetę. Oczywiście, ktoś powie: "Panie, mnie się to podoba".
Zwłaszcza że podobno o gustach się nie dyskutuje.
- Ale powinno się dyskutować! Mamy na przykład zalew tatuażu. Człowiek idzie na plażę i widzi samych wytatuowanych, co jest dla mnie nie do przyjęcia. Nie mogę się połapać, po co ci ludzie to robią? Pewnie chcą być atrakcyjni, ale ponieważ prawie wszyscy wyglądają tak samo, to zaczynają być atrakcyjni ci, którzy nie są wytatuowani. Jest moda, której nikt nie weryfikuje. Nikt nie mówi: "Ludzie, zastanówcie się przez chwilę, czy to aby na pewno jest ładne", więc wszyscy to robią. Potem przyjdzie antymoda, ktoś wymyśli, że tatuaże jednak nie są atrakcyjne i co, wszyscy ludzie będą sobie skórę zrywać?
Uważam, że ludzie są mądrzejsi i głupsi, bardziej lub mniej utalentowani, z lepszym bądź gorszym gustem. Nie jest tak, że wszyscy są tacy sami, bo gdyby byli, to nie byłoby Adama Mickiewicza, Krzysztofa Pendereckiego czy Andrzeja Wajdy. Są wybitni i mniej wybitni. Ale trzeba pamiętać, że ci wybitni wiedzą więcej i dobrze byłoby ich posłuchać. Oni też kształtują pewien gust, także w sztuce. Owszem, najczęściej podobają się rzeczy najprostsze. Wolimy piłkę nożną od tenisa czy łyżwiarstwa figurowego. W związku z tym ci, którzy panują nad kulturą, muszą to przynajmniej komentować. Dawać sygnały, że coś nie jest na najwyższym poziomie, żeby pojawiało się coś, co kiedyś nazywano recenzją. Nie jest dobrze, że wszystko jest dopuszczalne.
Pamiętam, jak w szkole teatralnej marzyliśmy o kinie amerykańskim, ale cenzura je ograniczała. Strasznie cierpieliśmy. Wtedy profesor Bukowiecki mówił nam, że to nie do końca tak jest. "Ja te filmy oglądam i na sto tak naprawdę pięć jest fajnych, reszta to papka. Dlatego staramy się, by dochodziły do nas tylko te najlepsze" - twierdził. Myśmy w to nie wierzyli, ale potem się okazało, że rzeczywiście tak jest. Dziś wiem, że jak nie ma cenzury i dopuszcza się wszystkie produkcje, jakie się pojawiają, to ludzie zaczynają się gubić. I muszą się dowartościować jakimś znaczkiem. Albo zafarbowaniem włosów na zielono. A ja wolę jak ktoś, chcąc być atrakcyjnym, pracuje nad sylwetką czy uczy się obcego języka. No ale to wymaga czasu.
Ale nie jest pan, broń Boże, przeciwny oryginalności?
- Jestem za oryginalnością, tylko tą szlachetną. Ale to rzecz piekielnie trudna. Być człowiekiem, który ma osobowość, jest mądry, dowcipny nie jest łatwo. Jednak zielone włosy czy czerwona marynarka oryginalności nie dodają, niczego nie załatwiają. Jak ktoś dołoży taki image do talentu, to rozumiem, ale odwrotnie to nie działa. Dlatego trzeba szanować prawdziwą oryginalność.
Czy pani zauważyła, że młodzi ludzie nie potrafią dziś rozmawiać? Siedzą przy komputerze i piszą. A jak ich nikt nie widzi, to są odważni. I obrażają innych. Mnie także. Takie obelgi ranią. Ten człowiek nigdy by mi nie powiedział w twarz: "Ty ch**u". Nie ma odwagi, boby dostał w mordę. Im ktoś jest popularniejszy, tym większym sukcesem jest, jak się go obrazi. I takiemu obrażającemu wydaje się, że jest kimś. To jest okropne. Robię w tej sprawie, co mogę, bo uważam, że bezkarne obrażanie ludzi, którzy ciężko pracowali na swoje nazwisko, jest niedopuszczalne.
Nie lubi pan internetu?
- Lubię. Nie obraziłem się też na technologię. Sam chętnie z niej korzystam, bo jestem gadżeciarzem. Ale wiem, że komputer nie zastąpi człowieka. To jest tylko narzędzie. A ja obserwuję z przerażeniem, że jest cała masa młodych chłopaków, którzy kompletnie nie są zainteresowani dziewczynami. Od rana do wieczora siedzą przy komputerze, bo mają w nim gry, a spotkanie z dziewczyną jawi im się jako beznadziejna sytuacja. Ucieczka w wirtualny świat to robienie z siebie kaleki.
Internet to dla mnie śmieciowisko, do którego trafiają różne rzeczy. I dobre, i złe. Ale większym problemem naszych czasów jest brak autorytetów. Ludzi, którzy potrafią odróżnić dobro od zła. Dobrego aktora od złego aktora. Mam swój fanpage na Facebooku, na którym mam sześć tysięcy fanów. Znajdują się tam mili, szlachetni i fajni ludzie. Bardzo ich szanuję, mamy ze sobą miłe kontakty. Niestety, obok pojawiają się też chamskie wpisy. Czasem te chamskie wręcz dominują. To jest żałosne. Ale nie mogę tego wszystkiego wrzucić do jednego worka i wysadzić w powietrze, o nie.
Smucą pana takie komentarze?
- Sprawiają mi przykrość, często dotykają mnie mocno. I pozostawiają ślad, dość trwały. A internet jest miejscem, w którym chamstwo pozostaje na długo, nikt tego nie usuwa. Za 10, 15 lat ktoś to przeczyta, znajdzie taką opinię i nie będzie wiedział, o co chodzi. Dlatego wszystkich namawiam, by te rzeczy beznadziejnie negatywne i kompletnie niesprawiedliwe, wyssane z palca, likwidować. Pojawiają się już kancelarie prawnicze, które z tym walczą, bo trzeba z tym walczyć.
Poza tym dookoła nas są ludzie, którzy traktują słowo pisane bezkrytycznie. Jeżeli więc w kolorowej gazecie albo w internecie pojawia się informacja, że ten pan ma taką czy inną orientację, coś ukradł albo wsadził kota do pralki, czy inne kompletne bzdury bądź oszczerstwa, to czytelnik w to wierzy. Jeżeli ja jadę na wakacje do Włoch, a napiszą, że byłem w Afryce, to ktoś mnie zaczepia i pyta, jak mi tam w tej Afryce było. Mówię, że nie byłem w Afryce, i słyszę: "Jak to nie byłeś, skoro tak jest napisane?". Przekonuję, że byłem we Włoszech, ale on mi nie wierzy. To, co mówię, jest dla niego kłamstwem. I to jest bardzo groźne, bo ludzie tworzą nasz wizerunek na podstawie tego, co czytają. Nawet nie mają ochoty tego zweryfikować.
Czasem dziennikarze proszą mnie, żebym opowiedział coś dramatycznego. Mówię, że nic się u mnie takiego nie zdarzyło. "To niech pan coś wymyśli, że rekin pana gonił, czy coś. Gonił pana?" - słyszę. Mówię, że nie. "Ale my napiszemy, że pana gonił, dobra?". Ja na to: "No to piszcie, jak już musicie. I tak napiszecie, co będziecie chcieli". No to oni piszą, że ktoś gonił rekina albo walczył z niedźwiedziem, a głupi ludzie w to wierzą. Tymczasem taka sytuacja wymaga sprostowania, żebyśmy nie weszli w świat wirtualnej bzdury i kompletnego oszustwa dla rozrywki, bo to jest okropne.
Wciąż jest pan popularny.
- Aktorzy narzekają w dwóch sytuacjach. Jak nie mają pracy i jak mają jej za dużo. Ja jestem teraz w tej drugiej sytuacji, mam pracy za dużo. Ale już wolę narzekać na nadmiar. Teraz gram w "Pierwszej miłości" i w teatrze. Prowadzę "Familiadę" i inne programy, ostatnio na przykład był do program kabaretowy Zbyszka Górnego w Świnoujściu, jestem szefem jury festiwalu filmów lotniczych...
Jak do pana wzdychałam, jak pana widziałam w "Polskich drogach...".
- No tak... "Polskie drogi" czy "Karino" to były hiciory. A dziś się dowiedziałem, że 1 sierpnia zostanie wyświetlony pierwszy odcinek "Kolumbów", od którego wszystko się zaczęło. To będzie wersja z poprawionym dźwiękiem i obrazem, chyba nawet będzie kolorowa.
Jest pan tego ciekaw?
- Zawsze oglądam siebie z dawnych czasów z nutką czegoś. Nie wiem, może z nutką żalu, że te lata już minęły. Muszę powiedzieć, że jak wracam do tych filmów, to zawsze, na szczęście, mam pierwszy odruch taki, że mogłem lepiej zagrać, gdybym dołożył swoje obecne umiejętności i doświadczenie. Dziś zazdroszczę sobie tamtej elastyczności, spontaniczności, tamtych pozytywnych emocji, które mi wtedy towarzyszyły. Byłem w stanie wykonać wszystko, co reżyser sobie wymyślił. W ogóle nie miałem do tego dystansu. Dopiero po latach człowiek jest w stanie obronić swoje racje, wygrać coś dla siebie. Ma się większą świadomość i swojej osobowości, i tego, czego się wymaga od własnej pracy.
Swoją drogą "Kolumbowie" to był świetny serial. Młodzi go dziś oglądają i mówią: "O, jaki fajny film". Podobnie zresztą jest z muzyką, gdy nagle ktoś odkrywa jakiś wielki przebój sprzed 30 lat i mówi: "O, jakie to genialne". A to już zostało zrobione, i tak na marginesie warto o tym wspomnieć ludziom, którzy próbują wszystko niwelować i zaczynać od zera w kulturze czy polityce.
Nie brakuje panu wielkiego kina?
- Oczywiście, że brakuje mi kina, którym wszyscy żyli, na które wszyscy czekali. Kina komentowanego. Seriali, które miały zamkniętą całość i były wydarzeniem artystycznym. To tak, jak się kiedyś z wypiekami na twarzy oglądało teledyski... Dziś mamy wszystkiego dużo, mamy rzeczy dobre i złe, ale trochę nie wiemy, na czym się skoncentrować. Choć oczywiście powstają i dobre produkcje, mamy filmy uznawane na festiwalach, niby sukces, a wielu nawet nie wie o ich istnieniu. Zresztą ja sam jestem jedną z takich osób.
Nie jestem na bieżąco, nie mam na to czasu. Coś wiem, coś gdzieś słyszałem, ale mam dość duże braki w polskim kinie. Nie widziałem na przykład "Idy", choć się na nią wybierałem. Rzadko mam wolny wieczór, żeby pójść do kina. Ostatnio wybrałem się na przykład na "Jurassic World", wydawało mi się, że to będzie coś niesamowitego. Tymczasem wyszedłem z kina i następnego dnia zapomniałem. Coraz częściej jest tak, że technika, która jest fantastyczna, odczłowiecza film. I nie zostawia to we mnie większego śladu. Z tego powodu jest mi smutno. No ale chcieliśmy, żeby tak było, to tak mamy.
Czy my, Polacy, jesteśmy pana zdaniem ponurakami?
- Ja bym nie dzielił świata na Polaków i innych. Nie widzę nas w jakiejś gorszej roli. Wręcz przeciwnie, widzę nas wysoko. Myślę, że jesteśmy fajnym narodem. Podejrzewam, że więcej ludzi niewykształconych, pozbawionych ogólnej wiedzy, mieszka w tej chwili w Ameryce niż w Polsce.
Tylko oni się częściej uśmiechają.
- Czy ja wiem? To jest taki uśmiech wyuczony, ja im nie wierzę. Pytasz, jak jest, a on odpowiada, że dobrze, mimo że mu nogę właśnie urwało. I mówi z uśmiechem: " Fajnie jest, bo mam jeszcze drugą". Pewnie, wesołość jest potrzebna. I miły stosunek do ludzi. A ja w tej chwili zauważam w Polsce głównie agresję i złość. Na drodze, w sklepie. To jest niefajne. Rzeczywiście, nie mamy na co dzień takiego fajnego, ciepłego uśmiechu. Ale czy to znaczy, że jesteśmy ponurakami?
Znam bardzo wielu wesołych ludzi, dowcipnych, uśmiechających się. Choć młodzież jest w tej chwili mniej rozbawiona niż starsi. W sumie rzeczywiście młodzi mają dużo problemów, nie akceptują siebie, może dlatego biorą dopalacze... Po co? Mnie to kompletnie nie ciągnie. Życie jest tak piękne, że trzeba się nim cieszyć. Świadomie.
Karol Strasburger . Aktor filmowy i teatralny oraz prezenter telewizyjny. Skończył Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Warszawie. Debiutował w 1970 roku w serialu "Kolumbowie", grał także m.in. w "Nocach i dniach", "Agent nr 1 ", "Karino" i "Polskich drogach". Od 1994 roku prowadzi w TVP2 teleturniej "Familiada", gdzie kultowe już stały się jego żarty rozpoczynające program. (czy nie byłoby lepiej tak: gdzie jego żarty rozpoczynające program określane są mianem kultowych!?) Obecnie występuje w polsatowskiej "Pierwszej miłości"
Angelika Swoboda . Ekspert show-biznesowy portalu Gazeta.pl. Komentuje życie gwiazd w Polsat Cafe, TVN i Superstacji. Zaczynała jako dziennikarka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka mądrych ludzi, z którymi chętnie rozmawia zawsze i wszędzie, kawy i sportowych samochodów.