
Twój film zaczyna się od osobistego wyznania. Zadajesz pytanie, czy rodzic może zostawiać swoje dziecko i ryzykować śmierć z powodu pasji, jaką jest wspinaczka. Sama oprócz tworzenia filmów też się wspinasz. Udało ci się znaleźć odpowiedź na to pytanie?
- Odpowiedź pojawia się w filmie. Pracowaliśmy nad nim około 5 lat. Kiedy go zaczynałam, byłam chwilę po trzydziestce, zaczęły się we mnie odzywać mocno instynkty macierzyńskie. Z drugiej strony kocham się wspinać, nie chcę z tego rezygnować. Ale tak naprawdę te pytania pojawiały się niejako po drodze. Najpierw chciałam, żeby mnie, jako postaci, w tym filmie w ogóle nie było. Głównym tematem filmu są bowiem historie moich bohaterów i pytanie o cenę pasji.
To skąd pomysł, żeby ich zebrać, dwoje Polaków i dwoje Anglików, dzieci himalaistów, którzy zginęli pod K2, i razem z nimi wyruszyć do miejsca, w którym straciły rodziców?
- Zaczęło się od tego, że poznałam córkę himalaistki, która zginęła na K2. Kiedyś zaprosiliśmy ją, żeby opowiedziała o swojej mamie. Byłam pod wielkim wrażeniem tego, jak dużo o niej wie, ale też jak ją w pewien sposób gloryfikuje, jak bardzo ta mama stała się dla niej posągową postacią. Zaintrygowało mnie to. Ta dziewczyna nie wystąpiła w filmie, ale sam temat życia z piętnem rodzica, który zginął w górach, fascynował mnie coraz bardziej.
Kluczem do tej historii jest rok 1986, bo to wciąż jest jedna z największych tragedii himalajskich, zginęło wtedy bardzo wielu wspinaczy. To był pierwszy rok, kiedy tak wiele wypraw z różnych państw spotkało się pod K2, wcześniej zjawiały się tam tylko pojedyncze grupy. Ten sezon przeszedł do historii jako "czarne lato". Chwilę później poznałam historię Łukasza Wolfa, który jest jednym z bohaterów filmu. W czasie tego tragicznego lata stracił matkę, Dobrosławę Miodowicz-Wolf. Łukasz jest świetnym wspinaczem, udało nam się nawet wspiąć razem kilka razy. To, że on to kocha, to było dla mnie kolejne zadziwienie, bo przecież góry zabrały mu oboje rodziców.
Jego matka, Dobrosława "Mrówka" Wolf, zginęła pod K2 w 1986 roku. Ojciec stracił życie kilka lat później w Tatrach.
- A mimo to uważa, że wspinanie się to najlepsze, co człowiek może robić w życiu. Hania Piotrowska, inna bohaterka filmu, zadaje mu nawet pytanie, czy nie ma do gór żalu, ale Łukasz odpowiada, że przecież to tylko kamienie.
Ale mówi też, że wspinaczka to bardzo egoistyczna pasja. Bliscy tych, którzy zginęli w Himalajach, często mimo ogromu miłości czują też żal i złość. To widać również w twoim filmie.
- Ta wyprawa to, poza filmem, pewnego rodzaju terapia dla nich. Hania Piotrowska urodziła się już po tym, jak jej ojciec, Tadeusz Piotrowski, zginął na K2. Jego żona, Danuta, mama Hani, pomagała mi nakłonić ją do udziału w tej wyprawie.
Nie bałaś się mieszać roli reżysera i terapeuty?
- Bałam się. Nie jestem terapeutą, dlatego byłam raczej ostrożna i delikatna w czasie zdjęć. Starałam się również dobrze nas wszystkich przygotować przed wyjazdem. Jako twórca filmu pewnie bym chciała, by kilka rzeczy odbyło się inaczej, jednak czułam się za tych ludzi odpowiedzialna, oni mi zaufali, pozwoli opowiedzieć swoją historię.
Im bardziej zbliżaliśmy się do K2, tym bardziej moi bohaterowie zamykali się w sobie, przeżywali te wszystkie emocje w środku. To nie jest dobre dla filmu, bo nawet jeśli czujesz napięcie, ale nic się nie dzieje, trudno z tego później ułożyć opowieść. Na pewno też fakt, że realizowaliśmy film, nie ułatwiał im tego wszystkiego. Ale myślę, że dla moich bohaterów to było potrzebne przeżycie. Hania Piotrowska nigdy nie poznała taty, ta wyprawa bardzo jej pomogła. Kilka miesięcy po powrocie powiedziała mi, że pozwoliło jej to wyrzucić z siebie żal. Zrozumiała, że być może gdyby tam nie pojechał, byłby nieszczęśliwy.
Tadeusz Piotrowski wyjechał na K2, kiedy jego żona była w ciąży. To pasja czy egoistyczna nieodpowiedzialność?
- Nie wiem. Nie wiem, co bym zrobiła, będąc na miejscu jego żony. Trzeba pamiętać, że kiedy on szykował się na tę wyprawę przez wiele miesięcy, był 1986 rok, PRL. To nie jest łatwa decyzja i wiele osób go za to krytykowało.
Chciałam, żeby to był film bardziej uniwersalny i dotyczył nie tylko gór, ale ludzi, którzy mają jakąś pasję. Dzisiaj często świat stawia nam wybór: albo rodzina albo pasja. Szczególnie trudno połączyć to kobietom. Tym bardziej warto zastanowić się nad tym, o co tak naprawdę nam w życiu chodzi. Po co mamy dzieci? Czy nie dlatego, żeby móc zostawić po sobie ślad? Myślę, że z górami jest podobnie.
Być może eksplorując ten świat nadajesz też swojemu życiu wyższy wymiar, nadajesz znaczenie swojemu byciu tutaj. To wcale nie muszą być zresztą góry: to może być cokolwiek, co ludzie sobie wybierają, żeby dotknąć wieczności. Ta potrzeba pozostawienia śladu zresztą często błędnie odbierana jest jako pragnienie sławy, a to coś znacznie więcej.
Myślisz, że dzieci himalaistów, którzy tam zginęli, to rozumieją?
- Tak. W filmie widać, że jest w nich swego rodzaju duma z rodziców. Najbardziej zdziwiła mnie Lindsey, córka Julie Tullis, która zginęła pod K2, atakując szczyt po raz trzeci w życiu. Lindsey jest kompletnym przeciwieństwem matki. Ma zupełnie inne priorytety, jest prawdziwą gospodynią domową. Przez całą wyprawę negowała himalaizm i wszystkiego się bała. Bała się nawet jechać jeepem. Liczyłam się z tym, że w każdej chwili może zrezygnować, ale mimo to doszła do końca. I na końcu powiedziała, że rozumie ten pęd matki.
W filmie pojawia się też Kurt Diemberger, legenda himalaizmu i człowiek, który był uwięziony w obozie IV na wysokości 8000 m. z Julie Tullis i "Mrówką" - wtedy, kiedy one zginęły. Dla niego to była ogromna trauma, bo stracił tam Julie. Uszkodził sobie również płuca, odmroził palce - stracił je potem - i już nigdy nie wrócił do poważnego himalaizmu. Ale kiedy zapytałam go, czy teraz też podjąłby decyzję o atakowaniu szczytu, odpowiedział bez wahania, że rozumie dlaczego wtedy tam tak postąpili. To jest moment, w którym dotykasz wieczności.
Jego postać łączy rodziców twoich bohaterów.
- Był bardzo mocno związany z Julie Tullis, która była jego partnerem wspinaczkowym; razem pracowali także jako filmowcy. z "Mrówką", mamą Łukasza, znalazł się w jednej grupie przypadkowo. Kiedy w tamtym sezonie wszyscy himalaiści zrezygnowali już z ataków szczytowych, siedem osób z różnych wypraw zaatakowało jeszcze raz. Byli tam m.in. Julie i Kurt oraz "Mrówka".
Tamta wyprawa zniszczyła go psychicznie. Po 1986 roku na świecie wydarzyło się to samo, co u nas po tragedii na Broad Peaku, czyli próba oceniania tych, którzy przeżyli. Kurt dostał mocno po tyłku. Oskarżano go o to, że nie uratował "Mrówki". Zarzucano mu, że mógł to zrobić, w Polsce zrobiono z niego niemal mordercę.
Długo analizowałam tamtą tragedię, czytałam wiele książek. Słuchałam oryginalnego wywiadu z drugim świadkiem, który przeżył. Myślę, że nikt nie ma prawa oceniać różnych zachowań z pozycji kanapy, jeśli nie był wtedy na miejscu. Niestety, dziś już wiem, że twierdzenie, że ludzie gór to inne plemię, to nieprawda. Tutaj obowiązuje polityka, tak samo jak wszędzie, zwalczające się frakcje. Dla mnie najważniejsze jest to, że Łukasz Wolf ostatecznie nie miał do Kurta pretensji. Choć oczywiście było mu żal, że nie stało się inaczej.
Pokazujesz swoich bohaterów w bardzo intymnych momentach. Płaczą, odsłaniają emocje. Nie bałaś się przekroczyć granicy ich prywatności?
- To jest pytanie, które stawiałam sobie każdego dnia: jak daleko jako reżyser mogę się posunąć? Ale oni dość wyraźnie stawiali mi granice.
Zdarzyło się, że słyszałaś, żeby wyłączyć kamerę?
- Tak, Łukasz poprosił mnie o to w jednym momencie. W domu znalazł list, który tata napisał do mamy. List był zamknięty, bo do bazy pod K2 szedł kilka tygodni, a kiedy tam doszedł, "Mrówka" już nie żyła. List wrócił więc do domu i leżał zamknięty przez 27 lat. Łukasz wziął go ze sobą pod K2 i przeczytał mamie na grobie. Wiedziałam, że to byłaby najmocniejsza scena w filmie, ale wiedziałam też, że muszę uszanować jego prawo do tego, żeby zostawić ten moment tylko dla siebie. To jest materia filmu dokumentalnego. Wykorzystuję historię moich bohaterów, ale też jestem za nich odpowiedzialna, więc muszę pilnować granicy moralnej: tego, co mi wolno, a czego nie.
Sam pomysł nie budził twoich wątpliwości? Bierzesz ludzi w miejsce, które dla każdego z nich jest wielką traumą. Ktoś mógłby powiedzieć, że to posypywanie ran solą na potrzeby filmu.
- Pamiętaj, że oni są dorośli, sami podejmowali decyzję. Przedstawiłam im ten pomysł, bo wiedziałam, że każdy z nich chciałby tam pojechać. Wyjazd do Karakorum jest bardzo drogi, dałam im taką możliwość. Powiedziałam, że znajdę pieniądze i to zorganizuję, ale chcę zrobić z tego film. I oni się zgodzili.
Hania Piotrowska mówi w filmie, że kiedy była dzieckiem, cały czas wierzyła w to, że tata jednak wróci do domu. Twoi bohaterowie podczas tej wyprawy byli przez chwilę znowu takimi dziećmi?
- Nie wiem, ale to jest bardzo ciekawa kwestia. Oni jako dzieci, nawet kiedy już wiedzieli, że ich rodzice nie żyją, mieli w sobie nadzieję. Moim zdaniem dzieje się tak przez to, że ciała zmarłych wspinaczy często nie zostają odnalezione. Z moich bohaterów tylko Łukasz mógł odwiedzić prawdziwy grób swojej mamy, bo jej ciało zostało zniesione do bazy wysuniętej na 5600 m. Inni zostali gdzieś na K2. To jest trudna sytuacja, bo jeśli nie ma pogrzebu, nie widziałeś nigdy ciała, to zawsze jest nadzieja, że może jednak ten człowiek wróci. Zresztą były takie historie, że po bardzo długim czasie ktoś uznany za zaginionego w Himalajach się znajdował.
Nasza podróż była trochę jak symboliczna pielgrzymka do symbolicznych grobów. Bo K2 można potraktować jak wielki grobowiec.
Nie tylko symbolicznie, bo po drodze widzieliście ciała himalaistów, którzy nigdy nie wrócili z tej góry.
- Dla mnie to było straszne odkrycie, bo tam rzeczywiście śmierć jest bardzo obecna. Wiele razy byłam na wyprawach w wysokich górach, ale nigdy nie zdarzyło mi się podczas wspinania natykać na szczątki innych ludzi. A tutaj tak było. Mijaliśmy po drodze ciała - a raczej ich fragmenty - które dzięki panującym tam warunkom atmosferycznym były właściwie zmumifikowane, wyglądały jak rzeźby.
Zadziwiło mnie to, jak Łukasz z Hanią na to reagowali, bardzo naturalistycznie. Rozmawiali na chłodno, mówili: "O, to but, a w środku jest chyba kość", "Ciekawe, w którą szczelinę wpadł mój tata", "Jak się spadnie z takiej wysokości, to z człowieka zostaje tylko miazga".
Brzmi strasznie.
- Prawda? Spodziewałbyś się zupełnie innej reakcji. Ale to też specyfika dokumentu, nigdy nie jesteś w stanie wszystkiego przewidzieć. Przecież od tamtej pory minęło niemal 30 lat, więc może z drugiej strony ta reakcja po prostu musiała być taka?
Potęgę gór bardzo mocno czuć w zdjęciach. Wybierałaś operatorów z doświadczeniem w Himalajach?
- Radek Ładczuk robił zdjęcia do dokumentu "Koniec Rosji", który był kręcony na Syberii w bardzo trudnych warunkach. Wykonywali dużo ciężkiej fizycznej pracy i on sobie świetnie z tym poradził, robiąc kapitalne zdjęcia. Wiedziałam, że operator przy takim filmie, oprócz talentu do zdjęć, musi być wytrzymały. Kręcimy na wysokości do 5600 metrów, wszyscy są wyczerpani, trzeba się odnaleźć w takich warunkach. Drugi operator, David Kaszlikowski, też jest alpinistą, był sprawdzony w trudnych warunkach. Mieliśmy tylko pecha do pogody. Cały czas była piękna.
To źle?
- Jakbyśmy byli alpinistami, którzy chcą zdobyć górę, to bylibyśmy szczęśliwi. Ale w przypadku filmu brakowało dramatycznych pejzaży. Dlatego poprosiłam o pomoc Darka Załuskiego, który jest operatorem i zdobywcą K2, i wzięłam od niego kilka ujęć.
Przez cały film przeplatają się też archiwalne ujęcia z tragicznej wyprawy na K2 rodziców twoich bohaterów.
- Tak, kosztowało to ogrom pracy researcherskiej, ale moim zdaniem to wielka siła tego filmu. Chciałam, żeby dzięki temu w filmie znikał wymiar czasu. Żebyśmy byli w Karakorum wszyscy razem: oni, którzy tam zginęli, i ich dzieci, które dzisiaj są w ich wieku. Trudno było to zmontować, bo tamte zdjęcia to były krótkie ujęcia, kręcone na taśmie filmowej. Ale dostałam też bardzo dużo materiałów od bohaterów. To są bardzo intymne archiwa: taśmy z głosem, które nagrywała mama Lindsey i Chrisa, listy, które Tadeusz Piotrowski wysyłał do żony i nienarodzonego dziecka. Cieszę się, że ich bliscy zaufali mi i mogłam użyć ich w filmie.
Eliza Kubarska. Reżyserka, autorka filmów dokumentalnych "Co się wydarzyło na wyspie Pam" oraz "Badjao. Duchy z morza", który otrzymał m.in. nagrodę jury na festiwalu Hot Docs w Toronto. Podróżniczka i alpinistka. Ma na swoim koncie, jako jedna z niewielu kobiet, wytyczenie nowych dróg wspinaczkowych na dużych górskich ścianach m.in. w Atlasie Wysokim w Maroku, na Grenlandii, w Mali, Jordanii, Meksyku czy Malezji. Ukończyła Wydział Rzeźby w ASP w Warszawie oraz Mistrzowską Szkołę Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy.
Bartosz Janiszewski. Dziennikarz i scenarzysta. Przez wiele lat członek redakcji tygodnika "Newsweek", potem "Wprost". Pisze przede wszystkim reportaże i teksty społeczne. Laureat festiwalu scenarzystów Script Fiesta, nominowany do nagród Grand Press i MediaTory. Zakochany w Warszawie, zafascynowany podróżami, szczególnie Ameryką Południową.