Rozmowa
Stefania Wilczyńska i Janusz Korczak (fot. materiały prasowe)
Stefania Wilczyńska i Janusz Korczak (fot. materiały prasowe)

Gdybyśmy zapytały teraz w ulicznej sondzie, czy komuś nazwisko Stefanii Wilczyńskiej cokolwiek mówi, wróciłybyśmy z niczym. Dlaczego ona?

Magdalena Kicińska:

Kilka lat temu na jednym ze spacerów po Warszawie trafiłam na Jaktorowską 6, dawniej Krochmalną 92. Pod tym adresem mieścił się Korczakowski Dom Sierot. Stanęłam przed wielkim gmachem i dopiero wtedy, pierwszy raz, dotarło do mnie, że ta instytucja nie mogła opierać się przecież na samym Januszu Korczaku. A tak niewiele wiemy o ludziach, którzy razem z nim tworzyli Dom Sierot. O samej Wilczyńskiej również. Wprawdzie został opublikowany zbiór wybranych tekstów Wilczyńskiej "Słowo do dzieci i wychowanków", wspomina też o niej w swojej świetnej książce "Korczak. Próba biografii" Joanna Olczak-Ronikier, ale to za mało.

Do samej Wilczyńskiej wróciłam jednak dopiero w 2012 roku - w stulecie otwarcia Domu Sierot i w 70. rocznicę śmierci dzieci, Korczaka, Wilczyńskiej i personelu Domu. Sejm ogłosił 2012 Rokiem Janusza Korczaka, a Grażyna Pawlak z Fundacji im. prof. Mojżesza Schorra zaprosiła parę osób na spotkanie i zachęciła nas do tego, by przypomnieć o Wilczyńskiej. Napisałam krótki reportaż - ukazał się w "Przekroju", i gdzieś tam w głowie zaświtała myśl, że to może nie wystarczy. I tak się jakoś dziwnie złożyło, że dwa tygodnie po tamtym spotkaniu rozmawiałam już ze swoją wydawczynią Moniką Sznajderman o książce.

Stefania Wilczyńska (fot. Wikipedia.org / http://bit.ly/1M9BvY0 / CC BY / http://bit.ly/1d1JIJD)

Rozpoczynasz ją od opisu skomplikowanej relacji polsko-żydowskiej w domu rodzinnym Stefanii Wilczyńskiej. Kim ona właściwie była - Polką, Żydówką?

- Odpowiem przewrotnie: była wychowawczynią. Myślę, że sama by tak odpowiedziała na to pytanie. Była warszawianką, tu mieszkała. Była Polką, ale była też córką Izaaka i Salomei, a nie na przykład Ireneusza i Katarzyny. Jej pierwszym językiem był polski. Nie znała jidysz. Nie wiem, czy kiedykolwiek była w synagodze. Była siostrą Stanisława, który służył w polskim wojsku. W przytułku dla żydowskich sierot w żydowskiej dzielnicy Warszawy uczyła dzieci wierszy Konopnickiej, a Jael z kibucu Ein Charod do dziś śpiewa, jak mówi, piosenkę, której nauczyła ją wychowawczyni Stefa, rozpoczynającą się od: "Jeszcze Polska nie zginęła...". Chcesz, mogę wymieniać dalej. Kategorii tożsamości, które pasują do Stefy, jest wiele.

Wilczyńska p ochodziła z dobrej rodziny, studiowała w Belgii i Szwajcarii. Wróciła do Polski. Jeśli chciała działać charytatywnie, mogła przecież organizować komitety, zbierać pieniądze. Wybrała jednak czynną pracę wśród biedoty. Jak to się stało?

- Niewiele wiadomo o ponad 20 pierwszych latach jej życia. Nigdzie nie zapisała, dlaczego pewnego dnia, w 1909 roku, zapukała do drzwi przytułku dziecięcego przy Franciszkańskiej 2. Przywitała ją tam odpowiedzialna za kierowanie nim Stella Eliasberg. Notowała później ze zdziwieniem, że ta młoda energiczna kobieta faktycznie przychodzi codziennie punktualnie, zajmuje się dziećmi, karmi, przewija, wyczesuje wszy. Niewiele wiadomo też o szczegółach spotkania Wilczyńskiej i Korczaka. Najprawdopodobniej to na wieczorku poetyckim zorganizowanym przy Franciszkańskiej spotkali się pierwszy raz. Kiedy Towarzystwo postanowiło rozszerzyć działalność i wybudować nowoczesny, jak na tamte czasy, Dom Sierot, stanęli na jego czele: on jako dyrektor, ona - naczelna kierowniczka. Od tamtej pory aż do 1942 roku tworzyli Dom razem.

Bohaterowie twojej książki nazywają Dom Sierot "rajem". A jednak, gdy pierwsze pokolenie dzieci zaczęło opuszczać jego mury, byli już wychowankowie winili Korczaka i Stefę za swoje niepowodzenia. Dlaczego?

- Dzieci wchodziły do Domu na siedem lat i przez ten czas żyły, jak mówił mi jeden z wychowanków, Szlomo Nadel, w utopii. Dom kierował się zasadami równości, sprawiedliwości, szacunku. Dzieci były jego gospodarzami - nie gośćmi. Miały prawa, ale i obowiązki, niektóre po raz pierwszy i jedyny w życiu doświadczały takiej autonomii. Ale kiedy osiągały wiek 14 lat, musiały opuścić Krochmalną. I wracały często w ten sam świat, z którego przyszły. Korczak mówił im: - Uczcie się . A tymczasem uniwersytety się przed nimi broniły. Mówił: - Pracujcie . A tymczasem nie mogli znaleźć pracy, bo kryzys. Nie dziwię się, że czuły rozczarowanie światem, który ich otaczał, tak innym od tego, który miały w Domu. Szlomo mówił, i bardzo to było dla mnie uderzające: - Swoim dzieciom nie dałem tyle, ile dostałem w Domu Korczaka .

Myślę, że Wilczyńska w głębi duszy choćby częściowo podzielała zdanie wychowanków. Z biegiem lat też zaczyna być krytyczna wobec systemu, który współtworzyła w Domu Sierot. Zastanawia się, czy nie lepszy byłby model podobny do dzisiejszego modelu rodzin zastępczych. Popatrz, minęło tyle lat, a my nadal jesteśmy w tym samym punkcie - duże, "koszarowe" domy dziecka ciągle istnieją.

Fragment wystawy "Janusz Korczak. Pisarz, wychowawca, myśliciel" w galerii Żydowskiego Instytutu Historycznego (fot. Piotr Wójcik / Agencja Gazeta)

Nie tylko krytyka przebija ze słów Wilczyńskiej. W listach do duchowej córki, Fejgi Lifszyc, które obszernie cytujesz, Stefa bez ogródek pisze o swojej frustracji. Chce opuścić Dom Sierot po 20 latach pracy, wyjechać do Palestyny, w chwilę później znów nie może lub nie ma na to odwagi. Skąd te wahania?

- Wilczyńska była bardzo wymagająca, ale najwięcej wymagała od siebie. Była krytyczna wobec tego, co sama robiła, i wobec tego, co ją otaczało. Myślę, że po ponad 20 latach pracy i kiedy sama dobiegała pięćdziesiątki, podsumowała swoje osiągnięcia. Chciała być przede wszystkim potrzebna - to poczucie chyba prowadziło ją przez życie. I sprawiło, że wobec warunków panujących w Polsce postanowiła szukać dla siebie miejsca gdzie indziej. Tam, gdzie mogła się przydać.

Zastanawiała się nad emigracją do Związku Radzieckiego, w końcu wybrała Palestynę. W obu tych miejscach próbowano wtedy, z różnym jak wiemy skutkiem, znaleźć inny model życia, oparty nie na kapitalistycznych stosunkach, ale w teorii równy, sprawiedliwy, wspólny. Tego właśnie szukała dla siebie - miejsca we wspólnocie. Kiedy dotarła do Palestyny, okazało się jednak, że wiele ją różni od pionierów budujących podwaliny dla przyszłego Izraela. Wyjeżdżali wtedy głównie młodzi, pełni zapału, nienasyceni. A ona? Jej decyzja o wyjeździe była decyzją dojrzałej kobiety, odważną, choć Wilczyńska zarzekała się, że wyjeżdża na próbę, a nie na stałe.

W kibucu nie odnalazła siebie do końca. Propozycje wychowawcze, które próbowała wcielić w życie, nie spotykały się ze zrozumieniem. Myślę, że była zawieszona między tym, co zostawiła w Polsce, a tym, co w Erec. Jael, która pamięta Wilczyńską z tamtego czasu, mówiła, że jako dzieci byli dla niej niedobrzy, bo jej nie rozumieli, a ona do końca nie rozumiała ich. Wiesz, że ona, kiedy mi o niej opowiadała, płakała i do dziś żałuje. - Bo może gdyby była milsza, to Stefa - pytała mnie w kibucu - by została? A może i ściągnęła dzieci?

Co jej odpowiedziałaś?

- To, co Szlomo zawsze mi mówił: - A co mieli z Korczakiem innego zrobić, niż zostać z dziećmi do końca? Te dzieci to był cały ich świat.

Ich dzieci, ich świat. Relacja Stefy z Korczakiem jest właściwie niejasna. Kochali się? Przyjaźnili? Łączyły ich relacje czysto służbowe?

- Trudno nadać tej relacji jednoznaczną etykietę. Wydaje mi się, że się wzajemnie inspirowali, znaleźli w sobie intelektualnych partnerów, darzyli się szacunkiem, jakąś szczególną przyjaźnią. Myślę, że postrzeganie Stefy tylko w kontekście Korczaka i jej do niego stosunku odbiera jej motywacjom suwerenność, odrębność, spłyca tę postać. Nie wykluczam, że była nim zafascynowana i go kochała, nie zachował się jednak ani jeden list od niego do niej i odwrotnie. Nie pisała o swoich emocjach wprost. Za mało mi o tym opowiedziała swoim głosem, żebym mogła stwierdzić: - Na pewno tak było . Ale ważniejsze wydaje mi się to, że łączyły ich wartości, cele, które były dla nich obojga najistotniejsze. I że to porozumienie było decydujące.

 

Czy w perspektywie historii Wilczyńskiej zmienia się jakoś spojrzenie na Korczaka - tego dobrze już znanego i opisanego? Może jakoś go umniejsza, trochę strąca z piedestału?

- Mówienie o Korczaku bez wspomnienia Stefy zubaża samego Korczaka, ale i innych zaangażowanych w Dom - i odwrotnie. Moim zamiarem nie było napisanie rewersu historii Domu. Nie uważam też, by Stefa zrobiła za Korczaka całą robotę. Wydaje mi się, że ważniejsze jest mówienie o tym, jak ich historie się przenikały, niż licytowanie się, czyje zasługi są większe. Oboje byli ważni, oboje na siebie wpływali. Ta wyjątkowość polegała na dopełnianiu się. Tak jak pisał Emanuel Ringelblum: Trudno określić, gdzie zaczyna się Korczak, a gdzie kończy się Wilczyńska . Jego ocena jest bliska temu, jak ja ich postrzegam - bardzo synergicznie.

Historia Stefy jest więc historią kobiety, która była niejednoznaczna, skomplikowana, wymykała się etykietom. Niezależnej, silnej, odważnej, konkretnej i konsekwentnej. Zdecydowała - wolę to określenie niż "poświęciła swoje życie dzieciom" - że będzie pracowała dla nich i z nimi. Robiła to z pełnym przekonaniem, choć nie bezkrytycznie. Odegrała bardzo ważną rolę w życiu wielu wychowanków, współtworzyła Dom, który pod wieloma względami był ewenementem. A sama o sobie mówiła bardzo skromnie: - Nie umiem dobrze pisać ani mówić, umiem tylko pracować, ostrożnie, powoli .

Na czym głównie polegała twoja praca nad książką?

- Przede wszystkim na czytaniu. Długie godziny spędzałam w Bibliotece Narodowej, robiłam notatki, całą tę pracę domową, którą po prostu trzeba odrobić, żeby poznać dobrze temat, o którym się pisze. Chodziłam też regularnie do Archiwum Korczakowskiego, które mieści się właśnie w dawnym Domu Sierot, i czytałam dokumenty. Dostałam ogromne wsparcie przede wszystkim od pani Marty Ciesielskiej, kierowniczki Korczakianum. I było coś jeszcze, coś bardziej osobistego, co też - tak mi się wydaje - zbliżyło mnie do Stefy i Domu Sierot. W tym budynku działa dziś Dom Dziecka nr 2 im. Janusza Korczaka.

Kiedy siedzi się w archiwum, słychać dobiegające z pokojów na górze głosy, dźwięki, szuranie, śmiech, wszystkie te odgłosy codziennego życia dzieci. Czasem zdarzało mi się, że na korytarzu jakieś dziewczynki podbiegały do mnie, przytulały się i nazywały "ciocią". Czułam zapach obiadu ze stołówki, gdy akurat czytałam o wspólnych posiłkach w Domu Sierot. I nagle ta opowieść sprzed ponad 70 lat stała się - poprzez te zapachy, dźwięki - bardzo realna, bliższa.

Jeździłam też do Izraela, by dotrzeć do tamtejszych archiwów w kibucach Ein Charod i Lochamej HaGetaot - im. Bohaterów Getta. Ogromnie ważne było dla mnie dotknąć tych samych rzeczy, których dotykała Wilczyńska, albo przeczytać list pisany jej ręką. Ale jeździłam tam też po to, żeby spotkać ludzi, którzy znali Wilczyńską, poznać byłych wychowanków Domu Sierot - Itzchaka Belfra i Szlomo Nadla.

W książce skrupulatnie wyliczasz dane, podajesz źródła, dzielisz materiał na to, co masz, i to, czego nie masz. Tropisz, rozpisujesz dokładnie genealogię Stefanii Wilczyńskiej. W nawiasach zadajesz pytania o wątki, co do których nie jesteś pewna. Dlatego twoją książkę śmiało nazwałabym reportażem literackim z elementami dziennikarskiego śledztwa. Tak to sobie wymyśliłaś?

- Chciałam dowiedzieć się o Wilczyńskiej jak najwięcej. Wiedząc, że choć nie jestem w stanie poznać myśli swojej bohaterki, muszę spróbować się do nich jak najbardziej zbliżyć. Szybko okazało się jednak, że to będzie bardzo trudne. Wilczyńska nie zostawiła zbyt wielu dokumentów, w których zapisałaby swoje myśli, mówiła o swoich emocjach wprost, pism, z których mogłabym poznać ją - młodą Stefanię, czy Stefę, dojrzałą kobietę.

Jest co prawda kilkadziesiąt listów do Fejgi Lifszyc, jej przyjaciółki, ale Fejga przed oddaniem ich do archiwum w kibucu im. Bohaterów Getta skrupulatnie je ocenzurowała, tak były intymne. Nie oddała też, jak sądzę, wszystkich. Jest korespondencja - uwielbiam ją - z dziećmi z Domu Sierot; listy, które pisała do nich i które one do niej pisały, kiedy wyjeżdżała do Palestyny. Są wypowiedzi w protokołach zebrań, kilka tekstów autorskich dotyczących pedagogiki Niewiele, żeby dowiedzieć się, o czym marzyła, co myślała, czego się bała, za czym tęskniła To, co uderzyło mnie na samym początku dokumentacji, to też fakt, że - jak mówi Szlomo Nadel - "żyła tak, jakby jej nigdy nie było". Materiały archiwalne dotyczące rodziny też są - co oczywiście nie tak rzadkie w przypadku źródeł dotyczących rodzin żydowskich - niekompletne. Jednak w przypadku rodziny Stefy są naprawdę bardzo skąpe.

Wertowałam księgi metrykalne w archiwach, m.in. we Włocławku, w Pułtusku, często wpadałam w ślepe uliczki. I, jak to jest zapisane w książce, pod koniec dokumentacji miałam właśnie taką listę: po jednej stronie zapisywałam to, co wiem, po drugiej - pytania, na które nie znalazłam odpowiedzi. Ta druga kolumna była dużo bardziej rozbudowana.

Pomnik Janusza Korczaka (fot. Waldemar Gorlewski / Agencja Gazeta)

Czyli trudność polegała nie tylko na skąpej liczbie dokumentów, ale i charakterze samej zainteresowanej. To musiał być dla ciebie, jako autorki książki o niej, prawdziwy dylemat?

- Wpadła mi w ręce gazeta, w której pisano o tym, że Unia Europejska wprowadziła tzw. prawo do bycia zapomnianym: możesz usunąć z wyszukiwarek wszystko, co dotyczy ciebie. Chwilami miałam wrażenie, że podobnie stało się ze Stefą. Zastanawiałam się: A może ona sama chciała pozostawać w cieniu, nie mówić o sobie zbyt wiele, nie angażować swoją osobą innych? I zadałam sobie pytanie, czy mam prawo ją z tego cienia wydobywać. Zdecydowałam jednak, że warto tę historię opowiedzieć. I nawet jeśli jest w niej tyle dziur, niewiadomych - to dobrze, to jest to część tej opowieści: oto była kiedyś kobieta, która odegrała rolę w życiu wielu osób - przez Dom przeszło kilka tysięcy dzieci - a o której niewiele wiadomo, nie zachowały się dokumenty.

I choć na wiele pytań nie znalazłam odpowiedzi, to zostały chociaż "ślady po pamięci". Jak ślady po mezuzach. W niektórych domach można je jeszcze spotkać. Są nawet w kamienicach niedaleko miejsca, w którym mieszkam, na Pradze, na ulicy Ząbkowskiej. Myślę, że te ślady, puste miejsca, są czasem bardziej wymowne, bo to namacalne znaki braku.

Zostali też ludzie. Tacy jak Szlomo Nadel, który w twojej książce pełni funkcję przewodnika.

- Udało mi się dzięki niemu podejść bliżej do Stefy. Podczas naszych rozmów - w Izraelu i później, bo często do siebie telefonujemy - opowiadał mi o niej, o Domu, o tamtej Warszawie. Czuję ogromną wdzięczność, że chciał ze mną o tym mówić. Niby to wszystko wiemy, tyle już o tym napisano, powstało mnóstwo książek, filmów. Słyszałam nieraz, że już wszystko zostało opowiedziane, po co znów o tym pisać. A mnie się wydaje, że każda z tych historii, nawet jeśli jest podobna, bo siłą rzeczy musi być, jest wyjątkowa i powinna wybrzmieć. A ja, powtarzając trochę za Mikołajem Grynbergiem, lubię sobie do nich chodzić i słuchać. I już, tak po prostu.

A jednak dla Szloma były to trudne spotkania. "A potem ty przyjechałaś i znów nie mam spokoju" - mówi do ciebie.

- Żeby usłyszeć jego historię, musiałam go poprosić, by znów tu wrócił. A "tu" to nie jest to kolorowe dwudziestolecie, które chcemy pamiętać. Żaden tam Dymsza i Bodo, Tuwim i Lechoń, Ziemiańska, Cud nad Wisłą i rauty. "Tu" dla Szloma to niesamowita bieda, kryzys ekonomiczny, antysemityzm. "Tu" to dzieci z żydowskiego Domu Sierot bezpieczne, ale tylko do przekroczenia bramy Domu, bo za nią czekały na nie kamienie i "nie chcemy was tu, żydziaki". "Tu" to też okupacja, getto i Treblinka, miejsce, w którym zginęli jego brat, jego matka, Korczak i Stefa.

Symboliczny grób Stefanii Wilczyńskiej na cmentarzu żydowskim w Warszawie (fot. Sławomir Pastuszka / http://bit.ly/1MsDUx5 / BY CC / http://bit.ly/1xMszCg)

Cytujesz akt urodzenia Stefy: "Opóźnienie sporządzenia aktu nastąpiło wskutek niedbalstwa rodziców". Szlomo opisuje Stefę: "Taka niebyła. Nic po niej nie zostało, jakby jej nigdy nie było". To "niedbalstwo" i "niebycie" można zauważyć i w faktach historycznych, które przytaczasz, i w pamięci tych, którzy ją znali. Jest symboliczne. Z czego wynika?

- Trudne pytanie. Myślę, że kluczowa dla tego zaniedbania jest swego rodzaju oczywistość obecności Stefy. W jednym ze wspomnień byłych wychowanków pojawia się, w kontekście roli Stefy w Domu, takie zdanie: - Nie mówiło się o tym, to było samo przez się zrozumiałe . Wychowankowie wspominali też: - Dom był Stefy pełen . Zawsze tam była. Robiła im kanapki i pamiętała, kto z czym lubi. Może dlatego brały jej obecność za pewnik. A doktor? Wykładał, pisał, wychodził poza Krochmalną albo znikał w pokoju na strychu, a kiedy spędzał z nimi czas, często poświęcał go na zabawę. Ten czas to było dla nich święto.

Długo zastanawiałam się, jak to się stało, że "wycinano" Stefę z opowieści o Domu. To "samo przez się" dotyczy wielu kobiet, których praca, choć fundamentalna, pozostaje niezauważana. Bierze się z wielu czynników, a podwaliny ma oczywiście w kulturowym postrzeganiu kobiet i ról przez nich wypełnianych, zgodnie z którym to, co "męskie", jest doceniane i podziwiane, a to, co "kobiece" - nie zawsze.

Tylko że w przypadku Korczaka i Stefy ten tradycyjny podział nie miał racji bytu. Dzieci wspominały, że to Korczak był jak mama, która rozpieszcza, utuli, wytrze nos, a Stefa była jak tata, wymagała, była surowa, budziła respekt! Ciekawe jest jeszcze to wymazanie Stefy z opowieści - a może wręcz legendy - o ostatnich chwilach Domu Sierot.

No właśnie, skąd się wzięło?

- Długo szukałam odpowiedzi na to pytanie. Jeszcze przed wojną rola Wilczyńskiej była zupełnie jasna, i to widać w dokumentach, które się zachowały, w przedwojennych tekstach prasowych. Sam Korczak, jeszcze w getcie, prostował jeden z artykułów, w którym przypisywano mu całość zasług za prowadzenie Domu. Sytuacja zmienia się wraz ze śmiercią Korczaka, Stefy, Domu Sierot. Pierwsze teksty o tym pojawiły się już w 1943 roku. Od razu koncentrują się one na postaci Korczaka i dzieci, podkreślają jego męczeństwo, ofiarność, sam Korczak urasta do rangi symbolu, nieomal świętego.

Wydaje mi się, że najbliższe prawdy wytłumaczenie to takie, że oto 5 lub 6 sierpnia - prawdopodobnie to ta pierwsza data jest prawdziwa - 1942 roku, kiedy w ramach Wielkiej Akcji Likwidacyjnej Getta "wysiedlono" do Treblinki m.in. Dom Sierot, ludzie zobaczyli coś tak potwornego i przerażającego - nawet wobec tego, co widzieli dotąd w getcie - pochód dzieci wiedzionych na śmierć, dzieci, które przecież "żyły w raju" - że potrzebowali nadać temu, co nie do ogarnięcia, jakiś sens. I potrzebowali dla tego celu symbolu i wyraźnego, jednoznacznego bohatera.

To chyba bardzo ludzkie, chcieć nadać jakikolwiek sens, kształt czemuś, czego się doświadcza, a czego nie sposób zrozumieć, żeby jakoś to przetrwać? Myślę, że tak narodziła się legenda, która w następnych latach była powielana, wzmacniana. Marek Edelman pytał Hannę Krall w "Zdążyć przed Panem Bogiem": - Wszyscy wiedzą o Korczaku, a dlaczego nikt nie wie o Poli Lifszyc, która poszła na Umschlagplatz, bo nie chciała, żeby jej matka była wywieziona do Treblinki sama? Ta książka jest też po to, żeby wiedziano również i o Ginie Gutman, o Srulu, o Naci Poz, o Blumce, o Abaszy, o Samku Nadlu, o wychowankach Domu. I o Stefie.

(fot. materiały prasowe)

Artykuł opublikowaliśmy po raz pierwszy latem 2015 roku. Książka "Pani Stefa" ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne. Do kupienia w promocyjnej cenie w Publio.pl.

Magdalena Kicińska (ur. 1987). Reporterka, pisze dla "Gazety Wyborczej", publikowała też m.in. w "Polityce", "Przekroju", "Voyage" oraz kwartalniku "Dialog-Pheniben". Jej teksty reporterskie znalazły się również w kilku antologiach. Absolwentka nauk politycznych na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW, Warszawskiej Szkoły Filmowej i Polskiej Szkoły Reportażu. Nominowana do Nagrody im. Teresy Torańskiej, finalistka stypendium im. Ryszarda Kapuścińskiego, stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Karolina Przewrocka (ur. 1987). Dziennikarka mieszkająca obecnie w Tel Awiwie. Współpracowała z polskimi i niemieckimi mediami: "Tygodnikiem Powszechnym", TVP Kultura, "Przekrojem", "Deutsche Welle" w Bonn i "Der Freitag" w Berlinie. Pisze o Izraelu i relacjach polsko-żydowskich, bloguje dla "Polityki" o miejscach z blizną, tłumaczy z niemieckiego. W latach 2011/2012 współtworzyła projekt Fundacji im. prof. Mojżesza Schorra upamiętniający Stefanię Wilczyńską.