
Przyzwyczaił pan ludzi do tego, że pan ich bawi, dostarcza im rozrywki. A tu niespodzianka. Specjalista od komedii napisał książkę, owszem, zabawną, ale i gorzką. "Chłopcy" - opowieść o kryzysie męskości, potędze ojcostwa i tęsknocie za prawdziwym uczuciem - to dowód na to, że pan spoważniał?
- Na pewno w wieku 50 lat jestem poważniejszy niż wtedy, kiedy miałem lat 30. Inne rzeczy wypełniają mój umysł czy serce. Inaczej myślę też o komunikacji z odbiorcami moich dzieł: filmów czy - jak teraz - powieści. Kiedyś byłem szczęśliwy, gdy udało mi się ludzi rozbawić. Dziś już mi to nie wystarcza.
Inna sprawa, że robienie komedii było też konsekwencją mojej drogi zawodowej. Zacząłem robić filmy, zanim skończyłem szkołę filmową. Kino komercyjne - a w nim komedia - były jedyną drogą, bo nie miałem żadnych szans na pieniądze publiczne. Nie przyznano by mi ich, argumentując, że nie jestem zawodowym reżyserem. A w świecie kina komercyjnego nie liczyły się uwarunkowania cechowe, a jedynie dobre pomysły i talent. I tak zacząłem robić komedie. A ponieważ były wielkimi hitami, zaczęto uważać mnie za "pana od komedii".
Ten wybór wynikał również z obawy przed powiedzeniem czegoś wprost, na poważnie? Z ulgą przywdział pan kostium komedianta?
- Od małego miałem predyspozycje do bawienia ludzi. Dawniej towarzyszyła temu jeszcze wewnętrzna wesołość, która z czasem ustąpiła, bo już mi się nie chce bywać duszą towarzystwa. Natomiast łatwość konstruowania historii naznaczonych komizmem pozostała.
Nigdy jednak nie miałem problemów z pisaniem na serio. Wiele lat temu - kiedy współpracowałem z "Frondą", zanim dotknął jej Tomasz Terlikowski - opublikowałem tam opowiadanie "Krzyż"; o księdzu, który porzuca stan kapłański, by uratować dziecko przed aborcją. Nie swoje dziecko, oczywiście. Potem Magdalena Piekorz przez lata zabiegała o zrobienie z tego filmu. Nie udało się, nad czym bardzo boleję. Podobny los spotkał mój scenariusz filmu o Monte Cassino. I projekt serialu o V Brygadzie Wileńskiej i majorze Łupaszce. Nie powstały nie dlatego, że były słabe - po prostu w Polsce takich tematów, mówię to z bólem, nikt z decydentów nie chce.
Ale ponieważ uważam, że zamiast narzekać, lepiej pracować, robiłem komedie. Które zresztą bardzo lubię. Oczywiście chciałem na tych filmach zarabiać, ale nigdy chęć zarabiania nie była najważniejsza. Nie umiałbym zrobić filmu, który byłby wyłącznie biznesowym produktem. Zawsze robiłem tylko takie filmy, jakie sam chciałbym oglądać jako widz. Począwszy od "Pół serio", przez "Ciało", "Testosteron", "Lejdis", "Idealnego faceta dla mojej dziewczyny", aż do "Jak się pozbyć cellulitu", te filmy miały zawsze kilka warstw odbioru. Najprostsza - z humorem najmniej wyrafinowanym - przeznaczona była dla najmniej wyrobionej widowni. Ale były też warstwy głębsze, dzięki którym także ludzie inteligentni mogli oglądać te filmy z przyjemnością.
Obejrzałam wczoraj ponownie "Lejdis". I zastanawiam się, czy robiąc taką komedię, z rozmysłem sięgał pan po pewne żarty czy rozwiązania w scenariuszu, z którymi sam się nie utożsamiał, po to, żeby zapewnić masowy odbiór swojemu dziełu?
- Ja się w "Lejdis" utożsamiam z każdym rodzajem dowcipu. I bardzo lubię ten film, choć mam do niego mniej emocjonalny stosunek niż do "Testosteronu". Na te filmy nie można patrzeć w oderwaniu. Bez wielkiego sukcesu "Testosteronu" nie zrobilibyśmy "Lejdis". Mieliśmy demo "Lejdis", które pokazałem ówczesnemu szefowi ITI Pawłowi Wachnikowi. I on natychmiast chciał to dystrybuować. Mówił, że to będzie megahit. Miał intuicję. Wcześniej pomógł nam w dystrybucji "Testosteronu", którego w formie sztuki teatralnej był wielkim fanem. To wszystko się łączy.
"Testosteron" był wielkim sukcesem jako sztuka teatralna. Inscenizację Teatru Montownia widziało przeszło 100 tysięcy ludzi. To była sztuka, która rozpoczęła wielką karierę Tomasza Karolaka, którego ściągnąłem do niej z teatru w Łodzi. Wpłynęła też, myślę, na życie Roberta Więckiewicza - bo wszyscy ważni świata filmu zobaczyli go w "Testosteronie", a grał w nim genialnie. Również Teatr Montownia stał się rozpoznawalny. I ja. Wszyscy bardzo wiele "Testosteronowi" zawdzięczamy. W filmie - który powstał cztery lata po premierze sztuki - zdecydowaliśmy się już na inną obsadę, bo nie chcieliśmy, by ktoś nas posądzał, że reżyserujemy coś, co w teatrze wyreżyserowała Agnieszka Glińska. A w międzyczasie pracowałem nad "Lejdis" z autorkami bloga, na który natknąłem się w internecie. Te prace trwały dość opornie, ale przyspieszyły, kiedy się okazało, że mamy pieniądze na film o kobietach, ale nie mamy scenariusza. Scenariusz "Lejdis" powstawał w szalonym tempie: napisaliśmy go w półtora miesiąca.
A gdzie w "Lejdis" są te głębsze warstwy odbioru, o których pan mówił? Czytam pierwszą, podstawową, doceniam niewątpliwe rozrywkowe walory filmu. Co dalej?
- Zanim odpowiem, muszę wyjaśnić, że Polska jest dość płytkim rynkiem filmowym. Jeżeli mamy do czynienia z obrazem, który ogląda więcej niż milion widzów, należy się zastanowić, jakie są tego przyczyny, bo to dużo więcej niż typowa polska widownia kinowa. A kiedy mamy 2,5 miliona widzów jak na "Lejdis" - to jest to już fenomen.
Po latach patrzę na "Lejdis" już nie jak na film, ale zjawisko socjologiczne. I w tej optyce należy widzieć te głębsze warstwy, o które pani pyta. "Lejdis" powiedziały coś bardzo prawdziwego o polskich kobietach z pierwszej dekady XXI wieku: o ich aspiracjach, samopostrzeganiu, rozumieniu własnej podmiotowości, relacjach z mężczyznami, definiowaniu własnej kobiecości wreszcie. Oczywiście nie zapominam, że mówimy o komedii, gdzie psychologia postaci jest skonwencjonalizowana. Ale to nie przeszkadzało kobietom odczytać tę konwencję właściwie. To znaczy: dostrzec w komedii prawdziwe odbicie czasów i siebie.
No właśnie, czy typowy babski wieczór to zawsze czerwone wino, płacz i rozmowy o seksie? A męski: wódka, tatar, ogórki kwaszone i rozmowy o seksie?
- Nie, nie zawsze. Czasami kobiety piją wódkę pod tatara, a faceci - czerwone wino. Ale nie skupiałbym się na kulinariach, tylko wspólnocie, którą zawiązuje się z bliskimi sobie osobami przez rozmowy o sprawach istotnych. Intymność, której częścią jest seks, jest sprawą ważną. Dlatego przyjaciółki z "Lejdis" piją czerwone wino i o niej rozmawiają. I dlatego przyjaciele z powieści "Chłopcy" piją wódkę pod tatara i też o niej rozmawiają. Bo ludzie po prostu tak robią.
Dodam jeszcze, że "Lejdis" to również opowieść o potrzebie podmiotowości. Kobiety oglądały ten film - często po wiele razy - i mówiły: "takie jesteśmy lub takie chcemy być! Jako podmiot własnego życia! Owszem, ono bywa związane z życiem facetów, ale to nasze życie!". Ten film powstał w 2007 roku, premierę miał w 2008. Wtedy Polska wyglądała nieco inaczej. Dziś głos kobiet jest już lepiej słyszalny. Dlatego dziś "Lejdis", tak mi się wydaje, nie miałyby tak wielkiej widowni.
Dlaczego?
- Bo wtedy idealnie trafiły w swój czas. Mieliśmy intuicję. Pewne filmy idealnie trafiają w czas. Idę o zakład, że "Bogowie" zrobieni pięć lat wcześniej mieliby znacznie mniejszą widownię. Dziś film o herosie, który zmaga się z systemem, ale nie w wymiarze walki totalnej, tylko życia codziennego (bo przecież Relidze w tym filmie przeszkadzają w osiągnięciu spełnienia nie młyny historii, tylko banalne pierdoły tępej i bezdusznej biurokracji), i który te zmagania wygrywa - okazał się wyzwalający. Każdy w Polsce utożsamia się z Religą, bo każdemu pierdoły tępej i bezdusznej biurokracji ucinają dziś skrzydła.
To jaka kobieca historia wydałaby się panu przystająca do współczesnych realiów?
- W paradoksalny sposób odpowiem, że ta, którą opowiedziałem w "Chłopcach". Jest w tej powieści co prawda narracja męska, ale opisuje świat, który sprawiedliwie okalecza i mężczyzn, i kobiety. Gdyby odwrócić punkt widzenia i dać dojść do głosu narracji którejś z kobiecych postaci z "Chłopców" - zmieniłby się tylko wektor złośliwości, ale opis świata w jego podstawowych niedomogach pozostałby ten sam.
Bo w gruncie rzeczy trauma współczesnych kobiet i mężczyzn ma to identyczne źródło. Jest nim charakter świata, który zbudowaliśmy. "Chłopcy" opisują życie bohaterów, którzy żyją na zgliszczach własnych rodzin. Rodzin, o których im powiedziano, że nie muszą już trwać. Związki się posypały, mimo że nasze życie towarzyskie pozornie kwitnie. Im bardziej ulegamy radosnej socjalizacji, tym bardziej stajemy się wyalienowani i samotni. Widać rozpad wszelkich form wspólnotowych. Przez wspólnotę rozumiem także związek między kobietą a mężczyzną.
Także czy tylko? A może to właśnie pojęcie wspólnoty ulega na naszych oczach przekształceniu? Może więzy przyjacielskie zastępują dziś tradycyjną wspólnotę miłosną?
- Nigdy jej w pełni nie zastąpią. Współczesność ujawnia swój schizofreniczny wymiar: z jednej strony buduje iluzję singli, że samotność nie jest taka zła. Z drugiej strony wpędza w traumy, że wartość człowieka nie bierze się z niego samego, ale z jego relacji z innymi ludźmi: psychoterapie - zadziwiająca wielkomiejska moda czasów obecnych - "naprawiają" człowieka nie w związku z jego "relacją" z sobą samym, ale z innymi ludźmi: toksycznymi rodzicami, partnerami seksualnymi, szefami w pracy. Człowiek jest tyle wart, ile warte są jego relacje z drugimi, rozumiane jako korporacyjna negocjacja: ty mi tyle, ja ci tyle. Tymczasem wymianą według procentowego parytetu nie zastąpi się metafizyki. A tylko ona czyni nas ludźmi. I nie należy tego rozumieć religijnie.
Staram się nie moralizować, po prostu przyglądam się temu, co się dzieje z naszą duchowością, z naszą obyczajowością, z naszą cywilizacją. I zastanawiam się, jakie konsekwencje dla ludzi z XXI wieku ma ten nowy typ relacji, który stworzył wolny rynek emocji i wrażeń. O tym próbuję w "Chłopcach" opowiadać.
Ale też opowiada pan o niedojrzałości współczesnych mężczyzn. W pana książce chłopiec - syn patrzy na ojca - pozornie dorosłego mężczyznę, który też jest chłopcem. Mamy narrację równoległą, z której wynika, że dojrzałość emocjonalna współczesnych czterdziestolatków niewiele się różni od dojrzałości gimnazjalistów. Kto to zrobił mężczyznom? Oni sami tak się skrzywdzili?
- Nie jest tak, że mamy do czynienia z wyjątkowo niezdolnym i gnuśnym pokoleniem trutni. Ludzie są tacy, jakie bywają okoliczności, w jakich przyszło im żyć. Świat współczesnej cywilizacji zachodniej - który notabene lubię, zwłaszcza kiedy przyglądam się innym miejscom na naszym globie, gdzie żyje się wyjątkowo podle - doprowadził do granic absurdu pojęcia indywidualizmu i relatywizmu. Każde indywidualne "ja" jest centrum wszechświata i instancją, która nadaje mu sens, a sensów może być niezliczona ilość i każdy jest właściwy, bo przecież wszystko jest relatywne. Ta sytuacja powoduje niezdolność do wchodzenia w jakiekolwiek trwałe relacje wspólnotowe, bo każde "ja" jest przekonane, że gdy zamieni się w "my", to ulegnie anihilacji. Ja bohaterów "Chłopców" nazywam wrakami sukcesu: udało im się wszystko oprócz własnego życia.
Mała dygresja, choć też o rozpadzie wspólnot: proszę przyjrzeć się dzisiejszej polskiej emigracji. To chyba jeden z największych naszych dramatów. A jeśli traktować naród także jako zasób genetyczny, to można powiedzieć - z lekką tylko przesadą - że to tragedia bliska II wojnie światowej. Ludzie nie tylko wyjeżdżają z Polski rozumianej jako państwo. Oni wyjeżdżają z polskości jako formacji duchowej i intelektualnej. Porzucają polskość jak wąż wylinkę. Jakby z niej wyrastali. Zastraszająca jest łatwość, z jaką to robią. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego emigracja zarobkowa staje się zarazem emigracją ze wspólnoty narodowej? Bo przekaz, jaki tzw. oświecone elity intelektualne budowały przez lata w przestrzeni uczuć narodowych, kazał w nich widzieć coś podejrzanego. Nienowoczesnego. Naznaczonego jakimś brudem. Szowinizmu? Nacjonalizmu? Antysemityzmu? Polskość brzmi jakoś niehalo, bo w dyskursie publicznym nieustannie trzeba się z niej tłumaczyć. Stała się balastem, który ma swoją bolesną wagę w kraju, a na obczyźnie ciąży już nie do zniesienia. Więc się ten balast odrzuca.
I ponownie wracając do związków męsko-damskich: współczesność to nie jest czas dla długodystansowców. Kiedyś wchodziło się w związek z założeniem, że jest bezterminowy. Oczywiście mógł się nie udać, ale nie zaczynało się relacji z kimś na troszkę. Dzisiaj wraki sukcesu wchodzą w związki, zakładając automatycznie, że nie ma obowiązku, by owe trwały długo. Że można je budować do pierwszego znudzenia. No, może do siódmego, ale nie na zawsze, bo związek ma wpisany termin przydatności do spożycia. I cały świat - począwszy od nieustannych wymian gadżetów elektronicznych i ciuchów, które muszą wypełniać postulat bycia modnym, a skończywszy właśnie na relacjach międzyludzkich - charakteryzuje jedna stała, czyli niestałość. Nic nie jest warte naprawy. Dziurawych butów nikt nie nosi do szewca, tylko kupuje nowe, zaciągniętych rajstop też już nikt nie ceruje.
A związek warto, pana zdaniem, cerować?
- Bez wątpienia. Bo cerując związek, ceruje się siebie. A jeśli się związek - rach! ciach! - wyrzuca i wchodzi w nowy, z niezacerowanym sobą, to znikoma szansa, że i za drugim razem się uda.
Bohaterowie pana książki odchodzą od swoich żon, ale potem jednak tego żałują. Po krótkim okresie zachłyśnięcia się swobodą seksualną dostrzegają, że stracili coś ważnego.
- Nie wydaje mi się, by Jakub Solański, dorosły narrator "Chłopców", żałował odejścia od żony. Jeśli czegoś żałuje, to utraty poczucia ładu. Choć wcześniej ten ład go drażnił i kojarzył mu się niemal ze starczym skostnieniem. Myślę, że Jakub się rozstał z żoną, bo uwierzył w podstawowy postulat świata konsumentów, że zbyt długie pozostawanie przy jednym modelu sprzętu jest niekorzystne. Nie chciałbym, by ktoś mi zarzucał, że traktuję kobiety jak...
Zaraz to zrobię.
- ...jak sprzęty, ale dzisiejszy świat hołduje takiej postawie: "mam samochód od trzech lat, bardzo go lubię, ale myślę, że to frajerstwo trzymać go czwarty czy piąty rok, przecież niebawem może się zepsuć, więc lepiej zawczasu wymienić go na inny, który też będzie mieć gwarancję. Owszem, sprzedając ten stary, rozstaję się z nim z żalem, bo wiążę z nim wiele wspomnień, ale nie chcę do niego dokładać, więc żegnaj". Wiem, że to niezbyt wyrafinowana metafora, ale adekwatna także do relacji międzyludzkich.
Taka postawa charakteryzuje dziś wiele osób. Również Jakuba Solańskiego z "Chłopców". Trudno powiedzieć, dlaczego się rozwiódł. Prawdopodobnie finalnie była to decyzja jego żony, która uznała, że niefrasobliwość Jakuba przekroczyła już masę krytyczną. On sam pewno by nie chciał, ale dorabia dobrą minę do złej gry i mówi, że aby być szczęśliwym w wieku czterdziestu lat, trzeba się najpierw dobrze ożenić, a potem dobrze rozwieść. To taki żart, który ma rozpuścić w chichocie refleksję na temat rzeczywistości. Choć i w tym żarcie jest odrobina prawdy, bo Jakub usiłuje wykorzystać "wolność" na maksa. Ma apetyt na życie, chce z niego korzystać i jest świadomy własnych przewag oraz wrażenia, jakie robi na kobietach. Czuje się z własną męskością lepiej niż za młodu.
Uprawia seks z kilkoma różnymi kobietami. Kompulsywnie, ucieczkowo. To chyba nie jest portret szczęśliwego mężczyzny?
- Finalnie nie jest, ale Jakub musi się sparzyć, by to pojąć. Jeśli się postrzega życie jako zdobywanie kolejnych sprawności na mundurze, to pierwsze pięć czy dziesięć naszywek nie wystarczy, bo ciągle jest jeszcze miejsce na rękawie. Mówiliśmy już o tym: liczy się kolekcjonowanie wrażeń. W takim pojmowaniu zadowolenia z życia Jakub Solański to człowiek spełniony. Relacje seksualne, których jest wiele w "Chłopcach", to jeden z najprostszych sposobów gromadzenia podniet, w dodatku najtańszy. Ale są inne, równoważne: sporty ekstremalne, dalekie podróże, narkotyki. Dzisiejsze wraki sukcesu zbierają emocje jak znaczki w klaserze. To nigdy nie może mieć końca, prawdę mówiąc. A stoi za tym jedna myśl: "jeżeli nie uczynię z mojego życia rollercoastera, to jestem cieniasem. Tylko frajerzy żyją w sposób monotonny. Powtarzalność to śmierć".
Gdzie kończy się "wewnętrzny chłopiec", a zaczyna infantylizm?
- Zdziecinnienie dorosłych nie dotyczy tylko mężczyzn. Infantylizacja współczesnego społeczeństwa dotyczy wszystkich - także kobiet. Nieco inaczej się objawia. Mniej spektakularnie. Może dlatego, że "słodkie idiotki" mają dłuższą historię niż "słodcy idioci".
Mówi pan często o kobiecym egoizmie. Straszy pan nim jak, nie przymierzając, Radio Maryja genderem. Bo kobieta wyzwolona to społeczny dynamit?
- Proszę mnie tak nie ustawiać, bo do Radia Maryja mi daleko. Za pielgrzymkę szczudlarską i Radio Zawsze Dziewica w filmie "Idealny facet dla mojej dziewczyny" byłem napiętnowany. O kobiecym egoizmie mówię zawsze w kontekście przywoływania egoizmu męskiego. Bo oba istnieją blisko siebie i są równie silnie, różnią się jedynie strategiami. Chcę podkreślić z całą mocą: jestem wielkim entuzjastą emancypacji kobiet wszędzie, gdzie tylko jest potrzebna. Jestem za tym, by istniała absolutna równość praw kobiet i mężczyzn. Ale jestem przy tym przeciwny genderowej unifikacji.
Kobiety i mężczyźni się różnią nie tylko dlatego, że tak ułożyły się okoliczności kulturowe, ale przede wszystkim, bo tak chciała natura. I nie należy tych różnic rugować. Jeśli coś mi się nie podoba w gender - mówię tutaj o jego sprymitywizowanym wymiarze publicystycznym, a nie poziomie akademickim - to łatwość stawiania recepty, że jeśli kobiety zrównają się parytetowo z mężczyznami we wszystkim, także stylem życia objawiającym się zachłannością na budowanie zawodowych karier czy ekspresją seksualną, to będzie dobrze. To rodzi chaos. Kobiety nie muszą być takie jak mężczyźni.
A co w tym złego?
- Kobieta imitująca mężczyznę? To sprzeczne z naturą kobiety.
Czyli? Jaka ta kobieca natura, pana zdaniem, jest?
- Naturą kobiety jest nie być mężczyzną - już prościej się tego powiedzieć nie da. Bo mężczyzna i kobieta to dwie połówki wymyślonej przez naturę całości. Różnią się od siebie. I to dobrze. I pięknie.
Nie mam wątpliwości co do różnic anatomicznych. Ale jakie jeszcze podziały ma pan na myśli?
- Nie sprowadzajmy tych różnic do sfery genitalnej. Kobiety i mężczyzn charakteryzuje np. inna wrażliwość lub odmienny sposób budowania wspólnot - mężczyźni organizują je poprzez hierarchizowanie, kobiety przez wymianę. Takich różnic jest wiele. Z żadnej nie wynika lepszość lub gorszość którejś z płci. Ale te różnice istnieją.
A to nie są cechy indywidualne, a nie przypisane konkretnej płci? W końcu cechy stereotypowo przypisywane kobietom może mieć mężczyzna, i odwrotnie - kobieta może wykazywać pewne cechy "męskie", które nie będą jej wcale przeszkadzać w realizowaniu jej "kobiecości".
- Przykłady poproszę.
Powiedzmy, że według schematu kobieta powinna być ciepła, opiekuńcza, wspierająca. A mężczyzna ma być odważny, przebojowy, gotowy do walki. Przecież spokojnie może dojść do wymiany. Czy opiekuńczy mężczyzna przestaje być mężczyzną? A przebojowa kobieta - komu przeszkadza?
- Nikomu, o ile nie uczynimy z tej zamiany ról obowiązkowego kanonu. Jest pewien kłopotliwy odłam feminizmu - ja nazywam go pop-feminizmem - który wmawia kobietom, że jeśli chcą zasłużyć na miano nowoczesnych kobiet, muszą być agresywne, dynamiczne i zawsze nastawione na walkę. Jak mężczyźni właśnie. Moim zdaniem to ogranicza tę niezwykle fascynującą w bogactwie i różnorodności przestrzeń, jaką jest kobiecość. Zgoda, niech będą kobiety przebojowe, ale nie wmawiajmy tym nieprzebojowym, które chcą siedzieć w domu z dziećmi, czekać na męża z obiadem i nie myślą o zawodowych karierach, że reprezentują kobiecość gorszą czy niewolniczą.
Pan nie lubi kobiet przebojowych?
- Bardzo lubię. I inni faceci też. Myśmy to już dawno zaakceptowali. Gorzej z kobietami, które mężczyzn o cechach dawniej nazywanych kobiecymi - czyli eterycznych, biernych, płaczliwych i kruchych - nie postrzegają jako atrakcyjnych. Jest taki suchar o hipsterach: "Pyta dziewczyna drugą: - A jak u ciebie z facetami? - Świetnie - pada w odpowiedzi. - Wczoraj dwóch się o mnie popłakało". Humor w tym dowcipie bierze się z tego, że wiemy, że taka sytuacja to absurd, bo kobiety nie cenią mazgajów. A jeśli już się z nimi wiążą, to częściej ich zdradzają.
Z tego, co pan mówi, wyziera jakiś lęk. Czy pan się boi kobiet?
- Dlaczego miałbym się bać kobiet, skoro je rozumiem i świetnie się z nimi dogaduję? I próbuję im cierpliwie wyjaśniać, że nie muszą bezkrytycznie przyjmować wzorców podsuwanych przez pop-feminizm. Powtórzę raz jeszcze: jeśli kobieta chce być aktywna zawodowo do tego stopnia, że nie chce mieć dzieci - jej sprawa. Ale nigdy nie ośmieliłbym się powiedzieć, że kobieta, która chce je mieć i zająć się ich wychowaniem w domu, jest gorsza.
Feministki też tak nie myślą. Wręcz przeciwnie, opowiadają się za tym, by kobieta za pracę wykonywaną w domu dostawała honorarium.
- Czy ona będzie dostawała wynagrodzenie za pracę w domu, czy mężczyzna, z którym żyje, będzie godziwie zarabiał na całą rodzinę - to bez znaczenia. Oczywiście, o ile ten mężczyzna traktuje te pieniądze jako wspólne i nie wykorzystuje ich do uzyskiwania przewagi nad żoną.
Ja naprawdę nie rozumiem, skąd bierze się to obsesyjne przekonanie, że każdy z małżonków czy partnerów musi mieć osobne pieniądze. Zadziwia mnie ta osobliwa hierarchia intymności, jaką narzuca współczesność: najłatwiej jest ludziom iść ze sobą do łóżka. Znacznie trudniej jest budować stały związek. A ostatnim stopniem i ostatecznym dowodem, że ów związek jest trwały, jest...
Wspólny kredyt?
- ...wspólne konto. Ludzie we współczesnych związkach nie mają wspólnych kont. Dzisiaj to największy akt romantyzmu - przekazać osobie, z którą się dzieli łoże i stół, a często i ma dzieci, dostęp do swoich pieniędzy.
A dlaczego pana bohaterowie, czy to filmów, czy teraz również powieści, nie mają nigdy problemów materialnych? Pańskich bohaterów męczą żądze, egzystencjalne lęki, ale nigdy nie straszy ich widmo długów.
- Z całego bogactwa możliwości, jakie daje świat, autor musi wybrać pewien wycinek. Ja najczęściej opowiadam o wielkomiejskiej klasie średniej, której problemy finansowe są zupełnie innego typu niż te, jakie trapią mieszkańców popegeerowskich wsi. Musiałem kogoś wybrać, wszystkich opisać się nie da.
Portretuję wielkomiejską klasę średnią także dlatego, że ona jest awangardą liberalno-wolnorynkowego świata, jaki budujemy w Polsce od ćwierćwiecza. I jest grupą, do której aspirują przedstawiciele innych warstw społeczeństwa - w tym aspekcie ma charakter formacyjny.
Czyli pisze pan bajki dla tych, którzy marzą o lepszej rzeczywistości?
- Pani nazywa to bajką, ja tak o swojej twórczości nie myślę. Skupiam się na tym, by opowiadać zajmujące i wielowymiarowe historie. Poza tym nie sądzę, by Polacy czekali wyłącznie na bajki. Przekonanie, że się wie, na co odbiorcy czekają, zgubiło już niejednego twórcę.
Myślałam, że pan wie, czego chcą ludzie, że pańska intuicja jest pańską siłą.
- Intuicja to co innego niż kalkulacja. Jeśli zakłada pani, że ja najpierw kalkuluję, czego aktualnie chcą odbiorcy, a potem z rozmysłem im to serwuję, to jest pani w błędzie. Ja opowiadam wyłącznie te historie, które sam chętnie bym poznał jako widz. Jedyne, co podlega kalkulacji, to wybór formy. Konwencji, przez którą zamierzam się komunikować z odbiorcą. To niezwykle ważne. Tematy są istotne znacznie mniej. Między "Romeo i Julią" Szekspira a telenowelą o nieszczęśliwej miłości nastolatków w małym mieście na Kujawach nie ma różnic tematycznych, ale wszystko zależy od rozłożenia akcentów.
A pana książka do której kategorii się zalicza?
- To powieść obyczajowo-psychologiczna z silnymi akcentami komediowymi. Ja tak to widzę, i mam nadzieję, że podobnego zdania będą czytelnicy. Zdanie krytyków nadmiernie mnie nie obchodzi, choć miło mi jest czytać, że napisałem dobrą powieść. Na szczęście jak dotąd głosy pochlebne przeważają, co mnie cieszy, bo jestem z "Chłopców" naprawdę zadowolony.
Ostatni raz tak zadowolony byłem 13 lat temu po napisaniu "Testosteronu" jako sztuki teatralnej. Coś niezwykłego udało mi się w tej sztuce, czego potwierdzeniem jest, że szalenie podoba się również poza Polską. Rzadko o tym mówię, ale "Testosteron" to dziś najpopularniejsza polska sztuka współczesna na świecie. Grana jest w kilkudziesięciu teatrach. M.in. na Słowacji w Nitrze (drugim co do wielkości słowackim ośrodku teatralnym), gdzie wystawia się "Testosteron" od 11 lat i jest to największy hit teatralny w 65-letniej historii nitrzańskiego teatru, a grano tam wszystko: Szekspira, Czechowa, Becketta... Aż się czuję głupio, kiedy o tym myślę.
Popularność dzieła sztuki jest miernikiem jego jakości?
- Nie jest. Ale nie oznacza też, że dzieło jest marnej jakości artystycznej.
Malarz Edward Dwurnik obstaje przy tym, że artysta, który źle zarabia, jest złym artystą.
- Uważam, że jeśli można zarabiać porządnie na swojej pracy, to należy to robić. Ale nie można popadać w szaleństwo. "Słoneczniki" Van Gogha nie stały się piękniejsze tylko dlatego, że sprzedano je za bajońską sumę.
W komedii miernikiem jakości jest reakcja widowni. To weryfikacja bardzo wyrazista: jeśli widz się śmieje - mamy zwycięstwo, jeśli nie - musimy przełknąć klęskę.
A jakiej reakcji oczekuje pan przy "Chłopcach"?
- Najpierw śmiechu, a potem wzruszenia.
Książka "Chłopcy" dostępna w cenie promocyjnej jako e-book w Publio.pl
Andrzej Saramonowicz. Jest jednym z najbardziej popularnych polskich reżyserów i scenarzystów. Jego komedie "Testosteron", "Lejdis" i "Idealny facet dla mojej dziewczyny" biły rekordy popularności. Pierwsza z nich powstała na podstawie sztuki jego autorstwa, wystawianej w warszawskim Teatrze Montownia. Uznanie publiczności sprawiło, że do tej pory spektakl pokazywany jest na wielu scenach w kraju i zagranicą. Andrzej Saramonowicz karierę filmową zaczął od scenariusza do komedii "Pół serio", za który otrzymał nagrodę na festiwalu w Gdyni. Studiował historię na Uniwersytecie Warszawskim oraz w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy. Pracował również jako dziennikarz w "Gazecie Wyborczej", "Przekroju", "Vivie!" i TVP. Ostatnio nakładem wydawnictwa Wielka Litera ukazała się jego książka "Chłopcy".
Hanna Rydlewska. Redaktor naczelna Weekend.gazeta.pl. Prowadzi autorską audycję HaniBal w Radiu ZET Chilli. Wcześniej była m.in. wicenaczelną "Przekroju" oraz naTemat.pl, przez kilka lat kierowała magazynem "Exklusiv".